Fallout – Powieic (СИ)
Fallout – Powieic (СИ) читать книгу онлайн
AS-R – ukrywaj?cy si? pod pseudonimem fan gry Fallout postanowi? napisa? powie?? na bazie tej niezwykle popularnej gry i udost?pni? j? zupe?nie za darmo. Robi? to sukcesywnie, publikuj?c rozdzia? po rozdziale na swoim blogu. Dzi? dzie?o jest ju? uko?czone i gotowe do pobrania w formatach: PDF, EPUB i MOBI.
T?o fabularne powie?ci Fallout, podobnie jak gry, to scenariusz typu historia alternatywna, gdzie Stany Zjednoczone pr?buj? opanowa? fuzj? nuklearn?, dzi?ki czemu mog?yby w mniejszym stopniu polega? na ropie naftowej. Nie dzieje si? tak jednak a? do 2077, zaraz po tym jak konflikt o z?o?a ropy naftowej prowadzi do wojny mi?dzy Stanami a Chinami, kt?ry ko?czy si? u?yciem bomb atomowych, przez co gra i powie?? dziej? si? w postapokaliptycznym ?wiecie.
Autor o ca?ym przedsi?wzi?ciu pisze:
Powie?? Fallout powsta?a na motywach kultowej gry z lat 90-tych. Utw?r inspirowany, gdzie z w?asnej literackiej perspektywy podejmuj? si? przedstawienia znanej wi?kszo?ci z Graczy fabu?y, lecz od nowej i zaskakuj?cej strony. Ca?o?? prowadz? w formie bloga (http://fallout-novel.blogspot.com/), na kt?ry wrzuca?em do tej pory poszczeg?lne rozdzia?y – teraz za? jest ju? dost?pna pe?na wersja ksi??ki: format pdf, mobi i epub. Ca?o?? prowadz? anonimowo, pod pseudonimem. Nie roszcz? sobie praw autorskich do dzie?a jak r?wnie? nie wi??? z nim ?adnych korzy?ci finansowych.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Matka, królowa, samica alfa radskorpionów zdawała się rozumieć swoją nową sytuację. Stała przez moment na jakimś kamiennym kopczyku mierząc Blaina wzrokiem swoich obsydianowych oczu. Zionęła z nich osobliwa pustka pośród której czaiły się pojedyncze iskierki bestialskiej, zwierzęcej nienawiści jednego gatunku do drugiego.
Blaine poczuł jak mimowolnie jego lewa noga poczęła drżeć.
Mimo to uznał, że najlepiej będzie zrobić ostatnią rzecz, jakiej spodziewa się ta wielka i upasiona cipa.
Ruszył naprzód z okrzykiem na ustach.
Matka radskorpionów faktycznie wyglądała na zbaraniałą. Stała przez moment w bezruchu, a potem uniosła się na czterech tylnych odnóżach, podparła ogonem i unosząc szczypce ku sklepieniu jaskini, wydała z siebie szeleszczący pisk i również ruszyła do ataku.
Spoglądając na szarżującego Blaina, można by z powodzeniem pokusić się o stwierdzenie, że podczas tej ostatniej walki z królową radskorpionów, miał więcej szczęścia niż wynikającej z doświadczenia, umiejętności, taktyki i planowania przewagi. Trzymając cholernie oślepiającą i irytującą (nawet dla ludzkich oczu) flarę w lewej dłoni i strzelający raz za razem kolt 6520 w prawej zdawał się nie wywierać na matce skorpionów najmniejszego nawet wrażenia.
Za to ona, większa przynajmniej o połowę od typowych zmutowanych północnoamerykańskich skorpionów cesarskich, z parą kolosalnych, tnących pobliskie stalagmity, stalaktyty i stalagnaty szczypiec oraz tryskającym toksyną ogonem przeraziłaby nawet umarłego.
Jednak dzięki sprawującemu jakąś niewytłumaczalną pieczę losowi, który w przyszłości raz po raz będzie interweniował wyciągając Blaina z wszelakich opresji (kto wie, może faktycznie ktoś tam gdzieś siedział i pilotował jego ciało; starając się doprowadzić swojego bohatera bez krzywdy do celu). Blaine Kelly był świadkiem tego, jak pędząca w dzikim amoku samica alfa rozwalała w drobny mak wszystkie podpory wiszącego tuż nad ich głowami sklepienia jaskini. W pewnym momencie strop zaczął pękać, a wyciągający z takich zjawisk znacznie bardziej logiczne wnioski niż królowa człowiek rzucił się naprędce w tył dobrze wiedząc, co wydarzy się następnie.
Oczywiście wielka wredna samica tego nie wiedziała. Dalej w najlepsze rozpieprzała stalagmity, stalaktyty i stalagnaty. Ostatecznie sufi runął na nią z dojmującym łoskotem.
Blainem wstrząsnął maniakalny śmiech. Śmiał się tak długo, aż wróciła mu odwaga i trzymając resztkę migającej na czerwono flary oraz kolt 6520, zbliżył się do nakrywającego truchło matki radskorpionów kopca.
- No i co ty chitynowa kupo gówna? Ty stawonogi wędrowniczy chuju z obślizgłym ogonem? Co teraz, co? Kto tu jest królem?
Królową, Blaine. Ona była królową i nie możesz wyzywać jej od…
Królowa radskorpionów również zdawała się niezadowolona z tego, co przed chwilą usłyszała. Była przecież samicą, a wszystkie samice radskorpionów gardziły samcami. Te, które były do tego królowymi, mogły nimi pomiatać i praktycznie robić wszystko, na co tylko miały ochotę - np. zjadać, albo żądlić dla zabawy kolcem, albo kazać warować na czujce u wejścia jaskini między godziną jedenastą przed południem, a drugą po południu.
Jakimś niewytłumaczalnym ostatkiem sił matka zdołała zamachnąć się połamanym w wielu miejscach ogonem i mierząc zupełnie na oślep, zdać się na gorzką ironię ciążącego nad Blainem losu w nadziei, że uda jej się użądlić tego małego, wrednego skurwysyna na dwóch nogach, który wykosił i ją i jej dzieci i całe jej stado.
Los okazał się równie złośliwy, co umierająca właśnie królowa, a Blaine Kelly zrozumiał, że to jest moment, w którym wszystko się sypie.
Jad radskorpiona potrzebował kilku minut na zaatakowanie ośrodkowego układu nerwowego, a tym samym otumanienie mózgu i zakłócenie działania całego organizmu. Początkowo oddziaływał tylko w miejscu ukąszenia i stopniowo rozchodził się dalej poprzez okoliczne nerwy obwodowe i krwioobieg.
Blaine, który nigdy w życiu nie zatruł się niczym gorszym od skisłego lekko mleka, poczuł pierwsze działanie jadu mniej więcej w tym samym momencie, kiedy matka wbiła zakrzywiony do wewnątrz kolec w jego naprężone udo (znów niebezpiecznie blisko cennego organu).
Wtedy też samica alfa wyzionęła ducha. Los, pomimo swojej drobnej złośliwości, okazał więc odrobinę łaskawości. Gdyby nie umarła, tracący przytomność Blaine z całą pewnością zdychałby długą i powolną śmiercią, pożerany i rwany na strzępy przez owładniętą agonalnym amokiem królową skorpionów.
Jednak groźba rychłego końca wciąż wisiała nad chłopakiem z Krypty. Rozchodząca się w jego organizmie toksyna była zaprogramowana na zabijanie. Wystarczyło jedno małe ukłucie północnoamerykańskiego skorpiona cesarskiego, by pożegnać się z życiem.
Blaina natomiast ukąsił zmutowany radskorpion.
Co gorsza, była to sama królowa matka.
11
Dzień nieznany
Kkk jaai jje mamq, oooo uuuuuuu sssss… UUUUUMIIEEEEERAAAAAMMMM…
Dzień jedenasty
Jak na ironię poprzedni wpis opatrzony terminem „nieznany” był ósmym dniem mojego pobytu w świecie zewnętrznym. Tego dnia, wedle wyliczeń PipBoy’a 2000, miałem znajdować się u grodzi Krypty 15. Przy odrobinie szczęścia odnalazłbym hydroprocesor i czym prędzej powrócił do siebie, do domu.
Lecz wszystko, co mnie do tej pory spotkało, zdawało się być jednym wielkim sabotażem dla mojej misji i powierzonego mi zadania.
Chociaż nie, nie do końca. Ósmego dnia, kiedy byłem święcie przekonany, że to koniec wszystkiego, le żałem tak naprawdę na przepoconym, dziurawym i ledwie chroniącym przed ciąg nącym od podłogi nocnym zimnem posłaniu.
Posłanie to znajdowało się w lazarecie nie darzącego mnie nazbyt gorliwą sympatią doktora Razlo.
Byłem struty. Struty, zatruty i o krok od śmierci. Złośliwy jad tej przerośniętej, wrednej poczwarki zaatakował mój ośrodkowy układ nerwowy z prędkością kawalkady celnie wymierzonych pocisków. Nie pamiętam niczego, poza tym, że przyczyna wszystkich nękających Cieniste Piaski terrorów i udręk wbiła mi kolec prosto w oparzone udo i wstrzyknęła w moje ciało śmiertelną toksynę.
Potem znalazł mnie Seth. Ten tęgi, nie okazujący mi jakiekolwiek sympatii (w przeciwieństwie do doktora Razlo, Seth’em nie kierowała nawet przysięga Hipokratesa, chociaż coś mi podpowiada, że w tym zapomnianym przez Boga świecie nikt już nie pamięta Hipokratesa) kmiot, którego w przypływie sił intelektualnych i dobrego humoru nazwałem komandorem. Podobno – a wiem to za pośrednictwem streszczającego mi wszystko Jarvis, który leży tuż obok – gdy Tandi dowiedziała się, że jej podstępny ojciec i równie podstępny zięć jej ojca, posłali mnie bym w pojedynkę dokonał skorpionobójstwa, wszczęła taką wrzawę, taką awanturę i tak długo suszyła jednemu i drugiemu głowę (nie do końca zrozumiałem to określenie), iż ci w końcu ulegli i chyba mający nawet nieznaczne wyrzuty sumienia Aradesh, kazał zebrać swoją kloszardzią armię i na czele z komandorem Seth’em posłać ją z odsieczą do leża radskorpionów.
Okazało się, że ta prowizoryczna banda wieśniaków nie miała za wiele do roboty. Chociaż, jakby nie było, uratowali mi życie. Wycięli również wszystkie ogony zabitych przeze mnie radskorpionów. Razlo dzień i noc klecił magiczne mikstury niczym przyrządzający wywar Panorami ks.
Jego antidotum faktycznie dodawało sił. Ósmego dni leżałem w malignie. Moje ciało usychało, a umysł wędrował gdzieś po kolorowych wymiarach snów, których nie jestem teraz w stanie przywołać. Dnia dziewiątego żona Razlo napoiła antidotum mnie i Jarvisa. Dziś, w dniu jedenastym, piszę o własnych siłach. Czuję się dobrze. Nawet bardzo dobrze. Za sprawą serum sporządzonego z jadowitego kolca północnoamerykańskiego niegdyś skorpiona cesarskiego, moje ciało zneutralizowało toksynę, a ja odzyskałem władzę nad układem nerwowym i klarowność myśli.