Wilk z Wall Street
Wilk z Wall Street читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Wyjąłem z szuflady półkilogramową torebkę koki. Wysypałem proszek na biurko, wetknąłem w niego twarz i mocno pociągnąłem nosem. Parę sekund później poderwałem głowę i wymamrotałem:
- O Chryste. O kurwa. O Boże... - Ciężko dysząc, opadłem na fotel.
W tej samej chwili głośność telewizora gwałtownie wzrosła i usłyszałem oskarżycielski głos:
- Wiesz, która jest godzina? Gdzie twoja żona i dzieci? To tak lubisz się bawić? Siedząc nad ranem przed telewizorem, w dodatku samotnie? Pijany, naćpany i spięty? Spójrz na zegarek, jeśli jeszcze go masz...
Co to, kurwa, jest? Spojrzałem na rękę, na mojego złotego bulgariego za dwadzieścia dwa tysiące dolarów. Jak to? Oczywiście, że mam zegarek! Przeniosłem wzrok z powrotem na ekran. Co za morda, Chryste! Facet miał pięćdziesiąt kilka lat, olbrzymi łeb, grubą szyję, złowieszczo przystojną gębę i starannie ułożone włosy. Do głowy przyszło mi natychmiast imię i nazwisko: Fred Flintstone.
- Chcesz się mnie pozbyć?! - ryczał. - A może tak pozbyłbyś się swojej choroby?! Alkohol i narkotyki cię zabiją! Twoim ratunkiem jest Seafield. Zadzwoń do nas już dzisiaj. Pomożemy.
Niewiarygodne! Pieprzony intruz. Kutas.
- Flintstone, ty skurwysynu - wymamrotałem. - Ty jaskiniowcu zasrany! Jak ci przykopię, to pofruniesz aż do Timbuktu!
- Pamiętaj - ciągnął neandertalczyk. - Być alkoholikiem i narkomanem to żaden wstyd. Wstydem jest nic nie robić. Dlatego zadzwoń już teraz, a my...
Rozejrzałem się. Jest. Rzeźba Remingtona na cokole z zielonego marmuru. Sześćdziesiąt centymetrów wysokości, lity brąz, kowboj na wierzgającym mustangu - chwyciłem ją, podbiegłem do telewizora, wziąłem zamach i ze wszystkich sił grzmotnąłem nią w ekran.
Freda Flintstone’a diabli wzięli.
- Ostrzegałem cię, sukinsynu! - wrzasnąłem do roztrzaskanego telewizora. - Śmiesz przychodzić do mego domu i wmawiać mi, że mam problem? Lepiej spójrz na siebie!
Wróciłem do biurka, usiadłem i wetknąłem krwawiący nos w kopczyk kokainy. Ale zamiast ją wciągnąć po prostu przytuliłem się do niej jak do poduszki.
Na górze były dzieci i naszły mnie wyrzuty sumienia, ale ponieważ tak dobrze zarabiałem i tak cudownie o nie dbałem, wszystkie drzwi były z grubego, masywnego mahoniu. Nie, nie mogły nic słyszeć, wykluczone. Myślałem tak, dopóki nie usłyszałem kroków na schodach. I głosu Księżnej.
- O Boże! Co ty robisz?!
Podniosłem głowę, dobrze wiedząc, że mam białą od koki twarz, ale wisiało mi to i powiewało. Księżna była zupełnie naga i znowu próbowała zmanipulować mnie perspektywą seksu.
- Fred Flintstone próbował wyjść z telewizora - powiedziałem. - Ale spokojnie, już go załatwiłem. Idź spać. Nic nam nie grozi.
Księżna rozdziawiła usta. Miała skrzyżowane ręce i nie mogąc oprzeć się pokusie, zerknąłem na jej sutki. Jaka szkoda, że tak mnie podniecała. Trudno będzie kimś ją zastąpić. Rzecz do zrobienia, ale tak, będzie ciężko.
- Krwawisz - powiedziała cicho. - Masz zakrwawiony nos.
Z odrazą pokręciłem głową.
- Przestań, nie przesadzaj. Jaki tam zakrwawiony? Mam alergię, i tyle.
Nagle rozpłakała się.
- Nie zostanę tu, jeśli nie pójdziesz na odwyk - wychlipała. - Nie mogę, za bardzo cię kocham. Nie chcę patrzeć, jak się zabijasz. Zawsze cię kochałam, nigdy o tym nie zapomnij. - Wyszła i zamknęła za sobą drzwi, tym razem po cichu.
- Chrzań się! - wrzasnąłem. - Nic mi nie jest! To co, że biorę?! Mogę przestać, kiedy tylko zechcę!
Podciągnąłem podkoszulek i wytarłem nim nos i podbródek. A ona co? Myślała, że jak zablefuje, to pójdę na odwyk? No nie. Z nosa ponownie popłynęło coś ciepłego, więc znowu wytarłem to podkoszulkiem. Kurczę, gdybym miał eter, mógłbym przerobić kokę na crack. Mógłbym go spokojnie palić, unikając problemów z nosem. Ale zaraz. Przecież crack można zrobić na dwa sposoby, tak? Tak, są domowe przepisy, coś z sodą do pieczenia... Internet! W Internecie na pewno coś znajdę.
Pięć minut później wiedziałem już, co i jak. Wszedłem chwiejnie do kuchni, znalazłem odpowiednie składniki i rzuciłem je na granitowy blat. Napełniłem wodą miedziany garnek, wrzuciłem do niego kokainę i sodę, odkręciłem palnik, nastawiłem duży ogień i przykryłem garnek pokrywką. Na pokrywce postawiłem ceramiczny dzbanek z ciasteczkami.
Usiadłem na stołku przy kuchence i oparłem się o blat. Zakręciło mi się w głowie, więc zamknąłem oczy, próbując się odprężyć. Czułem, że powoli odpływam. Odpływałem tak i odpływałem, aż nagle... Jebut! Omal nie wyskoczyłem ze skóry: mój domowej roboty crack eksplodował na całą kuchnię: na sufit, podłogę i ściany.
Wbiegła Księżna.
- O Boże! Co się stało?! Co to za wybuch?! - Ogarnięta paniką, nie mogła złapać tchu.
- Nic - wymamrotałem. - Piekłem ciasto i zasnąłem.
- Jutro rano jadę do matki. - Pamiętam, że była to ostatnia rzecz, jaką słyszałem.
I pamiętam, że pomyślałem wtedy: im szybciej, tym lepiej.
ROZDZIAŁ 36
Areszt, wojna i śmierć
Nazajutrz rano - to znaczy kilka godzin później - obudziłem się w gabinecie. Pod nosem i na policzkach czułem miły, ciepły dotyk. Hmm, jakie to kojące, jakie cudowne. Księżna wciąż była przy mnie, myła mnie czule, jak mama...
Otworzyłem oczy i.... Niestety, to była Gwynne. Miała w ręku bardzo kosztowny biały ręcznik, który coraz zanurzała w ciepłej wodzie, żeby zmyć z mojej twarzy zaskorupiałą warstwę krwi i kokainy.
Uśmiechnąłem się do niej, do jedynej osoby, która mnie nie zdradziła. Ale czy na pewno mogłem jej ufać? Zamknąłem oczy. Tak, na pewno. Nie miałem co do tego najmniejszych wątpliwości. Gwynne zostanie przy mnie do samego końca, choćby do najbardziej gorzkiego. Tak, Księżna odejdzie, a ona zostanie, by pomóc mi wychowywać dzieci.
- Dobrze się pan czuje? - spytała z moim ulubionym południowym zaśpiewem.
- Tak - wychrypiałem. - Co pani tu robi? Przecież dziś niedziela. Nie poszła pani do kościoła?
Gwynne uśmiechnęła się smutno.
- Pani Belfort dzwoniła. Prosiła, żebym przyszła zająć się dziećmi. Niech pan podniesie ręce. Przyniosłam świeży podkoszulek.
- Dzięki. Chyba zgłodniałem. Może mi pani przynieść trochę płatków?
- Już przyniosłam. - Gwynne wskazała marmurowy cokół, na którym stał kiedyś brązowy kowboj. - Pyszne, już nasiąknięte, tak jak pan lubi.
To jest dopiero obsługa. Dlaczego Księżna nie może być taka?
- Gdzie Nadine?
Gwynne ściągnęła usta.
- Na górze. Pakuje rzeczy. Jedzie do mamy.
Ogarnęło mnie nieprzyjemne uczucie. Zaczęło się w brzuchu i szybko rozszerzyło na wszystkie komórki ciała. Jakby ktoś wydarł mi serce i wnętrzności. Zrobiło mi się niedobrze, do gardła podeszła żółć.
- Zaraz wracam. - Zerwałem się z fotela, wpadłem na spiralne schody i pobiegłem na górę. Buzował we mnie żywy ogień.
Sypialnia mieściła się tuż obok schodów. Drzwi były zamknięte na klucz. Grzmotnąłem w nie pięścią.
- Wpuść mnie!
Cisza.
- Ja też tu śpię! Otwieraj!
W końcu, po trzydziestu sekundach, kliknął zamek, ale drzwi ani drgnęły. Przekręciłem klamkę i wszedłem. Na łóżku leżała walizka pełna starannie poskładanych ubrań, ale Księżnej nigdzie nie było. Walizka była czekoladowa, ze znakiem firmowym Louisa Vuittona. Kosztowała fortunę. I to ja za nią zapłaciłem!
Wtedy z wielkiej jak Delaware pakamery na buty wyszła Nadine z kartonowym pudełkiem pod jedną i drugą pachą. Nie powiedziała ani słowa, nawet na mnie nie spojrzała. Stanęła przy łóżku, położyła pudełka obok walizki, odwróciła się na pięcie i ruszyła z powrotem do pakamery.
- A ty gdzie?! - warknąłem.
Zerknęła na mnie z pogardą.
- Już ci mówiłam: wyprowadzam się do mamy. Nie mogę dłużej patrzeć, jak się zabijasz. Mam dość.
Poczułem, że wzdłuż kręgosłupa sunie mi słup gorącej pary.
- I co, i myślisz, że zabierzesz dzieci? Nie zabierzesz. Nigdy!