-->

Wilk z Wall Street

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Wilk z Wall Street, Belfort Jordan-- . Жанр: Биографии и мемуары. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Wilk z Wall Street
Название: Wilk z Wall Street
Автор: Belfort Jordan
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 217
Читать онлайн

Wilk z Wall Street читать книгу онлайн

Wilk z Wall Street - читать бесплатно онлайн , автор Belfort Jordan
Satyryczna rekonstrukcja jednej z najbardziej zwariowanych karier w historii ?wiatowego biznesu W latach 90-tych XX wieku Jordan Belfort by? jednym z najbardziej znanych ludzi w Stanach Zjednoczonych. Za dnia zarabia? tysi?ce dolar?w na minut?. Noc? wydawa? je r?wnie b?yskawicznie na narkotyki, seks i zagraniczne podr??e. Prowadz?c interesy na kraw?dzi prawa b?d? je ?ami?c, zwr?ci? na siebie uwag? ameryka?skiego wymiaru sprawiedliwo?ci, lecz nawet wtedy nie zrezygnowa? z hulaszczego trybu ?ycia. W ten spos?b rozpocz??a si? emocjonuj?ca gra w kotka i myszk? z FBI oraz instytucjami nadzoruj?cymi nowojorsk? Wall Street.

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 88 89 90 91 92 93 94 95 96 ... 117 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

Godzinę przed lunchem łykałem pierwsze „cytrynki” - dokładnie cztery - po których wciągałem kolejny gram kokainy, aby zapobiec nieuniknionemu zmęczeniu, nad którym nigdy nie mogłem zapanować. Oczywiście wciąż udawało mi się przyjmować pełną dawkę, dwadzieścia sztuk dziennie, ale teraz robiłem to przynajmniej w zdrowszy, bardziej produktywny sposób i tylko po to, żeby zrównoważyć skutki spożycia koki.

Była to genialna strategia i przez pewien czas znakomicie się sprawdzała. Ale tak jak ze wszystkimi rzeczami w życiu, miała swoje wady. W moim przypadku jej głównym minusem było to, że spałem tylko trzy godziny tygodniowo i że wywołana przez nią paranoja osiągnęła tak absurdalny poziom, iż w połowie kwietnia kilka razy wygarnąłem ze strzelby do mleczarza.

Wygarnąwszy, pomyślałem, że przy odrobinie szczęścia mleczarz rozpuści wieść, iż z Wilkiem z Wall Street nie ma żartów, że jest uzbrojony i w pełni przygotowany do odparcia każdego ataku, nawet wtedy, kiedy jego ochroniarze w najlepsze śpią.

Tak czy inaczej w połowie grudnia Stratton Oakmont w końcu upadł. Na ironię zakrawał fakt, że doprowadziły do tego nie komisje stanowe, tylko te skretyniałe przygłupy z Amerykańskiego Stowarzyszenia Maklerów Papierów Wartościowych, zarzucając firmie manipulację akcjami, pogwałcenie zasad sprzedaży i pozbawiając ją członkostwa. Stratton został naznaczony, co z prawnego punktu widzenia równało się karze śmierci; członkostwo w NASD jest warunkiem wstępnym do prowadzenia handlu na terenie całego kraju, bez tego wylatuje się z interesu. Tak więc Danny zamknął go, choć niechętnie, i era Strattonitów dobiegła końca. Trwała osiem lat. Jak ją ludzie zapamiętają, nie byłem tego pewny, chociaż podejrzewałem, że prasa nie zostawi na niej suchej nitki.

Biltmore i Monroe Parker wciąż były na fali i wciąż płaciły mi milion dolarów od debiutu, chociaż coś mi mówiło, że ich właściciele - z wyjątkiem Alana Lipsky’ego - zaczynają przeciwko mnie spiskować. Jak i dlaczego, tego nie wiedziałem, ale tak to już jest ze spiskami, zwłaszcza kiedy spiskowcy są twoimi najbliższymi przyjaciółmi.

Natomiast Steven Madden spiskował na pewno. Nasze układy zupełnie sparszywiały. Steve twierdził, że przeze mnie, że niby przychodziłem do biura nawalony, na co wkurzyłem się kiedyś i powiedziałem: „Wal się, ty nadęty sukinsynu! Gdyby nie ja, sprzedawałbyś kamasze z ciężarówki!”. Tak czy inaczej akcje firmy chodziły po trzynaście dolarów i były na najlepszej drodze do dwudziestu.

Mieliśmy teraz osiemnaście sklepów, a domy towarowe zamawiały u nas towar z dwuletnim wyprzedzeniem. Mogłem sobie wyobrazić, co Steve o mnie myśli, bo co mógł myśleć o kimś, kto zabrał mu osiemdziesiąt pięć procent majątku firmy i od prawie czterech lat kontrolował cenę jej akcji? Ale teraz, kiedy Stratton Oakmont wyleciał z branży, już tej kontroli nie miałem. Cenę akcji dyktowały podaż i popyt, zmieniające się wraz z losem firmy, a nie tego czy innego domu maklerskiego, który ją rekomendował. Dlatego Szewc musiał, po prostu musiał przeciwko mnie spiskować. Tak, to prawda: przychodziłem do pracy naćpany - mój błąd - ale był to tylko pretekst do tego, żeby wysiudać mnie z firmy i ukraść moje opcje. Jak mogłem się przed tym uchronić?

Cóż, mieliśmy naszą tajną umowę, ale dotyczyła ona jedynie miliona dwustu tysięcy akcji oryginalnych; opcje były na jego nazwisko i na piśmie nie miałem nic. Hmm, spróbuje mi je świsnąć? - myślałem. Czy też spróbuje świsnąć wszystko, zarówno akcje, jak i opcje? Może ten łysy sukinsyn łudzi się nadzieją, że nie mam jaj, że nigdy tej umowy nie ujawnię, bo gdybym to zrobił, przysporzyłoby nam to zbyt wielu kłopotów?

Jeśli tak, czekało go niemiłe przebudzenie. Prawdopodobieństwo tego, że uda mu się podprowadzić akcje i opcje, było mniejsze niż zero, nawet gdybyśmy mieli wylądować przez to w pierdlu.

Po trzeźwemu i w pełni władz umysłowych nigdy bym takich myśli nie miał, ale ponieważ byłem wiecznie nagrzany, zatruwały mnie jak najgorszy jad. To, czy Steve zamierzał mnie wykiwać, czy nie, nie miało żadnego znaczenia, bo nie miałby ze mną najmniejszych szans. Nie różnił się niczym od Victora Wanga, Zepsutego Chińczyka. Tak, Victor też próbował mnie wykołować i odesłałem go z powrotem do Chinatown.

Było piątkowe popołudnie, drugi tydzień kwietnia, a ja już od ponad miesiąca nie chodziłem do pracy. Siedziałem w domu, w swoim gabinecie, przy mahoniowym biurku. Księżna wyjechała do Hamptons, a dzieci miały spędzić weekend z jej matką. Sam na sam z myślami, szykowałem się do wojny.

Przekręciłem do Wigwama i powiedziałem:

- Zadzwoń do Maddena i powiedz mu, że jako pełnomocnik odpowiedzialny za umowę zabezpieczającą uprzedzasz go o natychmiastowym umorzeniu stu tysięcy akcji o wartości mniej więcej miliona trzystu tysięcy dolarów. Że zgodnie z umową ma prawo sprzedać proporcjonalną liczbę swoich, to znaczy siedemnaście tysięcy. To, czy je sprzeda, czy nie, to jego broszka.

- Bez jego podpisu szybko tego nie załatwię - odparł Wigwam Słaby. - A jeśli odmówi?

Żeby nie wybuchnąć, wziąłem głęboki oddech.

- Jeśli będzie się stawiał, powiedz mu, że jako mój pełnomocnik skorzystasz z przysługującego ci prawa i sprzedasz akcje prywatnie. Powiedz temu łysemu skurwysynowi, że już zgodziłem się je kupić i że stanę się dzięki temu właścicielem piętnastoprocentowego pakietu, co znaczy, że zgodnie z Regułą 13D ustawy o obrocie papierami wartościowymi będę musiał zawiadomić o tym SEC, a wtedy cała Wall Street dowie się, że ten zwiędły kutas Madden próbuje mnie orżnąć. Powiedz, że wyciągnę wszystko na światło dzienne i że co tydzień będę kupował na giełdzie więcej i więcej, regularnie zawiadamiając o tym komisję. Powiedz, że nie przestanę kupować, dopóki nie będę miał pięćdziesięciu jeden procent akcji, i że wtedy kopnę go w tę kościstą dupę i wyrzucę z firmy na zbity pysk. - Serce waliło mi jak młot, dosłownie wyrywało się z piersi. - A jeśli myśli, że blefuję, to niech lepiej spierdala do jakiegoś bunkra, bo spuszczę na niego atomówkę. - Sięgnąłem do szuflady i wyjąłem półkilogramową torebkę koki.

- Jasne - odparł słabym głosem Wigwam Słaby - powiem, ale najpierw pomyśl przez chwilę. Jesteś najbystrzejszym facetem, jakiego znam, ale mówisz trochę nielogicznie. Jako twój prawnik stanowczo odradzam upublicznianie umowy, w każdym razie...

Co za debil. Nie dałem mu dojść do słowa.

- Coś ci powiem, Andy: Nie masz bladego pojęcia, jak mało obchodzi mnie cała ta zasrana komisja, te wszystkie pojeby z SEC...

Otworzyłem torebkę, wziąłem z blatu kartę do gry, włożyłem ją do środka i nabrałem tyle kokainy, że każdy wieloryb padłby po niej na atak serca. Wysypałem ją na biurko, pochyliłem się, wetknąłem w nią twarz i pociągnąłem.

- Co więcej - dodałem z gębą w białym proszku - tego Colemana też mam w dupie. Gania za mną od czterech lat i gówno na mnie ma. - Potrząsnąłem głową, żeby bardziej docenić błyskawiczny odlot. - Nie, w związku z tą umową nikt mnie, kurwa, nie pozwie. Coleman jest na to za dumny. To człowiek honoru i chce mi przyłożyć czymś solidnym, a nie takim gównem. Byłoby tak jak z Alem Capone, którego zgarnęli za uchylanie się od płacenia podatków. Dlatego walę skurwysyna, gdziekolwiek teraz jest i co robi!

- Rozumiem - bąknął Wigwam - ale chciałbym prosić cię o przysługę.

- Jaką?

- Kończy mi się kasa... - Dla większego efektu mój szemrany prawnik zrobił pauzę. - Danny nie chciał iść „na karalucha”, no i wiesz, popłynąłem. Ciągle czekam, aż odnowią mi licencję. Pomożesz?

Niewiarygodne! Ten kutas chciał zedrzeć ze mnie skórę. Ten pieprzony, kurwa, tupecik! Jego też trzeba zabić!

- Ile?

- Nie wiem, może... paręset tysięcy?

- Dobra! - warknąłem. - Dam ci ćwierć miliona, a teraz zadzwoń do tej kurwy i powiedz mi, co powiedział. - Bez pożegnania trzasnąłem słuchawką, znowu się pochyliłem i zanurzyłem twarz w kokainie.

Oddzwonił dziesięć minut później.

- No i? - spytałem.

1 ... 88 89 90 91 92 93 94 95 96 ... 117 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название