Wilk z Wall Street
Wilk z Wall Street читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
- Wkurzysz się. Nie chce przyznać, że taka umowa istnieje. Mówi, że byłaby nielegalna i wie, że tego nie wyciągniesz.
Zapanowałem nad sobą, choć z trudem.
- A więc myśli, że blefuję, tak?
- Na to wygląda, ale chce rozwiązać to polubownie. Proponuje dwa dolary za akcję.
Powoli pokręciłem głową, a właściwie zatoczyłem nią krąg, żeby rozluźnić szyję. Kręciłem głową i liczyłem: jeśli zgodzę się na dwa dolary, ten sukinsyn ukradnie mi ponad trzynaście milionów, i to tylko w samych akcjach. Miał również milion moich opcji w cenie nominalnej siedmiu, a w rynkowej trzynastu dolarów za sztukę, tak więc na każdej miałem do przodu sześć dolarów. Co dawało kolejne cztery i pół miliona. Tak więc w sumie próbował mnie narżnąć na siedemnaście i pół melona. Ale - co najśmieszniejsze - nie byłem na niego aż tak zły. Ostatecznie wiedziałem o tym od samego początku, od dnia, kiedy próbowałem wytłumaczyć Danny’emu, dlaczego nie można mu ufać. Bo to właśnie dlatego zmusiłem go do podpisania tajnej umowy zabezpieczającej.
Więc dlaczego miałbym być zły? Banda idiotów z NASDAQ zepchnęła mnie na złą, a może raczej głupią ścieżkę i nie miałem wyboru, jak tylko przekazać mu część papierów. Oczywiście musiałem się odpowiednio zabezpieczyć i przygotowując się na taką możliwość, zrobiłem to na wszystkich możliwych frontach. Jeszcze raz przeanalizowałem całą historię naszych układów i doszedłem do wniosku, że nie popełniłem ani jednego błędu. I chociaż nie ulegało wątpliwości, że to, iż przychodziłem do biura nagrzany, nie było zbyt mądre, nie miało absolutnie nic wspólnego z tym, co działo się tu i teraz. Steve spróbowałby mnie wykiwać tak czy inaczej, prochy tylko to przyspieszyły.
- Dobrze - powiedziałem spokojnie. - Zaraz jadę do Hamptons, więc zajmę się tym w poniedziałek rano. Już do niego nie dzwoń. I przygotuj papiery do zakupu akcji. Pora iść na wojnę.
*
Southampton! WASP-Hampton! Tak, to właśnie tam był mój nowy letni dom. Nadeszła pora dorosnąć i Westhampton zrobiło się trochę zbyt przyziemne dla wyrafinowanych gustów mojej Księżnej. Poza tym roiło się tam od Żydów, a ja miałem ich dość, chociaż sam jestem Żydem. Kilka kroków za zachód od mojego domu mieszkała Donna Karan (Żydówka wyższej kategorii), kilka na wschód Henry Kravis (też Żyd i też wyższej kategorii). Za marne pięć i pół miliona dolarów stałem się właścicielem postmodernistycznej białoszarej rezydencji o powierzchni dziewięciuset trzydziestu metrów kwadratowych przy słynnej Meadow Lane, najbardziej ekskluzywnej ulicy świata. Okna od frontu wychodziły na Atlantyk, więc każdy wschód i zachód słońca eksplodował paletą niesamowitych barw i kolorów, wszystkimi odcieniami pomarańczowego, czerwonego, żółtego i niebieskiego. Widok był naprawdę wspaniały, wart Wilka z Wall Street.
Wjeżdżając na podjazd przez bramę z kutego żelaza, czułem się dumny. Bo oto tu byłem, bo oto siedziałem za kierownicą nowiutkiego niebieskiego bentleya turbo za trzysta tysięcy dolarów, mając w schowku na mapy tyle kokainy, że naćpane nią Southampton mogłoby tańczyć watusi od Dnia Pamięci po Święto Pracy.
Księżna umeblowała dom za jedyne dwa miliony moich nie tak ciężko zarobionych dolarów. Jako świeżo upieczona dekoratorka wnętrz z ambicjami była tym tak podekscytowana, że nie mówiła o niczym innym, aż do wyrzygu, wykorzystując każdą okazję, żeby kopnąć mnie w jaja za to, że wciąż biorę.
A kij jej w oko! Za kogo się uważała, żeby mówić mi, co mam robić, zwłaszcza że zacząłem brać kokę właśnie ze względu na nią? Bo kto mnie szantażował? Kto groził, że mnie zostawi, jeśli nie przestanę zasypiać w restauracjach? Przecież to dla niej przerzuciłem się na kokainę. A teraz wygadywała rzeczy w rodzaju: „Jesteś chory. Od miesiąca nie śpisz. Już się nawet ze mną nie kochasz! Ważysz czterdzieści pięć kilo, jesz tylko płatki śniadaniowe. Jesteś zielony na twarzy!”. Ja dałem jej Życie (to przez duże Ż), a ona w ostatniej chwili zwróciła się przeciwko mnie. Pies ją drapał! Łatwo jej było mnie kochać, kiedy bolał mnie krzyż. Kiedy bolał, przychodziła do mnie w nocy, pocieszała i mówiła, że będzie mnie kochać, żeby nie wiem co. No i proszę, okazało się, że była to tylko sprytna intryga. Już nie mogłem jej ufać. Dobrze. Świetnie. Proszę bardzo. Niech idzie sobie w cholerę. Już jej nie potrzebowałem. Nie potrzebowałem nikogo.
Myśli te kłębiły mi się z rykiem w głowie, gdy wspiąwszy się na mahoniowe schody, otworzyłem drzwi.
- Halo? - rzuciłem głośno.
Cała tylna ściana była ze szkła i roztaczał się za nią panoramiczny widok na ocean. Wiosną słońce zachodziło za mną, nad zatoką, i woda miała ciekawy odcień fioletu, taki jak u Prince’a. Dom wyglądał wspaniale. Tak, nie ulegało wątpliwości, że chociaż Księżna była mistrzynią świata w upierdliwości - i psujem biblijnych wprost rozmiarów - miała niezaprzeczalny talent dekoratorski. Z holu wchodziło się do olbrzymiego, otwartego salonu o strzelistym suficie, tak zawalonego meblami, że głowa boli. W kilkunastu wydzielonych miejscach do siedzenia stały wielkie otomany, sofy, kozetki, fotele, krzesła i Bóg wie co jeszcze. Wszystkie te pieprzone graty, białe i brązowoszare, robiły wrażenie tandetnych i w kiepskim stylu.
Na spotkanie wyszedł mi komitet powitalny: Maria, gruba kucharka, i jej mąż Ignacio, mały złośliwy kamerdyner, który przy wzroście metr czterdzieści był niewiele wyższy od swojej żony. Pochodzili z Portugalii i szczycili się tym, że świadczą swoje usługi w sposób oficjalny i tradycyjny. Gardziłem nimi, bo gardziła nimi Gwynne, a Gwynne należała do nielicznych, którzy naprawdę mnie rozumieli, tak jak moje dzieci. Albo to wiadomo, czy można takim zaufać? Tak, muszę mieć ich na oku i w razie czego szybko ich zneutralizować.
- Dobry wieczór, panie Belfort - powiedzieli zgranym chórem. On skłonił się sztywno, ona dygnęła.
- Jak się pan miewa? - dodał Ignacio.
- Świetnie - mruknąłem. - Gdzie moja kochająca żona?
- W mieście, na zakupach - odparła kucharka.
- A to ci niespodzianka - prychnąłem, mijając ich z pełną zabójczych prochów torbą podróżną od Louisa Vuittona.
- Kolacja będzie o ósmej - poinformował mnie Ignacio. - Pani Belfort prosiła przekazać, że goście przyjadą około wpół do ósmej i żeby zechciał pan się do tego czasu przygotować.
Walić panią Belfort - pomyślałem.
- Dobrze. Będę w pokoju telewizyjnym. Proszę mi nie przeszkadzać, mam ważne sprawy.
Wszedłem do pokoju, włączyłem Stonesów i wyjąłem narkotyki. Księżna kazała mi być gotowym na wpół do ósmej. Co to, kurwa, znaczy? Że mam włożyć frak i cylinder? Co ja, małpa jakaś jestem? Byłem w szarych spodniach od dresu i białym podkoszulku - to źle? Coś nie tak? A kto zapłacił za ten dom, za te parszywe meble, za całe to gówno? Ja! A ona ma czelność wydawać mi rozkazy!
*
Ósma. Kolacja podana. Tylko po cholerę mi kolacja? Dajcie mi lepiej trochę płatków śniadaniowych z chudym mlekiem, a nie tę wykwintną padlinę, w której tak gustowała Księżna. Stół miał wielkość placu do gry w podkowę. Goście nie byli tacy źli - w przeciwieństwie do niej. Siedziała dokładnie naprzeciwko mnie, po drugiej stronie placu, tak daleko, że aby z nią porozmawiać, musiałbym skorzystać z interkomu, którego na szczęście tam nie zainstalowaliśmy. Tak, trzeba przyznać, że była wspaniała. Ale żon na pokaz było od metra, a te naprawdę dobre nigdy nie naskakiwałyby na mnie bez powodu.
Po mojej prawej stronie siedzieli Dave i Laurie Beallowie z Florydy. Blond Laurie była spoko. Znała swoje miejsce, więc mnie rozumiała. Sęk w tym, że była również pod wpływem Księżnej, która zatruwała jej mózg wywrotowymi myślami jak najgorszym jadem. Dlatego jej też nie mogłem ufać.
David to inna historia. Jemu mogłem, mniej więcej. Był rosłym wiejskim kmiotkiem, metr osiemdziesiąt pięć wzrostu i sto trzynaście kilo twardych jak stal mięśni. Podczas studiów pracował jako wykidajło w knajpie. Kiedyś ktoś mu odszczeknął i David podbił mu oko. Podobno tak skutecznie, że faceta musieli zszywać. Przed laty pracował w Stratton Oakmont, teraz robił u DL Cromwella. Mogłem na niego liczyć; przepędziłby stąd każdego intruza, i to z wielką przyjemnością.