Wilk z Wall Street
Wilk z Wall Street читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
- Straciliśmy łódź! - krzyknął. - „Chandler” się zerwała! - I pobiegł dalej.
U podstawy schodów podciągnąłem się na balustradzie, wstałem, brodząc po kostki w wodzie, wszedłem do kabiny i w końcu zobaczyłem tę przeklętą szkatułkę: leżała na łóżku. Chwyciłem ją, wróciłem na mostek i podałem ją Księżnej. Ta zamknęła oczy i zaczęła nią potrząsać.
- Marc - spytałem - może udałoby się poderwać śmigłowiec? Mógłbym zabierać po cztery osoby naraz.
- Odpada - odparł. - Przy tym stanie morza od razu byś się rozwalił. A nawet gdyby udało ci się wystartować, już byś nie wylądował.
Minęły trzy godziny. Silniki wciąż pracowały, ale jacht stał w miejscu. Otaczały nas cztery wielkie kontenerowce. Usłyszały sygnał SOS, przypłynęły i próbowały osłonić nas przed falami. Było już prawie ciemno, a pomoc nie nadchodziła. Lekko dryfowaliśmy z mocno zanurzonym dziobem. W szyby siekł deszcz, fale miały ponad dziewięć metrów wysokości, wiatr wiał z prędkością pięćdziesięciu węzłów. Ale już się przynajmniej nie zataczaliśmy. Nauczyliśmy się chodzić jak prawdziwi marynarze.
Kapitan Marc długo gadał przez radio ze strażą morską. W końcu powiedział:
- Dobra, sytuacja jest taka: wisi nad nami śmigłowiec. Spuści kosz, więc zapędź wszystkich na mostek. Najpierw ewakuują gości. W pierwszej kolejności kobiety, potem kobiety z załogi, jeszcze potem twoich kumpli. Załoga męska pójdzie na końcu, po nich ja. Powiedz wszystkim, żeby nie zabierali żadnych toreb. Mogą wziąć tylko to, co mają w kieszeniach.
Spojrzałem na Księżnę.
- I po twoich nowych ubraniach. - Wzruszyłem ramionami i radośnie dodałem: - Ale co tam, zawsze można kupić nowe! - Wziąłem ją za rękę i poszliśmy na dół.
Zapoznawszy gości z planem ewakuacji, odciągnąłem na bok Roba.
- Masz „cytrynki”?
- Nie - odparł ponuro. - Zostały w kabinie. Jest kompletnie zalana. Stoi tam z metr wody, teraz pewnie więcej.
Nabrałem powietrza i powoli je wypuściłem.
- Coś ci powiem: zostawiłem tam ćwierć melona w gotówce. Forsę mam gdzieś, ale musimy dostać się jakoś do tych cholernych „cytrynek”. To dwieście tabletek, Rob. Dwieście tabletek! To byłaby czysta parodia.
- Masz rację - odparł Rob. - Dobra, spróbuję.
Wrócił po dwudziestu sekundach.
- Poraziło mnie - mruknął. - Pewnie jakieś spięcie. Co robimy?
Nie odpowiedziałem. Spojrzałem mu tylko prosto w oczy i dźgnąłem pięścią powietrze, niemo mówiąc: „Dasz radę, żołnierzu!”.
Rob kiwnął głową.
- Jak się tam usmażę, daj Shelly siedem patyków na operację biustu. Zamęcza mnie o to, odkąd się poznaliśmy.
- Nie ma sprawy.
Wrócił trzy minuty później, z „cytrynkami”.
- Kurwa, jak bolało! Mam poparzone stopy! - Uśmiechnął się i dodał: - Ale kto jest lepszy od Roba, nie?
- Nikt - odparłem. - Absolutnie nikt. Lorusso rządzi.
Wyszliśmy na pokład i przerażony zobaczyłem kosz, który huśtał się nad nami jak oszalałe wahadło, latając trzydzieści metrów to w jedną, to w drugą stronę. Staliśmy tam i z coraz bardziej gasnącą nadzieją obserwowaliśmy go przez dobre pół godziny, a potem zaszło słońce.
Wtedy podbiegł do nas spanikowany mat John.
- Wszyscy na dół! - rozkazał. - W śmigłowcu kończy się paliwo i muszą wracać. Opuszczamy jacht. Toniemy.
Wytrzeszczyłem oczy.
- To rozkaz kapitana - dodał. - Na rufie, tam, gdzie kiedyś był pomost do nurkowania, jest gumowy ponton. Już go nadmuchaliśmy. Chodźmy!
Gumowy ponton? - pomyślałem. Na piętnastometrowych falach? Odwaliło im, czy co? Przecież to czyste szaleństwo. Ale ponieważ był to rozkaz kapitana, posłusznie poszliśmy za nim.
Na rufie dwóch Billów przytrzymywało jaskrawopomarańczowy ponton. Kiedy tylko spuścili go na wodę, porwały go fale.
- Fajnie - rzuciłem z ironicznym uśmiechem. - To był chyba kiepski pomysł. - Wziąłem Nadine za rękę. - Chodź, pogadamy z kapitanem.
- Niech to szlag! - prychnął Marc, kiedy powiedziałem mu, co się stało. - Mówiłem tym gówniarzom, żeby najpierw go przywiązali. Cholera jasna! - Zacisnął pięści i z trudem nad sobą zapanował. - Dobra, posłuchajcie. Mamy tylko jeden silnik. Jeśli wysiądzie, nie będę mógł sterować i obróci nas bokiem do fali. Zostańcie tutaj. Kiedy jacht się przechyli, skaczcie za burtę i płyńcie przed siebie jak najdalej. Będą silne wiry, może was wessać. Jeśli wessie, dacie radę wypłynąć, wystarczy mocno popracować nogami. Woda jest ciepła, nic wam nie będzie. Pięćdziesiąt mil stąd jest włoski niszczyciel, już tu płynie. Siły specjalne wysyłają po nas śmigłowiec. Straż przybrzeżna nie da rady, morze jest za bardzo wzburzone.
- Dobra. Pójdę na dół i powiem tamtym, żeby...
- Nie. Ty i Nadine zostaniecie tutaj. W każdej chwili możemy się wykopyrtnąć i chcę, żebyście byli razem. - Marc spojrzał na Johna. - Biegnij na dół i uprzedź gości.
Minęły dwie godziny. Ledwo utrzymywaliśmy się na wodzie, gdy nagle zatrzeszczało radio: nad jachtem wisiał helikopter włoskich sił specjalnych.
- Dobra! - zawołał kapitan z obłąkanym uśmiechem na twarzy. - Spuszczą tu komandosa na wyciągarce, ale przedtem musimy zepchnąć do morza śmigłowiec, żeby zrobić mu miejsce.
- Pieprzysz! - powiedziałem z równie obłąkanym uśmiechem.
- O Boże! - Księżna zasłoniła ręką usta.
- Nie - odparł Marc. - Bynajmniej. Pójdę po kamerę. Takie coś trzeba uwiecznić dla potomności.
Za sterem stanął mat John, podczas gdy my: kapitan, ja, Rob i dwóch Billów, wyszliśmy na pokład. Kapitan podał kamerę Billowi, chyba Pierwszemu, i szybko poluźnił liny mocujące maszynę do lądowiska. Potem ustawił mnie przed nią i objął mnie za ramię.
- Dobra. Teraz powiedz kilka słów do widzów w studiu.
Spojrzałem w obiektyw.
- Witam! Zaraz będziemy spychać śmigłowiec do Morza Śródziemnego. Czyż to nie wspaniałe?
- Właśnie! - dodał Marc. - Pierwszy raz w historii jachtingu! A wszystko to dzięki właścicielowi „Nadine”!
- Tak - dodałem po nim ja. - A jeśli tu umrzemy, chcę, byście wiedzieli, że cała ta poroniona wyprawa była moim pomysłem. To ja zmusiłem do niej kapitana Marca, więc powinno mu się urządzić porządny pogrzeb.
Na tym zakończyliśmy naszą transmisję.
- Dobra - powiedział Marc. - Zaczekamy na falę, a kiedy uderzy i jacht przechyli się na sterburtę, wystarczy tylko mocno pchnąć.
I kiedy nasza tonąca łajba przechyliła się w prawo, mocno pchnęliśmy do góry i śmigłowiec pofrunął do morza. Podbiegliśmy do burty, żeby popatrzeć, jak tonie. Poszedł na dno w niecałe dziesięć sekund.
Dwie minuty później na pokładzie zebrało się nas osiemnaścioro, osiemnaście osób czekających na ratunek. Kapitan i mat John zostali na mostku, próbując utrzymać jacht na wodzie. Trzydzieści metrów nad nami wisiał chinook o podwójnym wirniku. Pomalowany na wojskową zieleń wyglądał jak latający olbrzym. Nawet z tej odległości łoskot śmigieł był ogłuszający.
Raptem wyskoczył z niego komandos i zaczął opuszczać się w dół na grubej metalowej linie. Był w pełnym rynsztunku, czarnym piankowym kombinezonie i obcisłym kapturze, miał plecak, a wzdłuż nogi zwisało mu coś przypominającego kuszę do polowania na ryby. Przez cały czas kołysał się nad nami, za każdym wahnięciem pokonując co najmniej trzydzieści metrów to w lewo, to w prawo. Znalazłszy się dziewięć metrów nad pokładem, chwycił kuszę, wycelował i wystrzelił. Harpun wbił się w pokład i dziesięć sekund później komandos stał już przy nas, szeroko uśmiechnięty i z uniesionymi kciukami. Najwyraźniej świetnie się bawił.
Całą osiemnastkę bezpiecznie wciągnięto do śmigłowca. Było trochę zamieszania z kolejnością, z tym „najpierw kobiety i dzieci”, bo ogarnięty paniką Ross (nasz były dzielny poszukiwacz przygód) odepchnął na bok Ophelię i obydwu Billów, wziął porządny rozpęd, rzucił się na komandosa, objął go rękami i nogami i nie puścił, dopóki ci z helikoptera nie wciągnęli ich na górę. Ale ja i Rob zupełnie się tym nie przejęliśmy, wiedząc, że już do końca życia będziemy mogli rozdzierać go za to na strzępy.