-->

Wilk z Wall Street

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Wilk z Wall Street, Belfort Jordan-- . Жанр: Биографии и мемуары. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Wilk z Wall Street
Название: Wilk z Wall Street
Автор: Belfort Jordan
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 217
Читать онлайн

Wilk z Wall Street читать книгу онлайн

Wilk z Wall Street - читать бесплатно онлайн , автор Belfort Jordan
Satyryczna rekonstrukcja jednej z najbardziej zwariowanych karier w historii ?wiatowego biznesu W latach 90-tych XX wieku Jordan Belfort by? jednym z najbardziej znanych ludzi w Stanach Zjednoczonych. Za dnia zarabia? tysi?ce dolar?w na minut?. Noc? wydawa? je r?wnie b?yskawicznie na narkotyki, seks i zagraniczne podr??e. Prowadz?c interesy na kraw?dzi prawa b?d? je ?ami?c, zwr?ci? na siebie uwag? ameryka?skiego wymiaru sprawiedliwo?ci, lecz nawet wtedy nie zrezygnowa? z hulaszczego trybu ?ycia. W ten spos?b rozpocz??a si? emocjonuj?ca gra w kotka i myszk? z FBI oraz instytucjami nadzoruj?cymi nowojorsk? Wall Street.

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 85 86 87 88 89 90 91 92 93 ... 117 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

Opadłem na czworaki i ruszyłem w stronę schodów. Jacht stękał i trzeszczał, jakby miał się zaraz rozpaść. Zanim sczołgałem się na główny pokład, byłem kompletnie przemoczony i poobijany. Wszedłem chwiejnie do salonu. Na cętkowanej wykładzinie ciasnym kręgiem siedzieli moi goście. Trzymali się za ręce i byli w kamizelkach ratunkowych. Na mój widok Księżna oderwała się od grupy i zaczęła pełznąć w moją stronę. W tym samym momencie jacht przechylił się gwałtownie na bakburtę.

- Uważaj! - krzyknąłem, patrząc, jak Nadine toczy się po podłodze i wpada na ścianę. Chwilę później przez salon przeleciała chińska waza, która grzmotnąwszy w okno, rozbiła się na tysiąc kawałków tuż nad jej głową.

Wtedy jacht się wyprostował. Znowu opadłem na czworaki i szybko podszedłem do żony.

- Nic ci się nie stało, dziecinko?

Zazgrzytała zębami.

- Ty pieprzony... Posejdonie! Jeśli uda nam się wyjść z tego cało, zabiję cię własnymi rękami! Umrzemy tu! Wszyscy! Co się dzieje? Skąd te fale? - Spojrzała na mnie swoimi wielkimi niebieskimi oczami.

- Nie wiem. Spałem i...

- Spałeś? - spytała z niedowierzaniem. - Posrało cię, czy co? Jak mogłeś zasnąć? Zaraz pójdziemy na dno! Ophelia i David bardzo chorują, Ross, Bonnie i Shelly też...

Podczołgał się do nas szeroko uśmiechnięty Rob.

- Ale odjazd! Zawsze chciałem zginąć na morzu.

- Zamknij się! - warknęła Nadine w wersji Księżnej nieutulonej w bólu. - To i twoja wina. Obydwaj jesteście kompletnymi idiotami.

- Gdzie „cytrynki”? - spytał Rob. - Nie chcę umierać po trzeźwemu.

W pełni podzielałem jego pragnienia.

- Mam kilka w kieszeni... - Wyjąłem garść tabletek i dałem mu cztery.

- Ja też chcę - mruknęła Nadine. - Muszę się wyluzować.

Bosko. Tak, Księżna była naprawdę w porządku.

- Masz, skarbie.

Podałem jej „cytrynkę” i zerknąłem w lewo. Czołgał się ku nam przerażony Ross, nasz dzielny poszukiwacz przygód.

- Chryste - wybełkotał. - Muszę się stąd wydostać. Mam córkę i... i ciągle rzygam! Błagam, wypuśćcie mnie stąd!

- Chodźmy na mostek - rzucił Rob. - Zobaczymy, co się dzieje.

- Zaczekaj tu, złotko - powiedziałem do Księżnej. - Zaraz wracam...

- Ani mi się śni. Idę z wami.

- Dobra, to chodźmy.

- Ja zostaję - wychrypiał dzielny poszukiwacz przygód i z podwiniętym ogonem uciekł z powrotem do swojej gromadki.

Spojrzałem na Roba. Parsknęliśmy śmiechem i we troje poczołgaliśmy się na mostek. Po drodze był dobrze zaopatrzony bar. Rob przystanął.

- Wiecie co? Powinniśmy walnąć po lufie tequili.

Księżna kiwnęła głową. Ja też.

- Dobra, skocz po flaszkę.

Rob wrócił pół minuty później. Otworzył butelkę i podał ją Nadine, która pociągnęła solidny łyk. Rany, co za kobieta - pomyślałem. Po niej wypiliśmy my.

Rob zakręcił butelkę i rzucił nią w ścianę. Posypało się szkło.

- Zawsze chciałem to zrobić.

Księżna i ja wymieniliśmy znaczące spojrzenia.

Z głównego pokładu na mostek prowadziły krótkie schody. Wchodząc na nie, minęliśmy się z dwoma marynarzami imieniem Bill, którzy dosłownie nad nami przeskoczyli.

- Co się dzieje?! - wrzasnąłem.

- Zerwało pomost nurkowy! - krzyknął Bill Pierwszy. - Jak nie zamkniemy tylnych drzwi, zaleje salon! - I popędzili dalej.

Na mostku - miał dwa i pół metra szerokości, najwyżej trzy i pół długości i niski sufit - było jak w ulu. Kapitan Marc obiema rękami ściskał zabytkowe koło sterowe, oczywiście drewniane. Co kilka sekund odrywał od niego prawą, żeby pchnąć do przodu lub ściągnąć dźwignie dwóch przepustnic i skierować dziób jachtu w stronę nadciągających fal. Obok niego stał pierwszy mat John. Żeby utrzymać równowagę, lewą ręką przytrzymywał się metalowego słupka. W prawej miał lornetkę. Na drewnianej ławce siedziały trzy stewardesy. Trzymały się za ręce i cichutko pochlipywały. Głośnik to przeraźliwie trzeszczał, to ryczał: „Ostrzeżenie sztormowe! Ostrzeżenie sztormowe!”.

- Co się dzieje? - spytałem.

Kapitan smętnie pokręcił głową.

- Dupa blada. Jest coraz gorzej. Fale mają sześć metrów i ciągle rosną.

- Nie rozumiem. Przecież niebo jest zupełnie czyste...

- Pogięło cię, czy co? - warknęła Księżna. - Kogo obchodzi niebo? Marc, damy radę zawrócić?

- Nie - odparł kapitan. - Jeśli zawrócimy, staniemy burtą do wiatru i będzie po nas.

- Utrzymamy się? - spytałem. - Czy nadasz SOS?

- Powinniśmy się utrzymać, ale będzie ciężko. Ten błękit zaraz zniknie. Płyniemy w sam środek sztormu, to co najmniej ósemka.

Minęło dwadzieścia minut i poczułem, że „cytrynki” zaczynają działać.

- Daj mi trochę koki - szepnąłem do Roba i zerknąłem na Księżnę, by sprawdzić, czy to słyszała.

Najwyraźniej słyszała.

- Chryste, zupełnie was pogięło.

Ale najgorsze przyszło dopiero dwie godziny później, gdy fale osiągnęły wysokość dziewięciu metrów.

- Chryste, tylko nie to... - jęknął Marc głosem skazańca stojącego przed plutonem egzekucyjnym. I ryknął: - Fala fenomenalna! Trzymać się!

Jaka? - pomyślałem. Fenomenalna? Co to, kurwa, jest? Dowiedziałem się już po chwili. Spojrzeliśmy w okno.

- Jezus Maria!

Miała osiemnaście metrów wysokości i sunęła na nas jak monstrualna ściana.

- Trzymać się! - powtórzył kapitan.

Objąłem w talii Nadine i mocno ją przytuliłem. Cudownie pachniała, nawet w takiej chwili.

I nagle jacht poleciał na pysk, zadzierając rufę pod nieprawdopodobnie ostrym kątem. Marc pchnął dźwignie obydwu przepustnic: poczuliśmy gwałtowne szarpnięcie i zaczęliśmy się wspinać na szczyt wodnej góry. Wspinaliśmy się tak nieskończenie długo i raptem... przestaliśmy. Wtedy fala się załamała i spadła na mostek z siłą wybuchu tysiąca ton dynamitu. Dup!

Świat poczerniał.

Poszliśmy pod wodę i zdawało się, że siedzieliśmy tam przez całe wieki, ale w końcu powoli wypłynęliśmy na powierzchnię z sześćdziesięciostopniowym przechyłem na bakburtę.

- Wszyscy cali? - spytał kapitan.

Spojrzałem na Nadine. Kiwnęła głową.

- Cali - odparłem. - A ty, Rob?

- Ja też - mruknął Lorusso. - Tylko sikać mi się chce. Pójdę sprawdzić, co z resztą.

Ledwo wszedł na schody, kiedy minął go w pędzie Bill Drugi.

- Dziobowy luk zerwało! - wrzasnął. - Nabieramy wody!

- No to fajnie - mruknęła z rezygnacją Księżna. - Cudowny rejs.

Marc chwycił mikrofon i nacisnął guzik.

- Mówi Marc Elliot, kapitan jachtu „Nadine”. SOS, SOS. Jesteśmy pięćdziesiąt mil od Rzymu i bierzemy dziobem wodę. Potrzebujemy natychmiastowej pomocy. Mamy na pokładzie dziewiętnaścioro ludzi. - Pochylił się nad monitorem i zaczął czytać na głos jakieś liczby, podając włoskiej straży przybrzeżnej nasze dokładne namiary.

- Idź po szkatułkę - rozkazała Księżna. - Jest na dole, w kabinie.

Spojrzałem na nią jak na wariatkę.

- Czyś ty...

- Przynieś szkatułkę! - wrzasnęła. - Ale już!

Wziąłem głęboki oddech.

- Idę, już idę, tylko... strasznie zgłodniałem. Marc, czy kucharz może zrobić mi kanapkę?

Kapitan wybuchnął śmiechem.

- Jezu! - rzucił. - Ty naprawdę jesteś walnięty. - Pokręcił swoją kwadratową głową. - Dobra. Zrobimy kanapki dla wszystkich. To będzie długa noc.

- Super - powiedziałem, wychodząc. - I może jakieś owoce?

Moi goście wciąż siedzieli w salonie, spanikowani i powiązani grubą liną. Ale zupełnie się o nich nie martwiłem. Wiedziałem, że już za kilka godzin uratuje nas straż przybrzeżna, że będziemy bezpieczni, a ta pieprzona krypa pójdzie wreszcie na dno.

- Fajnie jest? - spytałem. - Dobrze się bawicie?

Nikt się nawet nie uśmiechnął.

- Uratują nas? - jęknęła Ophelia.

- Jasne. Kapitan nadał już SOS. Wszystko będzie dobrze. Muszę iść na dół. Zaraz wracam.

Skręciłem w stronę schodów, lecz w tym samym momencie uderzyła w nas kolejna fala i grzmotnąłem w ścianę. Przywarowałem na podłodze i poczołgałem się do wyjścia.

I znowu minął mnie Bill, chyba Pierwszy.

1 ... 85 86 87 88 89 90 91 92 93 ... 117 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название