Wilk z Wall Street
Wilk z Wall Street читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Opadłem na czworaki i ruszyłem w stronę schodów. Jacht stękał i trzeszczał, jakby miał się zaraz rozpaść. Zanim sczołgałem się na główny pokład, byłem kompletnie przemoczony i poobijany. Wszedłem chwiejnie do salonu. Na cętkowanej wykładzinie ciasnym kręgiem siedzieli moi goście. Trzymali się za ręce i byli w kamizelkach ratunkowych. Na mój widok Księżna oderwała się od grupy i zaczęła pełznąć w moją stronę. W tym samym momencie jacht przechylił się gwałtownie na bakburtę.
- Uważaj! - krzyknąłem, patrząc, jak Nadine toczy się po podłodze i wpada na ścianę. Chwilę później przez salon przeleciała chińska waza, która grzmotnąwszy w okno, rozbiła się na tysiąc kawałków tuż nad jej głową.
Wtedy jacht się wyprostował. Znowu opadłem na czworaki i szybko podszedłem do żony.
- Nic ci się nie stało, dziecinko?
Zazgrzytała zębami.
- Ty pieprzony... Posejdonie! Jeśli uda nam się wyjść z tego cało, zabiję cię własnymi rękami! Umrzemy tu! Wszyscy! Co się dzieje? Skąd te fale? - Spojrzała na mnie swoimi wielkimi niebieskimi oczami.
- Nie wiem. Spałem i...
- Spałeś? - spytała z niedowierzaniem. - Posrało cię, czy co? Jak mogłeś zasnąć? Zaraz pójdziemy na dno! Ophelia i David bardzo chorują, Ross, Bonnie i Shelly też...
Podczołgał się do nas szeroko uśmiechnięty Rob.
- Ale odjazd! Zawsze chciałem zginąć na morzu.
- Zamknij się! - warknęła Nadine w wersji Księżnej nieutulonej w bólu. - To i twoja wina. Obydwaj jesteście kompletnymi idiotami.
- Gdzie „cytrynki”? - spytał Rob. - Nie chcę umierać po trzeźwemu.
W pełni podzielałem jego pragnienia.
- Mam kilka w kieszeni... - Wyjąłem garść tabletek i dałem mu cztery.
- Ja też chcę - mruknęła Nadine. - Muszę się wyluzować.
Bosko. Tak, Księżna była naprawdę w porządku.
- Masz, skarbie.
Podałem jej „cytrynkę” i zerknąłem w lewo. Czołgał się ku nam przerażony Ross, nasz dzielny poszukiwacz przygód.
- Chryste - wybełkotał. - Muszę się stąd wydostać. Mam córkę i... i ciągle rzygam! Błagam, wypuśćcie mnie stąd!
- Chodźmy na mostek - rzucił Rob. - Zobaczymy, co się dzieje.
- Zaczekaj tu, złotko - powiedziałem do Księżnej. - Zaraz wracam...
- Ani mi się śni. Idę z wami.
- Dobra, to chodźmy.
- Ja zostaję - wychrypiał dzielny poszukiwacz przygód i z podwiniętym ogonem uciekł z powrotem do swojej gromadki.
Spojrzałem na Roba. Parsknęliśmy śmiechem i we troje poczołgaliśmy się na mostek. Po drodze był dobrze zaopatrzony bar. Rob przystanął.
- Wiecie co? Powinniśmy walnąć po lufie tequili.
Księżna kiwnęła głową. Ja też.
- Dobra, skocz po flaszkę.
Rob wrócił pół minuty później. Otworzył butelkę i podał ją Nadine, która pociągnęła solidny łyk. Rany, co za kobieta - pomyślałem. Po niej wypiliśmy my.
Rob zakręcił butelkę i rzucił nią w ścianę. Posypało się szkło.
- Zawsze chciałem to zrobić.
Księżna i ja wymieniliśmy znaczące spojrzenia.
Z głównego pokładu na mostek prowadziły krótkie schody. Wchodząc na nie, minęliśmy się z dwoma marynarzami imieniem Bill, którzy dosłownie nad nami przeskoczyli.
- Co się dzieje?! - wrzasnąłem.
- Zerwało pomost nurkowy! - krzyknął Bill Pierwszy. - Jak nie zamkniemy tylnych drzwi, zaleje salon! - I popędzili dalej.
Na mostku - miał dwa i pół metra szerokości, najwyżej trzy i pół długości i niski sufit - było jak w ulu. Kapitan Marc obiema rękami ściskał zabytkowe koło sterowe, oczywiście drewniane. Co kilka sekund odrywał od niego prawą, żeby pchnąć do przodu lub ściągnąć dźwignie dwóch przepustnic i skierować dziób jachtu w stronę nadciągających fal. Obok niego stał pierwszy mat John. Żeby utrzymać równowagę, lewą ręką przytrzymywał się metalowego słupka. W prawej miał lornetkę. Na drewnianej ławce siedziały trzy stewardesy. Trzymały się za ręce i cichutko pochlipywały. Głośnik to przeraźliwie trzeszczał, to ryczał: „Ostrzeżenie sztormowe! Ostrzeżenie sztormowe!”.
- Co się dzieje? - spytałem.
Kapitan smętnie pokręcił głową.
- Dupa blada. Jest coraz gorzej. Fale mają sześć metrów i ciągle rosną.
- Nie rozumiem. Przecież niebo jest zupełnie czyste...
- Pogięło cię, czy co? - warknęła Księżna. - Kogo obchodzi niebo? Marc, damy radę zawrócić?
- Nie - odparł kapitan. - Jeśli zawrócimy, staniemy burtą do wiatru i będzie po nas.
- Utrzymamy się? - spytałem. - Czy nadasz SOS?
- Powinniśmy się utrzymać, ale będzie ciężko. Ten błękit zaraz zniknie. Płyniemy w sam środek sztormu, to co najmniej ósemka.
Minęło dwadzieścia minut i poczułem, że „cytrynki” zaczynają działać.
- Daj mi trochę koki - szepnąłem do Roba i zerknąłem na Księżnę, by sprawdzić, czy to słyszała.
Najwyraźniej słyszała.
- Chryste, zupełnie was pogięło.
Ale najgorsze przyszło dopiero dwie godziny później, gdy fale osiągnęły wysokość dziewięciu metrów.
- Chryste, tylko nie to... - jęknął Marc głosem skazańca stojącego przed plutonem egzekucyjnym. I ryknął: - Fala fenomenalna! Trzymać się!
Jaka? - pomyślałem. Fenomenalna? Co to, kurwa, jest? Dowiedziałem się już po chwili. Spojrzeliśmy w okno.
- Jezus Maria!
Miała osiemnaście metrów wysokości i sunęła na nas jak monstrualna ściana.
- Trzymać się! - powtórzył kapitan.
Objąłem w talii Nadine i mocno ją przytuliłem. Cudownie pachniała, nawet w takiej chwili.
I nagle jacht poleciał na pysk, zadzierając rufę pod nieprawdopodobnie ostrym kątem. Marc pchnął dźwignie obydwu przepustnic: poczuliśmy gwałtowne szarpnięcie i zaczęliśmy się wspinać na szczyt wodnej góry. Wspinaliśmy się tak nieskończenie długo i raptem... przestaliśmy. Wtedy fala się załamała i spadła na mostek z siłą wybuchu tysiąca ton dynamitu. Dup!
Świat poczerniał.
Poszliśmy pod wodę i zdawało się, że siedzieliśmy tam przez całe wieki, ale w końcu powoli wypłynęliśmy na powierzchnię z sześćdziesięciostopniowym przechyłem na bakburtę.
- Wszyscy cali? - spytał kapitan.
Spojrzałem na Nadine. Kiwnęła głową.
- Cali - odparłem. - A ty, Rob?
- Ja też - mruknął Lorusso. - Tylko sikać mi się chce. Pójdę sprawdzić, co z resztą.
Ledwo wszedł na schody, kiedy minął go w pędzie Bill Drugi.
- Dziobowy luk zerwało! - wrzasnął. - Nabieramy wody!
- No to fajnie - mruknęła z rezygnacją Księżna. - Cudowny rejs.
Marc chwycił mikrofon i nacisnął guzik.
- Mówi Marc Elliot, kapitan jachtu „Nadine”. SOS, SOS. Jesteśmy pięćdziesiąt mil od Rzymu i bierzemy dziobem wodę. Potrzebujemy natychmiastowej pomocy. Mamy na pokładzie dziewiętnaścioro ludzi. - Pochylił się nad monitorem i zaczął czytać na głos jakieś liczby, podając włoskiej straży przybrzeżnej nasze dokładne namiary.
- Idź po szkatułkę - rozkazała Księżna. - Jest na dole, w kabinie.
Spojrzałem na nią jak na wariatkę.
- Czyś ty...
- Przynieś szkatułkę! - wrzasnęła. - Ale już!
Wziąłem głęboki oddech.
- Idę, już idę, tylko... strasznie zgłodniałem. Marc, czy kucharz może zrobić mi kanapkę?
Kapitan wybuchnął śmiechem.
- Jezu! - rzucił. - Ty naprawdę jesteś walnięty. - Pokręcił swoją kwadratową głową. - Dobra. Zrobimy kanapki dla wszystkich. To będzie długa noc.
- Super - powiedziałem, wychodząc. - I może jakieś owoce?
Moi goście wciąż siedzieli w salonie, spanikowani i powiązani grubą liną. Ale zupełnie się o nich nie martwiłem. Wiedziałem, że już za kilka godzin uratuje nas straż przybrzeżna, że będziemy bezpieczni, a ta pieprzona krypa pójdzie wreszcie na dno.
- Fajnie jest? - spytałem. - Dobrze się bawicie?
Nikt się nawet nie uśmiechnął.
- Uratują nas? - jęknęła Ophelia.
- Jasne. Kapitan nadał już SOS. Wszystko będzie dobrze. Muszę iść na dół. Zaraz wracam.
Skręciłem w stronę schodów, lecz w tym samym momencie uderzyła w nas kolejna fala i grzmotnąłem w ścianę. Przywarowałem na podłodze i poczołgałem się do wyjścia.
I znowu minął mnie Bill, chyba Pierwszy.