Wilk z Wall Street
Wilk z Wall Street читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Księżna wciąż była smutna, więc powiedziałem:
- Chodź. Łykniemy po „cytrynce” i pójdziemy po zakupy. Jak za dawnych czasów. Weź i mierz! Weź i mierz! - Powtarzałem to jak refren piosenki.
- Chcę porozmawiać z tobą na osobności - oznajmiła Księżna w wersji poważnej, odciągając mnie na bok.
- O czym? - spytałem niewinnie, choć niewinnym się nie czułem; w samolocie trochę z Robem zaszaleliśmy i żona zaczynała tracić cierpliwość.
- Nie podobają mi się te narkotyki. Nie rozumiem, przecież już cię nie boli. - Rozczarowana, pokręciła głową. - Dawałam ci luz ze względu na twój krzyż, ale teraz... naprawdę nie wiem. Coś tu jest nie tak, nie uważasz?
Była bardzo miła, mówiła spokojnie i rozsądnie. Dlatego pomyślałem, że w pełni zasługuje na wierutne kłamstwo.
- Kiedy wrócimy, przyrzekam, że to rzucę. Przysięgam. - I podniosłem rękę jak składający przysięgę harcerz.
Księżna nie odpowiedziała i zapadła niezręczna cisza.
- Dobrze - odrzekła w końcu. - Ale trzymam cię za słowo.
Wyjąłem z kieszeni trzy „cytrynki”. Przełamałem jedną i dałem jej połowę.
- Masz. Połówka dla ciebie, dwie i pół dla mnie.
Księżna wzięła swoją minidawkę i poszła poszukać poidełka. Posłusznie ruszyłem za nią. Po drodze wyjąłem z kieszeni jeszcze dwie tabletki. Ostatecznie jeśli już coś robić, to robić to dobrze.
*
Trzy godziny później siedzieliśmy na tylnym siedzeniu limuzyny, jadąc w dół stromego zbocza w kierunku Porto di Civitavecchia. Księżna miała nową garderobę, a ja byłem tak naćpany, że zamykały mi się oczy. Rozpaczliwie potrzebowałem dwóch rzeczy: ruchu i krótkiej drzemki. Byłem w rzadkiej fazie haju, którą nazywałem fazą ruchu, bo nie mogłem wtedy ustać ani usiedzieć na miejscu dłużej niż dziesięć sekund.
Dave Ceradini zauważył to jako pierwszy.
- Skąd te białe grzywacze w porcie? - Wyciągnął rękę i wszyscy spojrzeliśmy w tamtą stronę.
Rzeczywiście, szara woda była bardzo wzburzona. I tworzyły się na niej malutkie wiry.
- Dave i ja nie lubimy fal - oświadczyła Ophelia. - Mamy chorobę morską.
- Ja też - dodała Bonnie. - Nie możemy zaczekać, aż się trochę uspokoi?
- Nie bądź idiotką - odpowiedział za mnie Ross. - Jacht ma ponad pięćdziesiąt metrów długości i bez trudu wytrzyma taką falę. Poza tym choroba morska to tylko stan umysłu.
Musiałem ich jakoś uspokoić.
- Mamy na pokładzie specjalne plastry, więc przykleicie je sobie i będzie po kłopocie.
Ale u stóp wzgórza zobaczyłem, że wszyscy bardzo się myliliśmy. To nie były grzywacze, to były... Chryste, nigdy dotąd czegoś takiego nie widziałem! Fale, te w porcie, miały z metr dwadzieścia wysokości i zderzały się ze sobą, nadciągając ze wszystkich stron naraz, jakby wiatr wiał z czterech stron świata jednocześnie.
Limuzyna skręciła w prawo i zobaczyliśmy „Nadine”, mój jacht górujący majestatycznie nad wszystkimi innymi. Boże, jak ja tej krypy nie znosiłem! Po jakiego ją kupiłem? Spojrzałem na moich gości.
- Piękny jest, co? - rzuciłem.
Wszyscy zgodnie pokiwali głowami.
- Ale dlaczego w porcie są fale? - nie ustępowała Ophelia.
- Nie martw się - odparła Księżna. - Jeśli morze jest wzburzone, zaczekamy, aż się uspokoi.
Ani, kurwa, myślę! - pomyślałem. Ruch, ruch, ruch: potrzebowałem ruchu!
Samochód zatrzymał się na końcu pomostu i powitał nas kapitan Marc z pierwszym matem Johnem. Obydwaj byli w służbowych uniformach: białych koszulkach polo, niebieskich szortach i mokasynach z szarego płótna. Na każdym elemencie ubrania widniało logo „Nadine” opracowane przez Dave’a za marne osiem tysięcy dolarów.
Księżna wyściskała kapitana i spytała:
- Skąd tu te fale?
- Ni stąd, ni zowąd rozpętał się sztorm - odparł Marc. - Na otwartym morzu mają dwa i pół, trzy metry wysokości. Trzeba...
Trzeba?
- ...zaczekać, aż się trochę uspokoi.
- Pieprzyć fale! - prychnąłem. - Chcę jak najszybciej odpłynąć.
Księżna szybko mnie usadziła.
- Nigdzie nie popłyniemy, dopóki kapitan nie powie, że jest bezpiecznie.
- Nadine - powiedziałem - idź do kabiny poodcinać metki, dobrze? Jesteśmy na morzu, skarbie, a na morzu jestem bogiem!
Księżna przewróciła oczami.
- Nie bogiem, tylko idiotą. Na morzu znasz się tak jak ja, czyli wcale. - Spojrzała na naszych gości. - Chodźcie, dziewczyny, bóg morza przemówił.
Kobiety roześmiały się i gęsiego weszły trapem na pokład. Pochód zamykała ich umiłowana Księżna Bay Ridge.
- Marc - powiedziałem - ja tu nie wytrzymam, jestem nawalony jak stodoła. Jak daleko stąd do Sardynii?
- Około stu mil, ale jeśli wypłyniemy teraz, będzie to trwało całe wieki. Powolutku, inaczej się nie da. Tam są dwuipółmetrowe fale, a w tej części Morza Śródziemnego pogoda jest nieprzewidywalna. Musielibyśmy zamknąć luki i poprzywiązywać wszystko w głównym salonie. - Wzruszył swoimi szerokimi ramionami. - Ale i wtedy może dojść do uszkodzeń. Porozbijają się talerze, pospadają popielniczki, szklanki... Dociągniemy, ale bardzo to odradzam.
Spojrzałem na Roba, który zacisnął usta i kiwnął głową. „Płyniemy!”
- Płyniemy, Marc! - Dźgnąłem pięścią powietrze. - To będzie prawdziwa przygoda, trafimy do księgi rekordów!
Kapitan uśmiechnął się i pokręcił kwadratową głową. Weszliśmy na pokład i zaczęliśmy przygotowywać się do wyjścia w morze.
*
Kwadrans później leżałem na wygodnym materacu na szczycie mostka, a ciemnowłosa stewardesa imieniem Michelle serwowała mi krwawą mary. Tak jak cała załoga, ona też była w służbowym ubranku.
- Proszę - powiedziała z uśmiechem. - Coś jeszcze?
- Tak. Moja rzadka przypadłość wymaga, bym co kwadrans pił. Tak zalecili lekarze, dlatego proszę, żeby nastawiła pani minutnik, inaczej wyląduję w szpitalu.
Michelle zachichotała.
- Oczywiście, jak pan sobie życzy. - Odwróciła się, żeby odejść.
- Michelle! - wrzasnąłem, przekrzykując huk dwóch potężnych silników.
Odwróciła się.
- Jeśli zasnę, niech mnie pani nie budzi, tylko co kwadrans przynosi kolejny kieliszek i ustawia na podłodze. Wypiję, kiedy się obudzę. Dobrze?
Pokazała mi podniesiony kciuk i bardzo stromymi schodkami zeszła na pokład, gdzie stał śmigłowiec.
Spojrzałem na zegarek. Była pierwsza po południu. W moim żołądku rozpuszczały się cztery „cytrynki”. Za piętnaście minut zacznie się mrowienie, za pół godziny będę już mocno spał. Jakie to relaksujące - pomyślałem, dopijając krwawą mary. Odetchnąłem i zamknąłem oczy. Jakie to relaksujące...
*
Obudziły mnie krople deszczu, ale niebo było zupełnie czyste i błękitne. Zbiło mnie to z tropu. Spojrzałem w prawo i zobaczyłem rząd ośmiu napełnionych po brzeg kieliszków. Zamknąłem oczy i głęboko odetchnąłem. Wył ostry wiatr. Co to, kurwa, jest? Otworzyłem oczy. Czy to Księżna znowu polewa mnie wodą? Nie, nigdzie jej nie było. Byłem zupełnie sam.
I nagle jacht zaczął się niepokojąco przechylać na dziób. Przechylał się tak i przechylał, w końcu, gdy zadarł rufę pod kątem czterdziestu pięciu stopni, usłyszałem głośny trzask. Chwilę później za burtą wyrosła ściana szarej wody. Wyrosła, zakrzywiła się nad mostkiem i runęła w dół, przemaczając mnie od stóp po głowę.
Chryste, co się dzieje? Mostek znajdował się dobre dziewięć metrów nad powierzchnią wody, a jacht - cholera jasna! - jacht znowu leciał na dziób. Rzuciło mnie w bok i wylądowały na mnie wszystkie kieliszki.
Usiadłem prosto i spojrzałem za burtę - kurwa mać! Fale miały sześć metrów wysokości i były grubsze niż dom. Nagle straciłem równowagę. Spadłem z materaca na pokład, kieliszki potoczyły się za mną i roztrzaskały w drobny mak.
Dopełzłem do burty, chwyciłem się chromowanego relingu i wstałem. Spojrzałem w stronę rufy - rany boskie! „Chandler”! Na dwóch grubych linach holowaliśmy trzynastometrową łódź do nurkowania, która teraz to znikała, to ukazywała się na szczytach fal i w głębokich bruzdach między spienionymi grzywaczami.