Wilk z Wall Street

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Wilk z Wall Street, Belfort Jordan-- . Жанр: Биографии и мемуары. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Wilk z Wall Street
Название: Wilk z Wall Street
Автор: Belfort Jordan
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 224
Читать онлайн

Wilk z Wall Street читать книгу онлайн

Wilk z Wall Street - читать бесплатно онлайн , автор Belfort Jordan
Satyryczna rekonstrukcja jednej z najbardziej zwariowanych karier w historii ?wiatowego biznesu W latach 90-tych XX wieku Jordan Belfort by? jednym z najbardziej znanych ludzi w Stanach Zjednoczonych. Za dnia zarabia? tysi?ce dolar?w na minut?. Noc? wydawa? je r?wnie b?yskawicznie na narkotyki, seks i zagraniczne podr??e. Prowadz?c interesy na kraw?dzi prawa b?d? je ?ami?c, zwr?ci? na siebie uwag? ameryka?skiego wymiaru sprawiedliwo?ci, lecz nawet wtedy nie zrezygnowa? z hulaszczego trybu ?ycia. W ten spos?b rozpocz??a si? emocjonuj?ca gra w kotka i myszk? z FBI oraz instytucjami nadzoruj?cymi nowojorsk? Wall Street.

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 76 77 78 79 80 81 82 83 84 ... 117 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

- Dobrze. Teraz tatuś potrzyma synka, a ja zajmę się mamą. - I podał mi Cartera.

Oczy wezbrały mi łzami. Miałem syna. Wilk z Wall Street miał syna! Chłopca! Chandler była taka śliczna, a teraz miałem po raz pierwszy w życiu ujrzeć śliczną twarzyczkę mojego synka. Spojrzałem w dół i... A to co? Co to za koszmar? Noworodek był malutki, pomarszczony i miał sklejone powieki. Wyglądał jak niedożywione kurczę.

Księżna musiała zobaczyć moją minę, bo powiedziała:

- Nie martw się, skarbie. Większość noworodków nie wygląda jak Chandler. Urodził się troszkę za wcześnie. Ale na pewno będzie przystojny, tak jak jego tatuś.

- Wolałbym, żeby był podobny do mamusi - odparłem szczerze. - Ale co tam. Już go kocham, więc wszystko mi jedno, może nawet mieć nos wielkości banana. - I patrząc na pomarszczoną twarzyczkę synka, pomyślałem, że Bóg jednak istnieje, bo to nie mógł być zwykły przypadek. To małe doskonałe stworzenie, ten owoc miłości, był prawdziwym cudem.

Patrzyłem na niego i patrzyłem, i nagle usłyszałem głos doktora Bruna:

- Jezu, ona krwawi! Przygotujcie salę operacyjną! I ściągnijcie anestezjologa!

Pielęgniarka wybiegła z sali i na złamanie karku popędziła gdzieś korytarzem.

Bruno opanował się i spokojnie dodał:

- Nadine, mamy drobną komplikację. Placenta accreta. Łożysko za mocno przyrosło do ścianki macicy i nie chce się oddzielić. Jeśli nie wydobędziemy go ręcznie, może pani stracić bardzo dużo krwi. Zrobię wszystko, żeby je wydostać, ale... - Zawahał się, szukając odpowiednich słów. - Ale jeśli mi się nie uda, jedynym wyjściem będzie histerektomia.

I zanim zdążyłem powiedzieć żonie, że ją kocham, do sali wpadło dwóch sanitariuszy, którzy błyskawicznie wypchnęli stół na korytarz. Doktor Bruno ruszył za nimi. W drzwiach przystanął, odwrócił się i powiedział:

- Zrobię wszystko, żeby uratować jej macicę. - Potem wyszedł, zostawiając mnie samego z Carterem.

Spojrzałem na synka i rozpłakałem się. Boże, co będzie, jeśli ją stracę? Jak wychowam bez niej dwoje dzieci? Nadine była dla mnie wszystkim. Przecież to ona ratowała mnie przed obłędem życia. Spróbowałem się uspokoić. Musiałem być silny - silny dla mojego syna, dla Cartera Jamesa Belforta. Nie zdając sobie z tego sprawy, zacząłem delikatnie kołysać go w ramionach, błagając Najwyższego, żeby oszczędził Księżnę i oddał mi ją całą i zdrową.

Doktor Bruno wrócił na porodówkę dziesięć minut później.

- Wyjęliśmy łożysko - oświadczył z szerokim uśmiechem. - Nie zgadnie pan jak.

- Jak? - spytałem, też uśmiechając się od ucha do ucha.

- Zawołaliśmy jedną z naszych stażystek, malutką, drobniutką Indiankę, która ma nieprawdopodobnie szczupłe dłonie. Wsunęła do środka rękę i po prostu je wyjęła. To był prawdziwy cud. Placenta accreta to bardzo rzadki przypadek, rzadki i niebezpieczny. Ale już po strachu. Ma pan zdrową żonę i zupełnie zdrowe dziecko.

Tak brzmiały słynne ostatnie słowa doktora Bruna, pana i władcy złego fatum.

ROZDZIAŁ 31

Ojcowskie radości

Zamiast jechać prosto do szpitala zrobiłem po drodze krótki przystanek. Musiałem wpaść na pospiesznie zorganizowane spotkanie w restauracji Millie’s Place, pięć minut jazdy od Jewish Hospital. Zamierzałem szybko stamtąd uciec, zabrać Cartera i Księżnę i wrócić do Westhampton. Spóźniłem się kilka minut i kiedy limuzyna zaparkowała przed wejściem, przez szybę zobaczyłem wściekle białe zęby Danny’ego. Siedział przy okrągłym stoliku z Wigwamem i Hartleyem Bernsteinem, szemranym prawnikiem, którego nawet lubiłem. Nazywano go Łasicą, bo był do złudzenia podobny do gryzonia. Mógłby robić za hollywoodzkiego dublera BB Eyesa, postaci z komiksów z Dickiem Tracym.

Podchodząc do stolika, zauważyłem osobę numer pięć: Jordana Shamaha, nowo mianowanego wiceprezesa Stratton Oakmont. Był przyjacielem Danny’ego z dzieciństwa i przylgnęła do niego ksywka Grabarz, ponieważ doszedł do władzy nie dzięki swoim umiejętnościom, tylko dzięki temu, że bez pardonu wykańczał wszystkich, którzy stanęli mu na drodze.

Cel spotkania był smutny: mieliśmy przekonać Danny’ego, żeby zlikwidował firmę metodą „na karalucha”, to znaczy, żeby przed właściwą likwidacją otworzył kilka mniejszych firm brokerskich - każdą na nazwisko innego figuranta - i przeniósł do nich podzielonych na zespoły Strattonitów. Potem zamknąłby firmę, przeszedłby do jednej z nowo utworzonych i kierowałbym interesem zza kulis jako konsultant.

Tego rodzaju unik wyprzedzający był taktyką powszechnie stosowaną przez tych, którym kontrolerzy dobierali się do tyłka. Nowo powstałe firmy, już pod inną nazwą, zaczynały wszystko od początku, znowu robiąc pieniądze i oszukując tych, którzy próbowali im w tym przeszkodzić. Przypominało to sytuację, kiedy rozdeptywało się karalucha tylko po to, by zobaczyć, jak naraz spod buta we wszystkich kierunkach wybiega sto innych.

Zważywszy na obecną sytuację Stratton Oakmont, byłoby to pociągnięcie ze wszech miar stosowne, sęk w tym, że Danny nie należał do zwolenników tej metody. Opracował własną teorię, którą nazwał „Dwadzieścia lat błękitnego nieba”. Według jej założeń wystarczyło tylko, żeby firma wyszła cało z burzy, która się nad nią rozpętała, a przetrwa w branży kolejne dwadzieścia lat. Był to oczywiście czysty absurd, bo pozostał im najwyżej rok. Sępy ze wszystkich pięćdziesięciu stanów krążyły nad nimi jak nad rannym bawołem i coraz chętniej dołączali do nich ci z NASD - Amerykańskiego Stowarzyszenia Maklerów Papierów Wartościowych.

Ale Danny za nic nie przyjmował tego do wiadomości. Stał się giełdową wersją Elvisa w ostatnich latach życia, kiedy to pomagierzy wciskali jego olbrzymie cielsko w biały skórzany kombinezon, wypychali go na scenę, żeby zaśpiewał kilka piosenek, po czym wlekli go z powrotem za kulisy, żeby nie wykitował z wyczerpania i przedawkowania barbituranów. Wigwam opowiadał mi, że podczas spotkań z pracownikami Danny wchodzi często na biurko, roztrzaskuje monitory i wyzywa kontrolerów. Strattonici uwielbiali takie pokazy, więc Danny poszedł krok dalej, żeby przy gromkim aplauzie brokerów zdjąć spodnie i obsikać plik wezwań ze stowarzyszenia.

Wigwam i ja spotkaliśmy się wzrokiem i lekkim ruchem podbródka dałem mu znak z cyklu: „Dorzuć swoje trzy grosze”. Wigwam kiwnął głową i powiedział:

- Posłuchaj, Danny. Doszło już do tego, że nie wyrabiam się z formalnościami. Ci z SEC bronią się we wszystkich narożnikach i przepchnięcie byle pierdółki trwa pół roku. Jeśli siądziemy na tyłku i ruszymy sprawę nowej firmy, za kilka miesięcy znowu będziemy zarabiać pieniądze, i to wszyscy.

Odpowiedź Danny’ego trochę go zaskoczyła.

- Coś ci powiem. Twoja motywacja jest tak oczywista, że aż rzygać się chce. Z karaluchami zawsze zdążymy, jest mnóstwo czasu, więc daj mi, kurwa, spokój.

- Wiesz co? - warknął Wigwam, przeczesując ręką włosy, żeby wyglądały bardziej naturalnie. - Wal się, durniu! Przez cały dzień jesteś tak nagrzany, że nie wiesz już, gdzie góra, gdzie dół. Nie zamierzam marnować sobie życia, patrząc, jak siedzisz w biurze i ślinisz się jak skretyniały debil.

Grabarz natychmiast skorzystał z okazji, żeby wbić mu topór w plecy.

- To nieprawda - powiedział. - Danny się nie ślini. Może trochę bełkocze, ale zawsze nad wszystkim panuje. - Zrobił pauzę, szukając miejsca, gdzie mógłby wstrzyknąć pierwszą dawkę płynu do balsamowania zwłok. - Zresztą kto jak kto, ale ty powinieneś siedzieć cicho. Przez cały dzień uganiasz się za tą dziwką Donną ze śmierdzącymi pachami.

Lubiłem Grabarza. Był bardzo towarzyski i o wiele za głupi, żeby samodzielnie myśleć; jeśli w ogóle był zdolny do wysiłku umysłowego, marnował go na rozsiewanie plotek o tych, których zamierzał pogrzebać. Ale w tym konkretnym przypadku jego motywacja była oczywista: do stowarzyszenia wpłynęły setki skarg od klientów, więc gdyby Stratton Oakmont poszedł na dno, nigdy by go ponownie nie zarejestrowano.

1 ... 76 77 78 79 80 81 82 83 84 ... 117 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название