Wilk z Wall Street
Wilk z Wall Street читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Rozejrzałem się. Steve, Pluj i Gary kiwali głową.
Bo niby dlaczego mieliby nie kiwać? Kto mógł podważyć logikę tak przenikliwego rozumowania? To smutne - pomyślałem - że ktoś tak bystry jak Elliot marnuje sobie życie przez narkotyki. Poważnie. Nie ma nic smutniejszego niż zmarnowany talent. Prawda? O tak, Elliot był teraz trzeźwy, ale nie miałem najmniejszych wątpliwości, że kiedy tylko zrosną mu się żebra, nałóg powróci ze wzmożoną siłą. Na tym właśnie polegał problem z takimi jak on, z ludźmi, którzy nie chcieli pogodzić się z tym, że bez prochów nie mogą już żyć.
Miałem na głowie tyle spraw, że wystarczyłoby ich dla pięciu Wilków z Wall Street. Wciąż byłem w trakcie niszczenia Victora Wonga; musiałem naprostować Danny’ego, bo szalał w firmie jak nagrzany królik; chciałem wybadać Kaminsky’ego, który przez pół dnia wisiał na telefonie, gadając z Saurelem w Szwajcarii. A na dobitkę uganiał się za mną agent specjalny Coleman. Dlatego rozważania na temat chwilowej trzeźwości Elliota były czystą stratą czasu. Tym bardziej że za chwilę czekał mnie lunch z Szewcem, z którym musiałem omówić kilka najpilniejszych spraw.
W Harlemie jadało się w Rao’s. W Coronie w Park Side Restaurant.
W przeciwieństwie do Rao’s Park Side była luksusowym przybytkiem na wielką skalę. Pięknie ozdobiona tonami sękatej dębiny, przyciemnionymi lustrami, kryształami, roślinami i starannie przystrzyżonymi żywopłotami, należała do ulubionych lokali nowojorskiej mafii, a za jedzenie, które tam serwowano, można było dać się zabić (dosłownie!).
Jej właścicielem był Tony Federici, człowiek powszechnie tu szanowany. Owszem, mówiło się o nim to i owo, ale dla mnie był najwspanialszym gospodarzem we wszystkich pięciu dzielnicach Nowego Jorku. Zazwyczaj przechadzał się wśród stolików w białym fartuchu, z dzbankiem chianti domowej roboty w jednej ręce i tacką pieczonych papryczek w drugiej.
Siedzieliśmy we wspaniałej części ogrodowej. Chciałem, żeby Steve, zachłanny Szewc, który dostał obsesji na punkcie gry w „słupa”, zastąpił Elliota jako mój główny figurant, i właśnie o tym rozmawialiśmy.
- W gruncie rzeczy nie widzę żadnego problemu - mówiłem - niepokoją mnie tylko dwie sprawy. Po pierwsze, jak będziesz mi zwracał cały ten szmal? To kupa kasy, a ja nie chcę żadnych śladów. I po drugie, jesteś już figurantem tych z Monroe Parker i nie mam ochoty z nimi zadzierać. - Dla większego efektu pokręciłem głową. - Bycie „słupem” to bardzo osobista sprawa i najpierw muszę obgadać to z Alanem i Brianem.
- Rozumiem - odparł Szewc - ale z kasą nie będzie żadnego problemu. Mogę cię spłacać moimi akcjami. Kiedy sprzedam te, które będę dla ciebie przetrzymywał, zapłacę ci z nadwyżką, po prostu przepłacę. Na papierze wiszę ci ponad cztery miliony, więc mam dobry pretekst do wypisywania czeków, nie? Kwoty będą tak duże, że nikt się w tym nie połapie. Dobrze kombinuję?
Tak - pomyślałem - całkiem nieźle, zwłaszcza gdybyśmy sporządzili umowę konsultingową, na podstawie której Steve mógłby wypłacać mi co roku honorarium za pomoc w prowadzeniu firmy. Ale z tego, że przechowywał dla mnie półtora miliona akcji tejże właśnie firmy, wynikał problem jeszcze poważniejszy, mianowicie taki, że on sam akcji prawie nie miał. Trzeba to było szybko naprawić, w przeciwnym razie mógłby zdać sobie sprawę, że ja zarabiam dziesiątki milionów, a on tylko miliony. Dlatego uśmiechnąłem się i powiedziałem:
- Coś wymyślimy. Spłata własnymi akcjami to dobry pomysł, przynajmniej na początek, ale łączy się to z czymś znacznie poważniejszym, konkretnie z tym, że praktycznie rzecz biorąc, nie jesteś właścicielem swojej własnej firmy. Musimy załatwić ci więcej akcji, bo może być niedobrze. Masz tylko trzysta tysięcy, tak?
- Tak - odparł Steve - i kilka tysięcy opcji. To wszystko.
- Dobra. Jako twój główny wspólnik i doradca od wszelkiego rodzaju intryg i ciemnych interesów sugeruję, żebyś przyznał sobie milion opcji z pięćdziesięcioprocentowym upustem. Tak będzie sprawiedliwie, zwłaszcza że mamy dzielić się pół na pół, co jest z tego najsprawiedliwsze. Opcje będą na twoje nazwisko, żeby NASDAQ się nie przyczepił, a kiedy nadejdzie pora sprzedaży, opchniesz mi je razem z innymi.
Szewc uśmiechnął się i wyciągnął do mnie rękę.
- Nie wiem, jak ci dziękować. Nic nie mówiłem, ale trochę mnie to niepokoiło. Ale wiedziałem, że w odpowiedniej chwili jakoś to naprawimy. - Po czym wstał z krzesła, a kiedy wstałem i ja, objęliśmy się jak dwaj mafiosi, co w tej restauracji - z naciskiem na „tej” - nie wzbudziło najmniejszego zdziwienia.
Zaraz potem podszedł do nas Tony Federici w białym fartuchu, z nieodłącznym dzbankiem chianti w ręku. Wstałem, żeby się z nim przywitać.
- Jak się masz, Tony? - rzuciłem, myśląc: Zabiłeś kogoś ostatnio? Wskazałem Szewca. - To jest Steve Madden, mój wspólnik. Mamy w Woodside firmę.
Szewc też wstał i z serdecznym uśmiechem wykrzyknął:
- Twardy Tony! Tony Corona! Tyle o panu słyszałem! Wychowywałem się na Long Island, a tu wszyscy słyszeli o Twardym Tonym. Miło mi pana poznać. - I wyciągnął rękę do swego nowego przyjaciela.
Rzecz w tym, że Twardy Tony Corona pasjami nie znosił tej ksywki.
Cóż - pomyślałem. Można umrzeć na wiele sposobów, a to jest jeden z nich. Biedny Steve. Może Tony okaże mu miłosierdzie i pozwoli go pogrzebać łącznie z genitaliami?
Patrzyłem, jak biała, koścista ręka Szewca wisi w powietrzu, czekając na jego rękę, ale tej nigdzie się nie spieszyło. Potem spojrzałem na twarz Tony’ego. Niby się uśmiechał, ale był to uśmiech, z jakim sadystyczny klawisz pyta skazańca z bloku śmierci: „Co by pan chciał na swój ostatni posiłek?”.
W końcu Tony uścisnął mu dłoń, choć lekko i z wyraźną niechęcią.
- Mnie pana też - mruknął bezbarwnym głosem. Jego brązowe oczy błyszczały jak dwa promienie śmierci.
- Twardy Tony - bredził coraz bardziej martwy Szewc. - Niesamowite! Słyszałem o tej restauracji same dobre rzeczy i zamierzam tu często przychodzić. Zamawiając stolik, powiem po prostu, że jestem znajomym Twardego Tony’ego. Mogę?
- Dobra, Steve, wystarczy - wtrąciłem z nerwowym uśmiechem. - Mamy jeszcze kupę spraw do obgadania. - Spojrzałem na Tony’ego. - Dzięki, że podszedłeś się przywitać. Miło cię widzieć, jak zawsze. - Przewróciłem oczami i pokręciłem głową, jakbym chciał powiedzieć: „Nie przejmuj się nim, ma syndrom Tourette’a”.
Tony parę razy poruszył nosem i poszedł dalej, pewnie do jakiejś speluny po drugiej stronie ulicy, żeby wypić kawę i wydać przy okazji rozkaz egzekucji biednego Steve’a.
Opadłem na krzesło.
- Czyś ty, kurwa, zwariował? - syknąłem. - Twardy Tony? Nikt go tak nie nazywa! Nikt! Już po tobie, idioto!
- Co ty gadasz? - Szewc nic z tego nie rozumiał. - Przecież mu się spodobałem, nie? - Przekrzywił głowę i nerwowo dodał: - Palnąłem coś głupiego?
Wtedy podszedł do nas Alfredo, wielki jak góra szef sali.
- Telefon do pana - powiedział. - Może pan odebrać w barze. Cicho tam i spokojnie. Nikogo nie ma.
No tak. Uznali, że jestem odpowiedzialny za czyny mojego znajomego. To była bardzo poważna sprawa, sprawa mafijna, pełna niuansów, których zwyczajny Żyd, taki jak ja, nie potrafił w pełni ogarnąć. Ale w sumie sprowadzała się do tego, że zapraszając Steve’a do restauracji, poręczyłem za niego i musiałem teraz ponieść konsekwencje jego bezczelności.
Uśmiechnąłem się do Alfreda, podziękowałem mu, wstałem i poszedłem do baru - a może do chłodni.
Stanąłem przy ladzie, rozejrzałem się ukradkiem i podniosłem słuchawkę.
- Halo? - rzuciłem bez przekonania, myśląc, że usłyszę tylko sygnał i poczuję zaciskającą się na szyi garotę.
- Cześć, to ja - powiedziała Janet. - Masz dziwny głos. Coś się stało?
- Nie. Czego chcesz? - Głos miałem bardziej szorstki niż zwykle. Wziąłem „cytrynkę”, tylko jedną, i pewnie przestawała już działać.
- Kurwa mać, przepraszam, że w ogóle żyję! - Tak, Janet zawsze była bardzo wrażliwa.