Wilk z Wall Street
Wilk z Wall Street читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Wciąż wstrząśnięta Nadine siedziała samotnie na szezlongu. Przez chwilę szukałem odpowiednich słów, które skłoniłyby ją do nazwania mnie bohaterem, i w końcu postanowiłem zastosować chwyt z psychologii zwrotnej i najpierw pochwalić ją. Tak, za to, że zachowała spokój i wezwała karetkę. Na komplement będzie musiała odpowiedzieć komplementem.
Objąłem ją i powiedziałem:
- Dzięki Bogu, że wezwałaś karetkę. Tamtych kompletnie sparaliżowało, wszystkich oprócz ciebie. Jesteś bardzo silną kobietą.
I cierpliwie czekałem.
Nadine przysunęła się bliżej i wykrzywiła usta w smutnym uśmiechu.
- Nie wiem - szepnęła. - To był pewnie zwykły odruch. Widzi się takie rzeczy na filmach, ale nikomu nie przychodzi do głowy, że mogą przytrafić się jemu. Rozumiesz?
Niewiarygodne! Nie nazwała mnie bohaterem. Będę musiał jej to i owo podsunąć.
- Tak, masz rację. Nigdy się o czymś takim nie myśli, ale kiedy to widzisz, górę bierze instynkt. Pewnie dlatego zareagowałem tak, jak zareagowałem... - Chryste, załapiesz wreszcie czy nie?
Najwyraźniej załapała, bo zarzuciła mi ręce na szyję i wykrzyknęła:
- Boże, Jordan, byłeś niesamowity! Nigdy cię takim nie widziałam! Nie umiem nawet opisać, jaki... jaki byłeś wspaniały! Wszystkich sparaliżowało, a ty...
Jezu! Chwaliła mnie i wychwalała, ale za nic nie chciała wypowiedzieć tego jednego czarodziejskiego słowa.
- Jesteś cudowny, skarbie, jesteś... jesteś prawdziwym bohaterem!
Nareszcie.
- Nigdy nie byłam z ciebie tak dumna. Mój mąż bohater! Jeju! - I podarowała mi tak mokry pocałunek, że omal nie spadłem z szezlonga.
W tym momencie zrozumiałem, dlaczego każdy mały chłopiec chce zostać strażakiem. Zaraz potem zobaczyłem, jak wynoszą Elliota.
- Chodź - powiedziałem. - Pojedźmy do szpitala i dopilnujmy, żeby lekarze sobie nie odpuścili. Za ciężko harowałem, żeby uratować mu życie.
Dwadzieścia minut później dotarliśmy na oddział urazowy szpitala Mount Sinai. Prognozy były straszne: Elliot doznał uszkodzenia mózgu. To, czy zmieni się w warzywo, czy nie, nie było jeszcze jasne.
W drodze do szpitala Księżna zadzwoniła do Bartha. Teraz weszliśmy razem na OIOM, gdzie unosił się wyraźny odór śmierci. Elliot leżał na stole, a wokół niego stało czterech lekarzy i dwie pielęgniarki.
Barth Green nie pracował w Mount Sinai, ale najwyraźniej poprzedzała go sława. Znali go wszyscy czuwający w sali lekarze.
- Jest w śpiączce - powiedział jeden, wysoki i w białym fartuchu. - Na respiratorze. Ma siedem złamanych żeber i obniżoną aktywność mózgową. - Spojrzał Barthowi prosto w oczy i pokręcił głową. - Nie wyjdzie z tego.
Wtedy Barth zrobił bardzo dziwną rzecz. Pewnym krokiem podszedł do stołu, chwycił Elliota za ramiona, przytknął mu usta do ucha i surowym głosem zawołał:
- Elliot! Masz natychmiast się obudzić! - Mocno nim potrząsnął. - To ja, doktor Green. Przestań się wygłupiać i otwórz oczy! Za drzwiami jest żona, chce cię zobaczyć!
I mimo ostrzeżenia, że czeka na niego Ellen - większość mężczyzn wolałaby śmierć - Elliot posłuchał go i otworzył oczy. Ot tak, po prostu. Chwilę później powróciły normalne funkcje mózgu. Rozejrzałem się. Wszyscy lekarze porozdziawiali usta.
Ja też. To był prawdziwy cud, a on był prawdziwym cudotwórcą. Zadziwiony pokręciłem głową i kątem oka zobaczyłem dużą strzykawkę pełną przezroczystego płynu. Zmrużyłem oczy i przeczytałem napis na naklejce. Morfina. Bardzo ciekawe - pomyślałem. Podawali morfinę umierającemu.
I raptem ogarnęła mnie straszliwa ochota, żeby chwycić strzykawkę i zrobić sobie zastrzyk w tyłek. Nie mam pojęcia dlaczego. Nie brałem prawie od miesiąca, lecz nagle przestało to mieć jakiekolwiek znaczenie. Rozejrzałem się ukradkiem, ale wszyscy wciąż zachwycali się Elliotem i jego cudownym ozdrowieniem. Przysunąłem się bliżej metalowej tacy, swobodnym ruchem wziąłem strzykawkę i schowałem ją do kieszeni szortów.
Natychmiast poczułem, że kieszeń robi się coraz cieplejsza i cieplejsza. Jezu słodki, jeszcze trochę i ta cholerna morfina wypali w niej dziurę! Musiałem natychmiast ją sobie wstrzyknąć.
- To najbardziej niezwykła rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem - powiedziałem do Bartha. - Idę przekazać im dobrą nowinę.
Kiedy poinformowałem czekających w poczekalni, że Elliot zmartwychwstał, Ellen rozpłakała się z radości i zarzuciła mi ręce na szyję. Odepchnąłem ją, mówiąc, że muszę szybko do toalety. Już odchodziłem, ale zatrzymała mnie Księżna.
- Dobrze się czujesz? - spytała. - Kiepsko wyglądasz.
- Nie, nic mi nie jest - odparłem z uśmiechem. - Tylko muszę do kibelka.
Kiedy tylko skręciłem za róg, puściłem się przed siebie jak mistrz świata w sprincie. Otworzyłem drzwi do toalety, wpadłem do kabiny, wyjąłem strzykawkę, ściągnąłem szorty, pochyliłem się i wypiąłem tyłek. Już miałem wbić igłę, kiedy doszło do katastrofy.
W strzykawce nie było tłoczka.
Okazało się, że świsnąłem jeden z tych nowych gadżetów, tak zwaną bezpieczną strzykawkę, którą trzeba najpierw podłączyć do mechanizmu tłoczkowego, zupełnie bezużyteczny, zakończony igłą zbiorniczek z morfiną. Obejrzałem go uważnie i nagle... zapaliła mi się w głowie żarówka.
Naciągnąłem szorty, pobiegłem do sklepu z pamiątkami, kupiłem lizaka i popędziłem z powrotem to kibelka. Wbiłem igłę w tyłek. Wetknąłem do strzykawki patyczek od lizaka, nacisnąłem i naciskałem tak, dopóki nie wstrzyknąłem ostatniej kropli płynu. Natychmiast poczułem się tak, jakby eksplodowała we mnie beczka prochu, jakby coś wstrząsnęło mną do szpiku kości.
Jezu Chryste! Musiałem trafić w żyłę, bo odlatywałem w nieprawdopodobnym wprost tempie. Upadłem na kolana. Miałem sucho w ustach, wnętrzności paliły mnie, jakbym zrobił im gorącą kąpiel z bąbelkami, w oczach żarzyły mi się węgle, w uszach bił Dzwon Wolności, zwieracz zacisnął się jak pętla na szyi skazańca, słowem było cudownie.
No i tak. Ja, wielki bohater, siedziałem sobie na podłodze ze spuszczonymi gatkami i z igłą w tyłku. Nagle przyszło mi do głowy, że na pewno martwi się o mnie Księżna.
Kiedy wracałem do poczekalni, zaczepiła mnie jakaś starsza Żydówka.
- Przepraszam pana...
Odwróciłem się. Kobieta uśmiechnęła się nerwowo i wskazała moje szorty.
- Pańska pupa - szepnęła. - Niech pan spojrzy na pupę!
Szedłem korytarzem z igłą w tyłku, jak byk, któremu matador wbił szpadę. Posłałem staruszce ciepły uśmiech, podziękowałem jej, wyjąłem igłę, wrzuciłem ją do kosza na śmieci i poszedłem dalej.
Księżna zobaczyła mnie, uśmiechnęła się i raptem w poczekalni zrobiło się ciemno. O cholera!
Obudziłem się na plastikowym krześle. Pochylał się nade mną lekarz w zielonym fartuchu. W prawej ręce trzymał sole trzeźwiące. Obok niego stała Księżna i już się nie uśmiechała.
- Ma pan bardzo płytki oddech - powiedział lekarz. - Brał pan jakieś narkotyki?
- Nie - odparłem, szczerząc zęby do Nadine. - Bohater jest chyba trochę zestresowany. Prawda, skarbie? - I znowu zemdlałem.
Ocknąłem się na tylnym siedzeniu lincolna, kiedy wjeżdżaliśmy na Indian Creek Island, gdzie nigdy nic się nie działo. Moją pierwszą przytomną myślą było to, że muszę wziąć trochę kokainy, żeby zneutralizować morfinę. Stąd cały ten syf. Wstrzyknięcie morfiny bez czynnika równoważącego było czystą głupotą. Postanowiłem nigdy więcej tego nie robić i podziękowałem Bogu, że Elliot przywiózł trochę koki. Tak, świsnę mu ją z pokoju i potrącę ździebko z dwóch milionów, które mi wisiał.
Pięć minut później pokój gościnny wyglądał jak po wizycie kilkunastu agentów CIA, którzy przetrząsnęli go w poszukiwaniu skradzionych mikrofilmów. Wszystkie meble były poprzesuwane i poprzekrzywiane, wszędzie leżały porozrzucane ubrania. I ani śladu kokainy. Niech to szlag! Gdzie się podziała? Szukałem i szukałem przez ponad godzinę i wreszcie mnie olśniło: to ten kutas Arthur Wiener! Podprowadził kokainę swojemu najlepszemu kumplowi!
Pusty i wypalony poczłapałem do sypialni, jeszcze raz przekląłem Wienera i zapadłem w czarny sen.