Wilk z Wall Street
Wilk z Wall Street читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
- Grudzień osiemdziesiąt jeden! Już dawno minęła! - Odkręcił nakrętkę i wyjął dwie „cytrynki”. - Straciły moc. Weźmy jeszcze po jednej.
Minęło kolejne pół godziny i wpadliśmy w rozpacz. Wzięliśmy po trzy oryginalne „cytrynki” i nawet nie zaczęło nas mrowić.
- No jasne - prychnąłem. - Są do dupy.
- Absolutnie - zgodził się ze mną Danny. - Cóż, takie jest życie, stary.
- Proszę pana - odezwała się przez interkom Gwynne. - Bo Dietl dzwoni.
Podniosłem słuchawkę.
- Cześć, Bo. Co słychać?
Jego odpowiedź mnie zmroziła.
- Musimy natychmiast pogadać - warknął. - Ale nie na tej linii. Podskocz do budki i zadzwoń do mnie. Masz coś do pisania? Podam ci numer.
- Co się stało? Rozmawiałeś z Bar...
- Nie tutaj, Bo. Ale tak, rozmawiałem i mam dla ciebie wiadomości. A teraz bierz długopis i pisz.
Minutę później siedziałem w moim małym mercedesie, skutecznie odmrażając sobie tyłek. W pośpiechu zapomniałem włożyć kurtkę. Na dworze było koszmarnie, pewnie z minus piętnaście, a o siódmej wieczorem panował już gęsty mrok. Odpaliłem silnik i ruszyłem w stronę bramy. Skręciłem w lewo, w Pin Oak Court, i zaskoczony zobaczyłem, że po drugiej stronie ulicy parkuje długi rząd samochodów. U któregoś z sąsiadów trwało przyjęcie. Cudownie! Właśnie wydałem dziesięć tysięcy dolarów na najgorsze „cytrynki” w historii „cytrynek”, a ktoś w najlepsze sobie imprezował.
Jechałem do telefonu w Brookville Country Clubie. Miałem niedaleko, ledwie kilkaset metrów, więc już pół minuty później byłem na miejscu. Zaparkowałem przed wejściem, ceglanymi schodami wbiegłem na górę, przebiegłem pod białymi kolumnami korynckimi i wpadłem do środka.
Na ścianie wisiały telefony, cały rząd. Podniosłem słuchawkę najbliższego, wybrałem numer Bo, wprowadziłem numer karty. Po kilku sygnałach usłyszałem straszną wiadomość.
- Posłuchaj, Bo - powiedział Bo. - Właśnie dzwonił do mnie Barsini. Mówi, że toczy się przeciwko tobie śledztwo w sprawie prania brudnych pieniędzy. Ten Coleman twierdzi, że masz w Szwajcarii dwadzieścia baniek. Ma tam informatora, który regularnie mu donosi. Nie chciał wdawać się w szczegóły, ale wygląda na to, że twoja sprawa wypłynęła przy okazji innej, że początkowo nikt się tobą nie interesował i nagle zaczął. Twój telefon jest pewnie na podsłuchu, ten w domu nad morzem też. Mów do mnie, Bo: co się dzieje?
Nabrałem powietrza, żeby się uspokoić i wymyślić jakąś odpowiedź, tylko... co mu miałem powiedzieć? Że trzymałem miliony dolarów na lewym koncie cioci i że moja własna teściowa szmuglowała forsę do Szwajcarii? Że Todd Garret wpadł, bo głupi Danny pojechał na spotkanie na haju? Co by mi to dało? Nic. Więc powiedziałem tylko:
- To nieprawda, nie mam w Szwajcarii żadnych pieniędzy. To jakieś nieporozumienie.
- Co mówisz? - spytał Bo. - Nie rozumiem, powtórz.
Sfrustrowany powtórzyłem:
- Nie mam f zwajcałi adnych pinięzzy!
- Ty co? - spytał z niedowierzaniem Bo. - Nawaliłeś się? Ni chuja nie rozumiem, co mówisz! - I szybko dodał: - Jordan, nie wsiadaj do samochodu! Powiedz, gdzie jesteś, i wyślę po ciebie Rocca! Gdzie jesteś, staruszku? Mów do mnie, Bo, powiedz coś!
I nagle poczułem, że z pnia mojego mózgu rozchodzi się dziwne ciepło, że każdą cząsteczkę ciała ogarnia miłe mrowienie. Wciąż trzymałem słuchawkę przy uchu i chciałem mu powiedzieć, żeby Rocco przyjechał do klubu, ale nie mogłem poruszyć ustami. Było tak, jakby mózg wysyłał właściwie sygnały i jakby coś zakłócało je czy przechwytywało. Dosłownie mnie sparaliżowało. Ale czułem się... cudownie. Spojrzałem na metalową obudowę telefonu i przekrzywiłem głowę, próbując zobaczyć swoje odbicie. Jaki piękny telefon! Jaki błyszczący! I nagle telefon zaczął się oddalać. Co jest? Dlaczego ode mnie ucieka? Cholera jasna! Odchylałem się coraz bardziej i bardziej do tyłu, przewracałem się jak ścięte drzewo... Uwaga! I łup! Półprzytomny leżałem na plecach, gapiąc się na klubowy sufit, taki podwieszany, styropianowy, typowo biurowy. Straszne sknerstwo jak na taki klub. Te pieprzone WASP-y oszczędzały na swoim własnym suficie!
Odetchnąłem i sprawdziłem, czy mam całe kości. Chyba tak. Uratowały mnie „cytrynki”, te najprawdziwsze z prawdziwych. Minęło prawie półtorej godziny, zanim zadziałały, ale jak już zadziałały... Jezu! Przeskoczyłem fazę mrowienia i od razu przeszedłem do fazy ślinienia się. Właściwie to odkryłem zupełnie nową, coś pośredniego między ślinieniem się i utratą przytomności. Była to... Była to... Musiałem ją jakoś nazwać. Faza porażenia mózgowego. Tak! Mózg przestał wysyłać wyraźne sygnały do systemu nerwowego. Cudownie! Wciąż działał jak dobrze naoliwiona maszyna, ale nie kontrolował ciała. Bosko! Absolutnie bosko!
Z wielkim trudem wyciągnąłem szyję i zobaczyłem słuchawkę wciąż dyndającą na błyszczącym srebrzystym przewodzie. Wydawało mi się nawet, że słyszę głos Bo, który krzyczał: „Powiedz, gdzie jesteś, i wyślę po ciebie Rocca!”, chociaż była to pewnie tylko moja wyobraźnia. Chuj z tym - pomyślałem. Po cholerę mi telefon? Przecież straciłem mowę.
Po pięciu minutach leżenia dotarło do mnie, że Danny musi być w takim samym stanie. Jezu Chryste! Księżna nie wie, gdzie jestem, i dostaje pewnie szału. Musiałem wracać. Do domu miałem dosłownie paręset metrów, prosta sprawa. Dam radę dojechać. Na pewno? A może lepiej na piechotę? Nie, jest za zimno. Zamarznę na śmierć.
Przetoczyłem się na brzuch i spróbowałem wstać na czworaki, ale nic z tego. Ilekroć odrywałem rękę od podłogi, traciłem równowagę i jak kłoda waliłem się na bok. Nie, będę musiał pełzać. Co w tym złego? Chandler pełzała przez cały czas i nie narzekała.
Dotarłszy do drzwi, ukląkłem i sięgnąłem do klamki. Przekręciłem ją i wyczołgałem się na dwór. Samochód. Schody. Dziesięć stopni w dół. Chciałem czołgać się dalej, ale nie: mózg zaprotestował, bojąc się tego, co mogło mnie spotkać. No więc położyłem się na brzuchu, przycisnąłem ręce do piersi i zmieniwszy się w ludzką beczkę, zacząłem staczać się ze schodów, najpierw powoli, całkowicie nad tym panując, potem... Cholera! Potem coraz szybciej i szybciej, bum-bum-bum-bum!, wreszcie z głuchym stukotem grzmotnąłem w asfalt.
Ale cudowne „cytrynki”, te najprawdziwsze z prawdziwych, znowu mnie uratowały i pół minuty później siedziałem już w fotelu, już odpalałem silnik, żeby z policzkiem na kierownicy wrzucić bieg i ruszyć. Mocno pochylony do przodu, widząc tylko górną krawędź deski rozdzielczej, wyglądałem jak jedna z tych starszych pań o niebieskich włosach, które z prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę jadą lewym pasem autostrady.
Modląc się do Boga, powoli, powolutku wyjechałem z parkingu. Bóg okazał się dobry i kochający, tak jak piszą w książkach, bo już minutę później w jednym kawałku zaparkowałem przed domem. Zwycięstwo! Podziękowałem Najwyższemu za to, że jednak istnieje, po trudnej wyprawie przez korytarz dotarłem do kuchni, zadarłem głowę i zobaczyłem śliczną twarz Księżnej. O nie, teraz mi się oberwie. Była bardzo zła? Nie wiedziałem.
I nagle zdałem sobie sprawę, że nie jest, że histerycznie płacze. Szybko kucnęła i zaczęła zasypywać moją twarz i głowę gorącymi pocałunkami.
- Dzięki Bogu, że nic ci nie jest - mówiła przez łzy. - Myślałam, że już cię nie zobaczę, że cię straciłam, że... że... - Chyba zabrakło jej słów. - Tak bardzo cię kocham, skarbie. Myślałam, że się rozbiłeś. Bo dzwonił. Mówił, że rozmawiał z tobą przez telefon i że zemdlałeś. Zeszłam na dół, a tam Danny łazi na czworakach po piwnicy i wali głową w ścianę. Chodź, pomogę ci, kochanie...
Pomogła mi wstać, zaprowadziła mnie do stołu i posadziła na krześle. Sekundę później moja głowa huknęła w blat.
- Proszę cię - błagała Nadine - musisz z tym skończyć. To cię zabije, nie chcę cię stracić... Spójrz na swoją córkę, tak bardzo cię kocha. Umrzesz, jeśli nie przestaniesz...
Spojrzałem na Chandler i spotkaliśmy się wzrokiem. Channy uśmiechnęła się i powiedziała: