Wilk z Wall Street
Wilk z Wall Street читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Dennis Maynard miał najwyraźniej namówić mnie na odwyk. I niewykluczone, że bym się zgodził, gdyby Księżna przyszła tu i osobiście mnie poprosiła. A ona? A ona groziła mi, szantażowała mnie, że mnie zostawi, jeśli tego nie zrobię. Ale czy odwyk nie był właśnie tym, czego chciałem, a przynajmniej potrzebowałem? Czy naprawdę chciałem dożyć swych lat jako narkoman? Tylko jak mógłbym żyć bez prochów? Wokół nich koncentrowało się całe moje życie. Na samą myśl, że przez następne pięćdziesiąt lat miałbym nie tknąć kokainy i „cytrynek”, dostawałem drgawek. Z drugiej strony był taki czas, dawno, dawno temu, kiedy żyłem zupełnie po trzeźwemu. Czy powrót do przeszłości jest możliwy? Czy potrafiłbym cofnąć się w czasie? Czy też w chemii mojego mózgu doszło do nieodwracalnych zmian i już do końca swych dni byłem skazany na takie właśnie życie?
-...temperamencie pańskiego ojca - ciągnął Maynard - o tym, jak pańska matka próbowała pana przed nim ochronić, często bezskutecznie. Tak, powiedziała mi wszystko.
Kusiło mnie, żeby trochę poironizować. Kusiło i skusiło.
- A czy nasza mała Martha Stewart opowiadała panu o sobie? O tym, jaka jest doskonała? Skoro jestem taki podły, zepsuty i w ogóle, na pewno znalazła chwilę, by wtrącić choć słówko o sobie. Bo tak, Nadine jest idealna. I chętnie to panu powie, może nie tymi słowami, ale powie. Ostatecznie jest Księżną Bay Ridge.
Te słowa wyraźnie go rozbawiły.
- Proszę posłuchać - odparł. - Pańskiej żonie daleko do ideału. Nadine jest jeszcze bardziej chora niż pan. Niech pan tylko pomyśli: kto jest bardziej chory, uzależniony od narkotyków: mąż czy jego żona, która siedzi z założonymi rękami, patrząc, jak jej ukochany powoli odbiera sobie życie? Powiedziałbym, że żona. Nadine cierpi na własną chorobę, na współuzależnienie. Opiekując się panem, ignoruje własne problemy. To najcięższy przypadek współuzależnienia, z jakim miałem do czynienia.
- Bla, bla, bla - powiedziałem. - Myśli pan, że o tym nie wiem? Może nikt panu o tym nie mówił, ale sporo kiedyś czytałem. I mimo pięćdziesięciu tysięcy „cytrynek” pamiętam wszystko, co przeczytałem od przedszkola.
- Rozmawiałem nie tylko z pańską żoną. Skontaktowałem się również z pańskimi przyjaciółmi i rodziną, ze wszystkimi, którzy coś dla pana znaczą. Wszyscy byli zgodni co do jednego: uważają, że jest pan najbystrzejszym człowiekiem, jakiego znają. Dlatego nie zamierzam wciskać panu ciemnoty i mam następującą propozycję: w Georgii jest klinika odwykowa. Nazywa się Talbot Marsh i specjalizuje się w leczeniu lekarzy. Mnóstwo tam inteligentnych ludzi, jest więc to miejsce w sam raz dla pana. Mogę natychmiast stąd pana wypisać, mam takie uprawnienia. Za dwie godziny byłby pan w Talbot Marsh. Na dole czeka samochód, na lotnisku zatankowany samolot. Klinika jest naprawdę ładna, bardzo ekskluzywna. Spodoba się panu.
- Ma pan uprawnienia? - spytałem. - Skąd? Jest pan lekarzem?
- Nie, narkomanem, tak jak pan. Różni nas tylko jedno: ja już nie biorę.
- Od kiedy?
- Od dziesięciu lat.
- Od dziesięciu lat? Chryste, jakim cudem? Ja nie potrafię przeżyć dnia, a nawet godziny, nie myśląc o prochach. Nie, przyjacielu, różni nas znacznie więcej, mój umysł pracuje zupełnie inaczej. Tak czy siak nie muszę iść na odwyk. Może spróbuję Anonimowych Alkoholików czy czegoś takiego.
- Na to już za późno. A cudem, przyjacielu, jest to, że jeszcze pan żyje. Powinien pan umrzeć już dawno temu. - Maynard wzruszył ramionami. - Ale pewnego dnia szczęście przestanie panu sprzyjać. Pańskiego przyjaciela Dave’a nie będzie w pobliżu, nikt nie wezwie karetki i zamiast na oddziale psychiatrycznym skończy pan w trumnie.
Ciężko westchnął i poważnym głosem dodał:
- W AA mówimy, że alkoholik czy narkoman kończy zwykle w trzech miejscach: w więzieniu, w zakładzie dla umysłowo chorych albo na cmentarzu. W ciągu ostatnich trzech dni zaliczył pan areszt i zakład. Kiedy będzie pan zadowolony? Kiedy trafi pan do domu pogrzebowego? Kiedy pańska żona będzie musiała wytłumaczyć dzieciom, dlaczego już nigdy nie zobaczą ojca?
Wiedziałem, że ma rację, ale nie potrafiłem się poddać. Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu odczuwałem potrzebę przeciwstawienia się jemu, Księżnej i w ogóle wszystkim. Jeśli już miałem rzucić prochy, chciałem to zrobić na własnych warunkach, a już na pewno nie pod lufą pistoletu.
- Jeśli Nadine tu przyjedzie, może się nad tym zastanowię. Jeśli nie, kij panu w oko.
- Ona nie przyjedzie - odparł Maynard. - Nie odezwie się do pana, dopóki nie pójdzie pan na odwyk.
- I fajnie. W takim razie kij w oko wam obojgu. Za dwa dni wyjdę i załatwię to po swojemu. A jeśli przy okazji stracę żonę, trudno. - Wstałem z krzesła i dałem znak sanitariuszom.
- Być może znajdzie pan równie piękną żonę - powiedział Maynard, kiedy prowadzili mnie do drzwi - ale nie znajdzie pan takiej, która będzie pana kochała tak jak ona. Jak pan myśli, kto to wszystko zorganizował? Przez całą ostatnią dobę Nadine robiła wszystko, by uratować panu życie. Byłby pan ostatnim głupcem, pozwalając jej odejść.
Odwróciłem się i odparłem:
- Kiedyś, dawno temu, była kobieta, która kochała mnie tak jak ona. Miała na imię Denise i wystawiłem ją do wiatru. Może dostaję to, na co zasłużyłem. Kto wie? Tak czy inaczej nie dam się zastraszyć i nie pojadę do żadnej kliniki. Traci pan tylko czas. Proszę tu więcej nie przychodzić.
I wyszedłem z pokoju.
*
Pozostała część dnia była nie mniej męcząca. Poczynając od moich rodziców, jeden po drugim odwiedzali mnie członkowie rodziny i znajomi, którzy próbowali namówić mnie na odwyk. Wszyscy z wyjątkiem Księżnej. Jak mogła być tak okrutna po tym, jak... No właśnie, co ja właściwie próbowałem zrobić?
Słowa „samobójstwo” nie używałem nawet w myślach, być może dlatego, żeby było zbyt bolesne, a może dlatego, że wstydziłem się, iż mógłbym zabić się z obsesyjnej miłości do kobiety, nieważne, że żony. Nie przystawało to prawdziwemu, silnemu mężczyźnie ani mężczyźnie choćby z odrobiną szacunku dla samego siebie.
Nie, tak naprawdę wcale nie zamierzałem się zabić. W głębi serca wiedziałem, że szybko zawiozą mnie do szpitala i zrobią mi płukanie żołądka. Tuż obok był przecież Dave. Ale Księżna o tym nie wiedziała. Z jej perspektywy byłem tak wzburzony tym, że mogę ją stracić, tak zrozpaczony i zdesperowany, tak głęboko pogrążony w stanie wywołanej przez kokainę paranoi, że próbowałem odebrać sobie życie. Jak mogło to jej nie poruszyć?
To prawda: na schodach zachowałem się jak potwór i zachowywałem się tak przez wiele miesięcy poprzedzających ten odrażający czyn. Miesięcy, a może nawet lat. Od pierwszych chwil naszego małżeństwa wykorzystywałem nasze niepisane quid pro quo, że ponieważ zapewniam jej Życie (to przez duże Ż), mam prawo do pewnych swobód. I chociaż mogła być w tym odrobina prawdy, nie ulegało wątpliwości, że posunąłem się za daleko.
Mimo wszystko wciąż uważałem, że zasługuję na współczucie.
Czyżby Księżna była kobietą go pozbawioną? Kobietą zimną, o sercu, do którego zakamarków nie sposób dotrzeć? Od dawna to podejrzewałem. Podobnie jak ja - jak wszyscy - ona też przeżyła swoje; była dobrą żoną, ale wniosła do małżeństwa swój własny bagaż. W dzieciństwie praktycznie nie miała ojca. Często opowiadała mi, jak to w soboty i niedziele ubierała się ładnie - miała twarzyczkę aniołka, długie jasne włosy i już wtedy była śliczna - i czekała, aż ojciec zabierze ją na wystawną kolację, na przejażdżkę diabelską kolejką na Coney Island czy na plażę w Brooklynie, gdzie mógłby wszem i wobec powiedzieć: „To moja córka! Zobaczcie, jaka piękna! Jestem z niej taki dumny”. Czekała tak na niego i czekała, a on nigdy nie przychodził, ani razu nawet nie zadzwonił, żeby pocieszyć ją byle jaką wymówką.
Suzanne oczywiście go kryła, wmawiając córce, że tata ją kocha, ale że on też ma swoje demony, które każą mu wiecznie wędrować i wieść życie człowieka bez rodzinnych korzeni. Czyżby odbijało się to teraz na mnie? Czyżby chłód Nadine był skutkiem tego, że jako dziecko wzniosła barierę, która zabiła w niej całe współczucie? A może tylko chwytałem się wszystkich sposobów, żeby ją jakoś usprawiedliwić? Może to zemsta, zapłata za wszystkie moje wyskoki, za szlajanie się z dziwkami, za latanie śmigłowcem o trzeciej nad ranem, za prostytutkę ze świeczką, za masażystkę, za dobieranie się do stewardesy...