Wilk z Wall Street
Wilk z Wall Street читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Hmm, wyglądał na równego faceta i cóż, robił tylko swoje. Poza tym zabierał mnie nie do pudła, tylko do domu wariatów, gdzie powinno być całkiem miło. Prawda?
*
- Jestem motylem! Jestem motylem! - wrzeszczało grube, ciemnowłose babsko w długiej luźnej sukience, machając rękami i krążąc leniwie korytarzem na trzecim piętrze zamkniętego oddziału psychiatrycznego Delray Medical Center.
Gdy przepłynęło obok mnie, siedziałem na bardzo niewygodnej sofie w czymś w rodzaju szpitalnej świetlicy. Uśmiechnąłem się do niej i pozdrowiłem ją skinieniem głowy. W świetlicy było około czterdziestu pacjentów, większość w papciach i szlafrokach, demonstrujących wszelkie formy społecznie nieakceptowanych zachowań. Z przodu mieściło się stanowisko pielęgniarek, przed którym co kilka godzin wariaci ustawiali się w kolejce po kolejną dawkę thorazyny, haldolu czy innego środka antypsychotycznego na swoje zszargane nerwy.
- Już mam - mruczał chudy, wysoki nastolatek z obsypaną trądzikiem twarzą. - Sześć koma zero dwadzieścia dwa razy dziesięć do dwudziestej trzeciej.
Bardzo ciekawe. Obserwowałem tego biednego chłopaka od ponad dwóch godzin, gdy chodził po niemal idealnym kręgu, powtarzając liczbę Avogadra, matematyczną stałą określającą liczbę cząsteczek w jednym molu substancji. Początkowo byłem trochę skonsternowany i nie wiedziałem, skąd ta obsesja i dlaczego akurat tą liczbą, wreszcie jeden z sanitariuszy powiedział mi, że chłopak jest nieuleczalnym narkomanem o bardzo wysokim ilorazie inteligencji i że fiksuje się na stałej Avogadra, ilekroć źle podziała na niego dawka kwasu. W ciągu ostatniego roku był tu już trzeci raz.
Zważywszy na mój stan, to, że trafiłem do takiego miejsca, zakrawało na ironię, ale na tym właśnie polegał problem z przepisami prawnymi w rodzaju Aktu Bakera: stworzono je dla potrzeb mas. Tak czy inaczej jak dotąd wszystko szło całkiem dobrze. Poprosiłem lekarza o tabletkę lamictalu, a on, z własnej woli, zapisał mnie na kurację tym krótko działającym opiatem, który miał mi pomóc w zwalczaniu zespołu abstynencji.
Niepokoiło mnie tylko to, że chociaż próbowałem co najmniej kilkanaście razy, nie mogłem się do nikogo dodzwonić - ani do znajomych, ani do rodziny, ani do adwokatów, ani do współpracowników. Próbowałem nawet złapać Alana Walniętego Chemika, żeby załatwił dla mnie świeżą porcję „cytrynek”, ale z nim też nie udało mi się skontaktować. Księżna, moi rodzice, Lipsky, Dave, Laurie, Gwynne, Janet, Wigwam, Joe Fahmegghetti, Greg O’Connel, Kucharz, a nawet Bo, który zawsze był pod telefonem - nie udało mi się połączyć dosłownie z nikim. Jakby wszyscy się nagle ode mnie odcięli, jakby mnie porzucili.
Pod koniec pierwszego dnia w tej wspaniałej instytucji znienawidziłem Księżnę jeszcze bardziej. Zupełnie o mnie zapomniała, odwróciła się ode mnie, wykorzystując mój podły czyn - ten na schodach - jako pretekst do zaskarbienia sobie współczucia moich kumpli i pracowników. Byłem pewny, że już mnie nie kocha, że wypowiedziała te słowa tylko o tak, dla świętego spokoju, myśląc, że ponieważ i tak uderzę w kalendarz, równie dobrze może wysłać mnie do piekła z ostatnim „kocham cię”.
Do północy mój organizm wydalił resztki koki i „cytrynek”, mimo to wciąż nie mogłem zasnąć. To właśnie wtedy, we wczesnych godzinach porannych 17 kwietnia 1997 roku, pewna litościwa pielęgniarka dała mi w prawy pośladek zastrzyk dalmane. I wreszcie, kwadrans później, po raz pierwszy od trzech miesięcy zasnąłem bez kokainy.
Obudziłem się osiemnaście godzin później na dźwięk mego nazwiska. Otworzyłem oczy i zobaczyłem wielkiego ciemnoskórego sanitariusza.
- Ma pan gościa, panie Belfort.
Księżna! - pomyślałem. Przyjechała mnie stąd zabrać.
- Naprawdę? - spytałem. - Kto to?
Wielkolud wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Nie podał nazwiska.
Podupadłem na duchu. Zaprowadził mnie do pomieszczenia z materacami na ścianach. Stało tam szare metalowe biurko i trzy krzesła. Gdyby nie materace, do złudzenia przypominałoby pokój, gdzie przesłuchiwali mnie szwajcarscy celnicy po przygodzie ze stewardesą. Przy biurku siedział czterdziestokilkuletni okularnik. Kiedy spotkaliśmy się wzrokiem, wstał i wyciągnął do mnie rękę.
- Jordan, prawda? Dennis Maynard.
Odruchowo ją uścisnąłem, chociaż było w nim coś, co od razu mi się nie spodobało. Ubrany tak jak ja - dżinsy, sportowe buty i biała koszulka polo - po luzacku przystojny i trochę sponiewierany, miał metr siedemdziesiąt dwa wzrostu, rozdzielone przedziałkiem krótkie brązowe włosy i był przeciętnej budowy ciała.
Wskazał mi krzesło. Usiadłem. Chwilę później do pokoju wszedł drugi sanitariusz, wielki jak ten pierwszy, ale o wyglądzie pijanego Irlandczyka. Obydwaj stanęli krok za krzesłem, gotowi rzucić się na mnie, gdybym zechciał nagle odegrać Hannibala Lectera i bez cienia ekscytacji odgryźć facetowi nos.
- Wynajęła mnie pańska żona - zaczął Maynard.
Zaskoczony, pokręciłem głową.
- A pan kto? Adwokat? Niesamowite. Szybka jest. Co za dziwka. Za trzy dni wychodzę i myślałem, że będzie miała na tyle przyzwoitości, żeby zaczekać...
- Nie jestem adwokatem ani specjalistą od rozwodów - przerwał mi z uśmiechem luzak. - Jestem terapeutą i wynajęła mnie pańska żona, która wciąż pana kocha, dlatego na pańskim miejscu nie spieszyłbym się z wyzwiskami.
A to sukinsyn. Zmrużyłem oczy, próbując się w tym połapać. Paranoja minęła, ale wciąż byłem spięty.
- A więc mówi pan, że żona wciąż mnie kocha, tak? W takim razie dlaczego nie chce mnie odwiedzić?
- Bardzo się boi. I jest bardzo zdezorientowana. Spędziłem z nią dwadzieścia cztery godziny i wiem, że jest na granicy załamania. Na wizytę jeszcze za wcześnie.
Krew uderzyła mi do głowy. Ten skurwiel startował do Księżnej! Zerwałem się z krzesła i wskoczyłem na biurko, wrzeszcząc:
- Ty skurwysynu!
Maynard cofnął się, a sanitariusze chwycili mnie za ręce i przytrzymali.
- Ty wypierdku zasrany! Ja tu siedzę, a ty dobierasz się do mojej żony! Każę zadźgać cię na śmierć! Już po tobie! I po twojej rodzinie! Nie wiesz, do czego jestem zdolny!
Sanitariusze posadzili mnie na krześle.
- Proszę się uspokoić - powiedział przyszły mąż Księżnej. - Nie dobieram się do pańskiej żony. Nadine wciąż pana kocha, a ja kocham zupełnie kogoś innego. Chciałem tylko powiedzieć, że przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny rozmawiałem z nią o panu, o niej i o wszystkim, co się między wami działo.
Ogarnęło mnie poczucie całkowitej irracjonalności. Tak bardzo przywykłem do tego, że nad wszystkim panuję, że nagły brak kontroli cholernie mnie zdenerwował.
- Powiedziała panu, że z córką na rękach zepchnąłem ją ze schodów? Że pociąłem nożem kiczowate meble wartości dwóch milionów dolarów? Opowiedziała panu o mojej przygodzie z wybuchającym garnkiem? - Pokręciłem głową zdegustowany nie tylko swoimi czynami, ale i tym, że Księżna pierze przy kimś nasze brudy.
Maynard cicho zachichotał, próbując rozładować mój gniew.
- Tak, opowiadała o wszystkim. Niektóre historyjki są bardzo zabawne, zwłaszcza ta o meblach. Nigdy dotąd czegoś takiego nie słyszałem. Ale większość tych epizodów jest bardzo niepokojąca, choćby ten na schodach czy w garażu. Musi pan tylko zrozumieć, że to nie pańska wina, że żaden z nich nie świadczy o tym, że jest pan złym człowiekiem. Jest pan człowiekiem chorym, Jordan. Chorym na chorobę nieróżniącą się niczym od raka czy cukrzycy.
Zrobił pauzę i wzruszył ramionami.
- Nadine opowiadała mi również, jakim wspaniałym był pan człowiekiem, zanim zaczął pan brać, jakim dobrym i mądrym. Opowiadała o wszystkich pana osiągnięciach, o tym, jak zakochała się w panu od pierwszego wejrzenia. Powiedziała, że nigdy nie kochała nikogo tak bardzo jak pana. Że jest pan bardzo hojny i że wszyscy tę hojność wykorzystują. Opowiadała o pańskim krzyżu, o tym, jak bardzo pogorszyło to...
On gadał, a ja uczepiłem się tego „kochała”. Bo powiedział „kochała”, w czasie przeszłym. Czy znaczyło to, że już mnie nie kocha? Pewnie tak - pomyślałem. Inaczej by mnie odwiedziła. Bała się mnie? Absurd. Siedziałem pod kluczem, w zamkniętym oddziale psychiatrycznym, więc jak mogłem zrobić jej krzywdę? Odczuwałem straszliwy ból emocjonalny. Gdyby tu wpadła - cholera jasna, chociaż na sekundę! - gdyby mnie przytuliła i powiedziała, że wciąż mnie kocha, ból na pewno by zelżał. Ja bym to dla niej zrobił. Próbowałem popełnić samobójstwo, a ona nie raczyła mnie nawet odwiedzić, to okrutne. Kochająca żona tak by nie postąpiła - nawet żona w separacji czy jakakolwiek inna.