Maszenka
Maszenka читать книгу онлайн
"Masze?ka", napisana na emigracji, uchodzi za najbardziej rosyjsk? powie?? Nabokova. Specyficzny klimat ksi??ki, pe?en niedopowiedze?, dwuznaczno?ci, mistyfikacji, fascynuje i urzeka czytelnika, kt?ry wraz z bohaterem utworu prze?ywa jego duchowe rozterki. Ganinowi – bo tak nazywa si? ?w bohater – ojczyzna z perspektywy ubo?uchnego berli?skiego pensjonatu dla rosyjskich emigrant?w jawi si? jako nostalgiczny sen, mit, niezatarte wspomnienie. Jednocze?nie za? prze?yta t a m, w Rosji, mi?o?? m?odzie?cza i romantyczna, jest dla niego dro?sza i realniejsza ni? szara, nieprzyjazna tera?niejszo??. I nagle okazuje si?, ?e dziwnym zrz?dzeniem losu bliskie jest spotkanie z ukochan?. Ganin przeczuwa, ?e pojawienie si? prawdziwej Masze?ki – nie tej z wyidealizowanych wspomnie? m?odo?ci – unicestwi kruch? przesz?o??…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Łbie Łebowiczu, niech pan tylko posłucha – kiwnął się Ałfierow, chwytając go za ramię. – Ja teraz w dym, w pestkę… jak bela… Samiście mnie, u diabła, spoili… Nie – wcale nie to… Opowiadałem panu o dziewczynce…
– Powinien się pan wyspać, panie Aleksieju.
– Powiadam, była dziewczynka. Nie, ja nie mówię o żonie… moja żona jest czystaa… A ja tyle lat już jestem bez żony… Więc niedawno temu – nie, dawno, nie pamiętam kiedy… dziewczynka zaprowadziła mnie do siebie… Podobna do lisa… Takie to było paskudne, a jednak słodkie… A teraz przyjeżdża Maszeńka… Rozumie pan, co to znaczy, rozumie pan czy nie? Ja teraz – w dym, nie pamiętam, co to takiego pros… porst… pro-stopadłościan – a zaraz będzie Maszeńka… Dlaczego tak się złożyło? Co? Pytam pana! Hej, ty, bolszewiku… czy możesz mi to wytłumaczyć?
Ganin lekko odepchnął jego rękę. Ałfierow, kręcąc głową, pochylił się nad stołem, jego łokieć sunął, marszcząc obrus i przewracając kieliszki. Kieliszki, spodeczek, zegarek zsunęły się na podłogę…
– Czas spać – powiedział Ganin i mocnym szarpnięciem postawił go na nogi.
Ałfierow nie stawiał oporu, ale chwiał się tak, że Ganin z trudem kierował jego krokami.
Znalazłszy się w swoim pokoju, uśmiechnął się szeroko, sennie, i powoli opadł na łóżko. Nagle na jego twarzy odbiło się przerażenie.
– Budzik… – wymamrotał unosząc się. – Łbie, tam na stole, budzik… Nastaw na wpół do ósmej.
– Dobra – powiedział Ganin i zaczął przestawiać wskazówkę. Ustawił ją na dziesiątce, zastanowił się i przesunął na jedenastkę.
Kiedy znów spojrzał na Ałfierowa, ten spał już mocno, szeroko rozłożony na wznak z dziwnie odrzuconą jedną ręką.
Tak po rosyjskich wsiach sypiali pijani włóczędzy. Przez cały dzień sennie lśnił upał, przepływały wysokie wozy osypując wiejską drogę wyschniętymi źdźbłami – włóczęga awanturował się, zaczepiał spacerujących letników, walił się w dudniącą pierś, oznajmiając, że jest synem generała, i wreszcie, cisnąwszy czapką o ziemię, kładł się w poprzek drogi i tak leżał dopóty, dopóki chłop nie zlazł z wozu. Chłop odciągał go na bok i jechał dalej; włóczęga blady, z odrzuconą głową leżał na skraju rowu niczym trup, podczas gdy zielone masywy wozów, kołysząc się i pachnąc płynęły przez wieś, przez plamiaste cienie omdlewających od upału lip.
Ganin, bezdźwięcznie ustawiwszy na stole budzik, długo stał pobrzękując monetami w kieszeni spodni i przyglądał się śpiącemu. Wreszcie odwrócił się i cicho wyszedł.
W ciemnej łazience obok kuchni złożono w rogu przykryte rogożą brykiety. Szybka wąskiego okienka była pęknięta, na ścianach występowały żółte zacieki, nad czarną, łuszczącą się wanną krzywo zwisał metalowy pejcz prysznica. Ganin rozebrał się do naga i przez kilka minut prostował ręce i nogi – mocne, białe, o niebieskawych żyłkach. Mięśnie z chrzęstem przesuwały się pod skórą. Pierś oddychała równo i głęboko. Otworzył kran prysznica i chwilę stał pod lodowatym, wachlarzowato spływającym strumieniem, przyprawiającym go o słodki dreszcz w brzuchu.
Gdy się już ubrał, przeniknięty na wskroś parzącym łaskotaniem, nie czyniąc hałasu wyciągnął do przedpokoju swoje walizy i spojrzał na zegarek. Zegarek wskazywał za dziesięć szóstą.
Rzucił na walizy płaszcz i kapelusz, i po cichu wszedł do pokoju Podtiagina.
Tancerze oparci o siebie spali na kanapce. Klara i pani Lidia pochylały się nad starym panem. Oczy miał przymknięte, twarz barwy wyschłej gliny z rzadka wykrzywiała się w wyrazie udręki. Było prawie jasno. Przez dom z zaspanym łoskotem przedzierały się pociągi.
Gdy Ganin zbliżył się do wezgłowia, Podtiagin otworzył oczy. W przepaści, w którą spadał, jego serce znalazło na mgnienie chwiejne oparcie. Chciał wiele powiedzieć – że do Paryża już nie dotrze, że ojczyzny z całą pewnością więcej nie zobaczy, że całe jego życie było jałowe i pozbawione sensu, że nie wie, po co żył i dlaczego umiera. Przetoczywszy głowę na bok i obrzuciwszy Ganina zakłopotanym spojrzeniem wymamrotał: “A więc… bez paszportu" – i spazmatyczny uśmiech wykrzywił mu wargi. Znów zacisnął powieki i znów wessała go otchłań, ból klinem wdarł się w serce, powietrze wydawało się niewypowiedzianym, niemożliwym do osiągnięcia szczęściem.
Ganin, zaciskając silną białą dłoń na poręczy łóżka, patrzył starcowi w twarz i znów przypomniały mu się te rozedrgane, widmowe sobowtóry przypadkowych rosyjskich statystów, cienie sprzedawane po dziesięć marek za sztukę i Bóg raczy wiedzieć dokąd biegnące teraz w białym blasku ekranu. Pomyślał, że Podtiagin coś jednak po sobie zostawił, choćby dwa blade wiersze, które dla niego, Ganina, zakwitły ciepłym i nieśmiertelnym istnieniem: tak zyskują nieśmiertelność taniutkie perfumy albo szyldy sklepowe na miłej nam ulicy. Życie objawiło mu się na chwilę w całej podniecającej urodzie swojej rozpaczy i szczęścia – wszystko stało się wielkie i bardzo tajemnicze – jego przeszłość, opłynięta bladym światłem twarz Podtiagina, delikatny cień okiennej ramy na niebieskiej ścianie i dwie kobiety w ciemnych sukniach nieruchomo stojące obok.
Klara ze zdumieniem spostrzegła, że Ganin uśmiecha się, i nie była w stanie zrozumieć dlaczego.
Z uśmiechem dotknął ręki Podtiagina, ledwie pełzającej po prześcieradle, i prostując się powiedział cicho do pani Dorn i Klary:
– Wyjeżdżam. Wątpię, czy się kiedykolwiek zobaczymy. Proszę pozdrowić ode mnie tancerzy.
– Odprowadzę pana – powiedziała Klara równie cicho i dodała: – Tancerze śpią na kanapce.
I Ganin wyszedł z pokoju. W przedpokoju wziął walizki, przerzucił płaszcz przez ramię, a Klara otworzyła mu drzwi.
– Dziękuję pani – rzekł wychodząc bokiem na podest. – Życzę wszystkiego najlepszego.
Zatrzymał się na chwilę. Jeszcze poprzedniego dnia pomyślał mimochodem, że dobrze byłoby wyjaśnić Klarze, iż nie zamierzał kraść żadnych pieniędzy, lecz oglądał stare fotografie, teraz jednak nie mógł przypomnieć sobie, co chciał jej powiedzieć. Pochyliwszy się zaczął więc niespiesznie schodzić ze schodów. Klara, trzymając drzwi za zasuwę, spoglądała w ślad za nim. Niósł walizki niczym wiadra i jego mocne kroki budziły w stopniach pogłos podobny do spowolnionego bicia serca. Kiedy znikł za zakrętem poręczy, długo jeszcze wsłuchiwała się w ten równy, oddalający się dźwięk. Wreszcie zamknęła drzwi i przez chwilę stała w korytarzu. Powtórzyła na głos:
– Tancerze śpią na kanapce – i nagle zaszlochała gwałtownie i cicho, wodząc po ścianie wskazującym palcem.
17
Ciężkie grube wskazówki na olbrzymim cyferblacie bielejącym na skos od szyldu zegarmistrza wskazywały trzydzieści sześć minut po szóstej. W lekkim błękicie nieba, który po nocy jeszcze się nie rozgrzał, różowiał jeden cieniutki obłoczek i w jego wydłużonym zarysie była jakaś nieziemska gracja. Kroki nieczęstych przechodniów rozbrzmiewały w pustkowiu powietrza szczególnie czysto, a w oddali, na szynach tramwajowych, drżał cielisty poblask. Wózek wyładowany ogromnymi pękami fiołków, do połowy okryty pasiastym szorstkim suknem, łagodnie toczył się wzdłuż chodnika; handlarz pomagał go ciągnąć dużemu rudemu psisku, które z wywieszonym ozorem, całe podane naprzód, natężało wszystkie wyschnięte, podporządkowane człowiekowi mięśnie.
Z czterech gałązek ledwie zazielenionych drzew sfruwały z powietrznym furkotem wróble i siadały na wąskim gzymsie wysokiego ceglanego muru.
Sklepiki spały jeszcze za kratami, domy oświetlone były tylko od góry, ale nie można było w żaden sposób pomyśleć, że to zachód, a nie wczesny ranek. Cienie, padając w całkiem inną stronę, tworzyły bowiem dziwne połączenia, niespodziewane dla oka, nawykłego już do cieni wieczornych, ale rzadko widującego cienie świtu.
Wszystko wydawało się ustawione nie tak jak należy, nietrwałe, odwrócone niczym w lustrze. I tak samo jak stopniowo wznosiło się słońce, a cienie rozchodziły się na swoje zwykłe miejsca, tak właśnie w tym trzeźwym świetle owo życie wspomnień, którymi żył Ganin, stawało się tym, czym było naprawdę – odległą przeszłością.