Maszenka
Maszenka читать книгу онлайн
"Masze?ka", napisana na emigracji, uchodzi za najbardziej rosyjsk? powie?? Nabokova. Specyficzny klimat ksi??ki, pe?en niedopowiedze?, dwuznaczno?ci, mistyfikacji, fascynuje i urzeka czytelnika, kt?ry wraz z bohaterem utworu prze?ywa jego duchowe rozterki. Ganinowi – bo tak nazywa si? ?w bohater – ojczyzna z perspektywy ubo?uchnego berli?skiego pensjonatu dla rosyjskich emigrant?w jawi si? jako nostalgiczny sen, mit, niezatarte wspomnienie. Jednocze?nie za? prze?yta t a m, w Rosji, mi?o?? m?odzie?cza i romantyczna, jest dla niego dro?sza i realniejsza ni? szara, nieprzyjazna tera?niejszo??. I nagle okazuje si?, ?e dziwnym zrz?dzeniem losu bliskie jest spotkanie z ukochan?. Ganin przeczuwa, ?e pojawienie si? prawdziwej Masze?ki – nie tej z wyidealizowanych wspomnie? m?odo?ci – unicestwi kruch? przesz?o??…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Zaprzyjaźnili się stosunkowo niedawno, tańczyli w rosyjskim kabarecie gdzieś na Bałkanach i przed dwoma mniej więcej miesiącami przyjechali do Berlina w poszukiwaniu teatralnej fortuny. Szczególny ton, tajemnicza manieryczność wyróżniały ich nieco spośród innych pensjonariuszy, uczciwie jednak rzekłszy, nie sposób było przyganić gołębiemu szczęściu tej nikomu nie wadzącej pary.
Po odejściu przyjaciela Kolin, zostawszy sam w nie sprzątniętym pokoju, otworzył etui z przyborami do paznokci i nucąc półgłosem zaczął wycinać sobie skórki. Nie wyróżniał się nadmiernie schludnością, o paznokcie za to dbał nadzwyczajnie.
W pokoju trwał ciężki zapach oregano i potu; w mydlanej wodzie pływał pęk ściągniętych z grzebienia włosów. Baletowe fotografie na ścianach unosiły nóżkę; na stole leżał duży, rozłożony wachlarz, obok zaś – brudny, usztywniony kołnierzyk.
Kolin, przyjrzawszy się z upodobaniem pąsowemu połyskowi paznokci, starannie umył ręce, natarł twarz i szyję tak słodką, że aż mdlącą wodą toaletową i zrzuciwszy szlafrok przeszedł się nago, na pointach, podskoczył szybko bijąc nogą, ubrał się, upudrował nos, podmalował oczy i zapiąwszy na wszystkie guziki szary, dopasowany w talii płaszcz, wyszedł na spacer, miarowo unosząc i opuszczając koniec eleganckiej laseczki.
Wracając do domu na obiad, wyprzedził przy drzwiach frontowych Ganina, który właśnie kupił w aptece lekarstwo dla Podtiagina. Stary pan czuł się dobrze, coś tam pisał, chodził po pokoju, Klara jednak po naradzie z Ganinem postanowiła nie wypuszczać go dziś z domu.
Kolin, nadszedłszy z tyłu, ścisnął Ganinowi rękę nad łokciem. Ten obejrzał się.
– To pan, Kolin… czy spacer się udał?
– Alek dziś wyjechał – powiedział Kolin, wchodząc po schodach razem z Ganinem. – Strasznie się denerwuję, czy dostanie engagement…
– Tak, właśnie – powiedział Ganin, który nie miał pojęcia, o czym z nim rozmawiać.
Kolin roześmiał się.
– Ałfierow znowu wczoraj utknął w windzie. Teraz winda nie działa…
Powiódł rączką laski po poręczy i spojrzał na Ganina z nieśmiałym uśmiechem.
– Czy mogę trochę u pana posiedzieć? Jakoś bardzo mi dziś nudno…
“Tylko, bracie, nie zabieraj się z tych nudów do flirtowania ze mną" – odburknął w myślach Ganin, otwierając drzwi pensjonatu, a głośno odpowiedział:
– Niestety, jestem zajęty. Może innym razem.
– Jaka szkoda – przeciągle wyrzekł Kolin, wchodząc za Ganinem i przymykając za sobą drzwi. Drzwi nie dały się zamknąć, ktoś z tyłu wyciągnął dużą brązową dłoń i berliński bas zagrzmiał:
– Chwileczkę, panowie.
Ganin i Kolin obejrzeli się. Za progiem stał wąsaty, tęgi listonosz.
– Czy tu mieszka Herr Alferow?
– Pierwsze drzwi na lewo – powiedział Ganin.
– Dziękuję – śpiewnie zahuczał listonosz i zapukał do wskazanego pokoju. Była to depesza.
– Co to jest? Co to jest? Co to jest? – mamrotał w panice Ałfierow, otwierając ją nieposłusznymi palcami. Z przejęcia nie od razu zdołał odczytać nalepioną tasiemkę bladych nierównych liter: “psyjezdam sobotę 8 rano". Ałfierow nagle zrozumiał, westchnął i przeżegnał się.
– Dzięki ci, Boże… przyjeżdża…
Z szerokim uśmiechem przysiadł na łóżku, pocierając chude uda, i zaczął kiwać się w przód i w tył. Jego wodnistoniebieskie oczy szybko mrugały, bródka barwy zbutwiałego siana złociła się w ukośnym promieniu słońca.
– Sehr gut - mamrotał. – Sobota jest pojutrze. Sehr gut. Jak wyglądają moje buty!… Maszeńka będzie się dziwić. To nic, jakoś przeżyjemy. Wynajmiemy mieszkanko, bardzo tanie, ona zadecyduje. A na razie pomieszkamy sobie tutaj. Dobrze, że między pokojami są drzwi.
Po pewnej chwili wyszedł na korytarz i zapukał do sąsiedniego pokoju.
Ganin pomyślał: “Co jest, u licha, że mi ktoś ciągle dziś zawraca głowę?"
– Otóż, Glebie Lwowiczu – bez ceregieli zaczął Ałfierow, ogarniając pokój spojrzeniem – kiedy pan się wyprowadza?
Ganin spoglądał nań z irytacją.
– Mam na imię Lew. Jeśli pan łaskaw zapamiętać.
– Czy pan się wyprowadzi przed sobotą? – zapytał Ałfierow, a w myślach rozważał: “Łóżko trzeba będzie ustawić inaczej, szafę przesunąć, odsłonić drzwi…"
– Tak, wyprowadzę się – odparł Ganin i znów jak wówczas, przy obiedzie, poczuł się bardzo niezręcznie.
– To świetnie – z ożywieniem podchwycił Ałfierow. – Przepraszam, że niepokoiłem, Glebie Lwowiczu.
I po raz ostatni obrzuciwszy pokój spojrzeniem, wyszedł z hałasem.
– Głupiec… – wymamrotał Ganin. – Do diabła z nim. O czym mi się przed chwilą tak przyjemnie myślało?… Ach, tak… noc, deszcz, biała kolumnada…
– Pani Lidio, pani Lidio! – wzywał głośno oleisty głos Ałfierowa.
“Nie sposób się od niego odczepić – pomyślał ze złością Ganin. – Nie będę tu dziś na obiedzie. Dosyć mam tego."
Asfalt na ulicy połyskiwał fioletem; słońce wplątywało się w koła samochodów. Obok knajpki znajdował się garaż; szczelina jego bramy ziała ciemnością i delikatnie tchnęła zapachem karbidu. Ten przypadkowy zapach pomógł Ganinowi przypomnieć sobie jeszcze wyraźniej tamten rosyjski deszczowy sierpień, tamten nurt uszczęśliwienia, w który przez cały ranek tak natarczywie wdzierały się cienie jego berlińskiego życia.
Wychodził z jasności dworu w ciemny, rozszemrany mrok, zapalał delikatny płomyczek w latarce roweru – i teraz, gdy przypadkiem odetchnął zapachem karbidu, wszystko sobie od razu przypomniał: mokra trawa, chłoszcząca po przesuwającej się łydce, po szprychach roweru, krążek mlecznego światła, wchłaniającego i rozpraszającego mrok, z którego wyłaniały się to sfalowana kałuża, lśniący kamyk, oblepione nawozem belki mostu, to wreszcie obracająca się furtka, przez którą się przeciskał, zawadzając ramieniem o miękkie, mokre liście akacji.
Z płynnego mroku wyłaniały się wówczas lekko wirujące kolumny, opłynięte tym właśnie delikatnym, białawym światłem rowerowej latarki i tam, na sze-ściokolumnowym krytym ganku cudzego dworu o zabitych oknach, witał go wonny chłód, pomieszany zapach perfum i zmoczonego szewiotu – i ten jesienny, ten deszczowy pocałunek był tak długi i tak głęboki, że potem pływały mu w oczach jasne, drżące plamy i jeszcze mocniejszy wydawał się rozległy, wielolistny, szeleszczący poszum deszczu. Mokrymi palcami otwierał szklaną ściankę latarki i gasił płomyk. Wiatr, ciężki i wilgotny, napierał z mroku. Maszeńka, siedząc obok Ganina na łuszczącej się balustradzie, głaskała go po skroniach chłodną dłonią i w ciemnościach dostrzegał niewyraźny kontur jej zmokniętej kokardy i uśmiechnięty blask oczu.
W lipach przed gankiem, w czarnym, kłębiącym się mroku deszczowe moce przetaczały się rozległymi zrywami, skrzypiały pnie, ujęte w żelazne kluby, podtrzymujące ich nadwątloną potęgę. Przy wtórze poszumów jesiennej nocy rozpinał jej bluzkę, całował w gorący obojczyk; milczała – połyskiwały tylko jej oczy – skóra na odsłoniętych piersiach powoli chłodniała od dotyku jego warg i wilgotnego nocnego wiatru. Prawie się do siebie nie odzywali, zbyt trudno było mówić. Kiedy wreszcie zapalał zapałkę, żeby spojrzeć na zegarek, Maszeńka mrużyła oczy i odrzucała z policzka mokre pasmo włosów. Obejmował ją jedną ręką, drugą ręką toczył, trzymając za siodełko, swój rower – w mżącym mroku oddalali się z tego miejsca, schodzili ścieżką ku mostowi i tam się żegnali – długo, gorzko, jak przed wielkim rozstaniem.
Owej czarnej, burzliwej nocy, gdy w przededniu wyjazdu do Petersburga przed rozpoczęciem roku szkolnego po raz ostatni spotkał się z nią na tym ganku z kolumnami, stało się coś strasznego i niespodziewanego, co symbolizowało, być może, wszystkie przyszłe obelżywości. Deszcz szumiał tej nocy szczególnie mocno, a spotkanie ich było wyjątkowo czułe. Nagle Maszeńka krzyknęła i zeskoczyła z poręczy. Ganin, świecąc sobie zapałką, zobaczył, że okiennica jednego z okien wychodzących na taras jest uchylona, a do czarnej szyby przywiera od wewnątrz ludzka twarz, przypłaszczając biały nos. Twarz poruszyła się i znikła, oboje jednak zdążyli rozpoznać rudawe kosmyki i odęte wargi syna stróża, dwudziestoletniego chyba wesołka i babiarza, na którego natykali się zawsze w parkowych alejach. Ganin jednym szalonym susem rzucił się do okna, przebił grzbietem dłoni szkło, co posypało się z chrzęstem, wpadł w lodowatą mgłę i z rozpędu uderzył głową w czyjąś krzepką pierś, która aż zadudniła od tego pchnięcia. W następnej sekundzie sczepili się i z łomotem potoczyli po nagim parkiecie, potrącając w ciemności martwe meble w pokrowcach, i Ganin, uwolniwszy prawą rękę, jął tłuc kamienną pięścią po mokrej twarzy, która nagle znalazła się tuż przed nim. Dopiero gdy krzepkie ciało, które przycisnął do podłogi, nagle sflaczało i zaczęło wydawać jęki, wstał i dysząc ciężko, obijając się w mroku o jakieś miękkie narożniki, dotarł do okna, wylazł znowu na taras, odnalazł szlochającą i wystraszoną Maszeńkę i wtedy dopiero zauważył, że z ust cieknie mu coś ciepłego, o żelazistym posmaku i że ręce ma pokaleczone odłamkami szkła. Rankiem zaś wyjechał do Petersburga i po drodze na stację z okna głucho i łagodnie postukującej karety zobaczył Maszeńkę idącą z koleżankami skrajem szosy. Przesłoniła ją natychmiast obita czarną skórą ścianka, a ponieważ nie był w karecie sam, nie śmiał spojrzeć przez owalne tylne okienko.