Maszenka
Maszenka читать книгу онлайн
"Masze?ka", napisana na emigracji, uchodzi za najbardziej rosyjsk? powie?? Nabokova. Specyficzny klimat ksi??ki, pe?en niedopowiedze?, dwuznaczno?ci, mistyfikacji, fascynuje i urzeka czytelnika, kt?ry wraz z bohaterem utworu prze?ywa jego duchowe rozterki. Ganinowi – bo tak nazywa si? ?w bohater – ojczyzna z perspektywy ubo?uchnego berli?skiego pensjonatu dla rosyjskich emigrant?w jawi si? jako nostalgiczny sen, mit, niezatarte wspomnienie. Jednocze?nie za? prze?yta t a m, w Rosji, mi?o?? m?odzie?cza i romantyczna, jest dla niego dro?sza i realniejsza ni? szara, nieprzyjazna tera?niejszo??. I nagle okazuje si?, ?e dziwnym zrz?dzeniem losu bliskie jest spotkanie z ukochan?. Ganin przeczuwa, ?e pojawienie si? prawdziwej Masze?ki – nie tej z wyidealizowanych wspomnie? m?odo?ci – unicestwi kruch? przesz?o??…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Tego właśnie nigdy nie robiłem – odpowiedział szeptem stary poeta. – Otwierałem drzwi i wchodziłem…
Otrzymawszy po kilku minutach karteluszek, ucieszył się i stał się jeszcze bardziej podobny do tłustej morskiej świnki.
W pokoju o nagich ścianach, gdzie za niską barierką w dusznej fali słońca siedzieli przy biurkach urzędnicy, znów był tłum, który sprawiał wrażenie, jakby przyszedł tu jedynie po to, żeby zachłannie przyglądać się owym ponurym, piszącym coś jegomościom.
Ganin, ciągnąc za rękaw ufnie posapującego Podtiagina, przepchnął się do przodu.
W pół godziny później, oddawszy paszport Podtiagina, przeszli do innego biurka, gdzie znów była kolejka, ścisk, czyjś cuchnący oddech, i wreszcie za kilka marek zwrócono im żółty blankiet, przyozdobiony już czarodziejskim piętnem.
– Teraz pędzimy do konsulatu – z radosnym chrząknięciem obwieścił Podtiagin, gdy wreszcie wyszli z groźnej z pozoru, a w istocie dość nudnej instytucji. – Teraz rzecz jest załatwiona. Jakim sposobem pan, drogi Lwie, tak spokojnie z nimi rozmawiał? A ja poprzednim razem tak się umordowałem… Pakujemy się na imperiał. Cóż za szczęście. Aż się, proszę pana, spociłem.
Pierwszy wdrapał się po kręconych schodkach, konduktor z góry walnął dłonią w żelazną ściankę i autobus ruszył. Popłynęły obok niego domy, szyldy, wypełnione słońcem szyby wystawowe.
– Nasze wnuki nie będą w stanie zrozumieć tego zawracania głowy z wizami – mówił Podtiagin, z nabożeństwem oglądając własny paszport. – W głowach im się nie pomieści, że człowiek może się tak przejmować zwyczajną pieczątką… Jak pan sądzi… – zreflektował się nagle – czy Francuzi na pewno dadzą mi teraz wizę?
– Oczywiście że dadzą – powiedział Ganin. – Powiedzieli przecież panu, że zezwolenie już jest.
– Może wydadzą jutro – ze śmiechem mówił Podtiagin. – Jedźmy razem, Lowuszka. W Paryżu będzie nam dobrze. No nie, proszę tylko spojrzeć, jaką mam tu gębę.
Ganin spojrzał poprzez jego rękę na paszport, na zdjęcie w rogu. Istotnie, zdjęcie było niezwykłe: w mętnej szarości pływała zdziwiona, obrzmiała twarz.
– A ja mam aż dwa paszporty – powiedział z uśmiechem Ganin. – Jeden rosyjski, prawdziwy, tyle że bardzo stary, i drugi polski, fałszywy. Tym się posługuję.
Podtiagin, płacąc konduktorowi, położył swój żółty blankiet na siedzeniu obok siebie, wybrał z kilku monet na dłoni czterdzieści fenigów, spojrzał na konduktora.
– Genug? *
Potem z ukosa zerknął na Ganina.
– Naprawdę, panie Lwie, fałszywy?
– Ano tak. Mam co prawda na imię Lew, ale zupełnie inne nazwisko.
– Jakże to, mój drogi? – Podtiagin ze zdumienia wytrzeszczył oczy i nagle chwycił za kapelusz – wiał silny wiatr.
– Tak. Różnie bywało – w zamyśleniu powiedział Ganin. – Partyzantka. W Polsce. No i tak dalej. Kiedyś myślałem, że przedostanę się do Petersburga, wywołam powstanie… A teraz mnie to bawi, i wygodnie mi z tym paszportem.
Podtiagin odwrócił nagle wzrok i rzekł ponuro:
– Dziś, Lowuszka; śnił mi się Petersburg. Idę sobie Newskim, wiem, że to Newski, choć nie jest wcale do siebie podobny. Domy stoją pod różnymi kątami – kompletna futurystyka, a niebo jest czarne, choć wiem, że to dzień. Przechodnie zerkają na mnie spod oka. Potem przechodzi przez ulicę jakiś człowiek i celuje mi w głowę. To się często powtarza. To straszne, bardzo straszne, że kiedy śni nam się Rosja, widzimy nie jej piękno, które pamiętamy na jawie, ale jakieś potworności. Wie pan, takie sny, kiedy niebo się wali i zanosi się na koniec świata.
– Nie – powiedział Ganin – mnie śni się tylko piękno. Las, jaki był, i dwór, jaki był. Tylko czasami bywa tam dziwnie pustawo, widać jakieś nieznajome przesieki. Ale to nic. Wysiadamy tu, panie Antoni.
Zszedł po krętych schodkach, pomógł Podtiaginowi stanąć na jezdni.
– Ładnie błyszczy ta woda – zauważył Podtiagin, oddychając z trudem i rozczapierzoną dłonią wskazując kanał.
– Uwaga, rower – powiedział Ganin. – Konsulat jest tam, na prawo.
– Proszę przyjąć moje najserdeczniejsze dzięki, panie Lwie. Sam nigdy bym się z tym paszportowym zawracaniem głowy nie uporał. Ulżyło mi. Żegnaj, Deutschland.
Weszli do budynku konsulatu i zaczęli wchodzić po schodach.
Wchodząc Podtiagin szukał czegoś dłonią w kieszeni. – Chodźmy – odwrócił się do niego Ganin.
Starszy pan wciąż czegoś szukał.
12
Na obiedzie było tylko czworo pensjonariuszy.
– Dlaczego nasi tak się spóźniają? – powiedział wesoło Ałfierow. – Pewnie nic nie załatwili.
Tchnął radosnym oczekiwaniem. Poprzedniego dnia był na dworcu i wywiedział się o dokładny czas przyjazdu pociągu z północy: 8,05. Rano wyczyścił garnitur, kupił nowe mankiety i bukiecik konwalii. Jego sytuacja finansowa chyba się poprawiała. Przed południem siedział w kawiarni z ponurym, gładko wygolonym jegomościem, który proponował mu niewątpliwie korzystny interes. Jego nawykły do liczb umysł wypełniała teraz jedna, tworząca swoisty ułamek dziesiętny: osiem, przecinek, zero, pięć. Był to procent szczęścia, który na razie dawał mu los. A jutro… Mrużył oczy i głośno wzdychał, wyobrażając sobie, jak jutro, wczesnym rankiem, wyruszy na dworzec, jak będzie czekać na peronie, jak nadjedzie pociąg…
Po obiedzie znikł; tancerze, przejęci niczym kobiety zbliżającą się uroczystością, też wyszli: wyruszyli pod rękę, żeby kupić drobne przysmaki.
W domu została tylko Klara: bolała ją głowa, ćmiły cienkie kości tęgich nóg; przypadło to na nią nie w porę – dziś było przecież jej święto. “Kończę dwadzieścia sześć lat – myślała – a jutro wyjeżdża Ganin. To niedobry człowiek, oszukuje kobiety, zdolny jest do przestępstwa… Może spokojnie patrzeć mi w oczy, choć wie, że widziałam, jak próbował ukraść pieniądze. A jednak jest cudowny, myślę o nim dosłownie przez cały dzień. I nie ma żadnej nadziei…"
Przejrzała się w lustrze: twarz miała bledszą niż zwykle; na czole, pod nisko zsuniętym kasztanowym pasmem pojawiła się delikatna wysypka; pod oczami widniały szarożółte cienie. Wytarta czarna suknia, którą wkładała na co dzień, znudziła się jej okropnie; na ciemnej, przezroczystej pończosze, przy szwie, wyraźnie czerniała cera; obcas się wykrzywił.
Ganin i Podtiagin wrócili około piątej. Klara usłyszała ich kroki i wyjrzała. Podtiagin, blady jak śmierć, w rozpiętym płaszczu, trzymając w ręku kołnierzyk i krawat, w milczeniu przeszedł do swego pokoju i zamknął drzwi na klucz.
– Co się stało? – zapytała szeptem Klara.
Ganin cmoknął.
– Zgubił paszport, a potem dostał ataku. Tutaj, tuż koło domu. Ledwie go dowlokłem. Winda nie działa – prawdziwy pech. Miotaliśmy się po całym mieście.
– Pójdę do niego – powiedziała Klara. – Trzeba go przecież uspokoić.
Podtiagin nie od razu jej otworzył. Kiedy ją wreszcie wpuścił, Klara aż jęknęła, zobaczywszy jego poszarzałą, zdenerwowaną twarz.
– Czy pani słyszała? – powiedział ze smutnym uśmieszkiem. – Jestem stary idiota. Przecież wszystko już było gotowe – i masz ci… Połapałem się, że…
– Gdzie go pan zarzucił, panie Antoni?…
– No właśnie: zarzuciłem. Licentia poetica… Zaprzepaścić paszport. Rzec można, obłok w spodniach. Idiota ciężki.
– Może ktoś znajdzie – ze współczuciem rzekła Klara.
– E tam… Taki, znaczy się, los. Jak los to los. Nie sądzone mi stąd wyjechać. Tak widocznie było pisane…
Usiadł ciężko.
– Niedobrze mi, Klaro… Na ulicy tak mi zabrakło tchu, że pomyślałem sobie: koniec ze mną. Mój Boże, zupełnie nie wiem, co mam teraz robić. Już chyba tylko zabawić się… w chowanego.