Maszenka
Maszenka читать книгу онлайн
"Masze?ka", napisana na emigracji, uchodzi za najbardziej rosyjsk? powie?? Nabokova. Specyficzny klimat ksi??ki, pe?en niedopowiedze?, dwuznaczno?ci, mistyfikacji, fascynuje i urzeka czytelnika, kt?ry wraz z bohaterem utworu prze?ywa jego duchowe rozterki. Ganinowi – bo tak nazywa si? ?w bohater – ojczyzna z perspektywy ubo?uchnego berli?skiego pensjonatu dla rosyjskich emigrant?w jawi si? jako nostalgiczny sen, mit, niezatarte wspomnienie. Jednocze?nie za? prze?yta t a m, w Rosji, mi?o?? m?odzie?cza i romantyczna, jest dla niego dro?sza i realniejsza ni? szara, nieprzyjazna tera?niejszo??. I nagle okazuje si?, ?e dziwnym zrz?dzeniem losu bliskie jest spotkanie z ukochan?. Ganin przeczuwa, ?e pojawienie si? prawdziwej Masze?ki – nie tej z wyidealizowanych wspomnie? m?odo?ci – unicestwi kruch? przesz?o??…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Vladimir Nabokov
Maszeńka
Przełożyła Eugenia Siemaszkiewicz
Żonie mojej poświęcam
…Wspomniawszy dawnych lat przygody,
Wspomniawszy wiek miłości młodej… *
Puszkin
l
– Lew Glewo… Lew Glebowicz? Cóż za imię ma pan, mój kochany, można sobie język połamać…
– Można – dość ozięble przytwierdził Ganin, usiłując w niespodziewanych ciemnościach dojrzeć twarz rozmówcy. Irytowała go głupia sytuacja, w jakiej obaj się znaleźli, i wymuszona przez okoliczności rozmowa z nieznajomym.
– Nie bez powodu zapytałem o pańskie imię – ciągnął beztrosko głos. – Każde imię, moim zdaniem…
– Pozwoli pan, że jeszcze raz przycisnę guzik – przerwał mu Ganin.
– Proszę bardzo. Ale to chyba nie pomoże. A więc: każde imię zobowiązuje. Lew i Gleb to skomplikowane, rzadko spotykane połączenie. Narzuca ono panu oschłość, stanowczość, oryginalność. Moje imię jest skromniejsze, a żona ma imię całkiem zwyczajne: Maria. A propos, proszę pozwolić, że się przedstawię: Aleksiej Iwanowicz Ałfierow. Przepraszam, zdaje się, że nadepnąłem panu na nogę…
– Bardzo mi miło – powiedział Ganin, odszukując w ciemności dłoń, godzącą w jego klapy. – Jak pan sądzi, czy długo jeszcze będziemy tu tkwić? Czas już coś zrobić. Do diabła…
– Usiądźmy sobie na ławce i poczekajmy – rozległ się znów tuż nad jego uchem energiczny i natrętny głos. – Wczoraj, kiedy przyjechałem, spotkaliśmy się na korytarzu. Wieczorem usłyszałem zza ściany, że pan pokasłuje, i od razu po brzmieniu kaszlu poznałem – rodak. Czy od dawna mieszka pan w tym pensjonacie?
– Od dawna. Ma pan może zapałki?
– Nie mam. Nie palę. Pensjonat jest dość brudny – choć przecież rosyjski. Spotkało mnie, proszę pana, wielkie szczęście: z Rosji przyjeżdża do mnie żona. Cztery lata – to nie żarty… Taa-ak. Już niedługo. Dziś mamy niedzielę.
– Ale ciemności… – powiedział Ganin, z chrzęstem wyłamując sobie palce. – Ciekawe, która to godzina…
Ałfierow westchnął głośno; wionął od niego ciepły, mdły zapaszek niezbyt zdrowego i niemłodego już mężczyzny. W takim zapaszku jest pewien smutek.
– A więc – zostało sześć dni. Przypuszczam, że przyjedzie w sobotę. Wczoraj dostałem od niej list. Bardzo zabawnie go zaadresowała. Szkoda, że jest tak ciemno, bobym panu pokazał. Co pan tam wymacuje, drogi panie? Te okienka się nie otwierają.
– Chętnie bym je stłukł – powiedział Ganin.
– Niech pan da temu pokój, Lwie Glebowiczu, może zagramy tymczasem w jakąś petit jeu?Znam wprost znakomite, sam je układam. Proszę na przykład pomyśleć jakąś dwucyfrową liczbę. Gotów pan?
– Proszę mi to łaskawie darować – powiedział Ganin i po dwakroć załomotał pięścią w ścianę.
– Portier od dawna śpi – wypłynął głos Ałfierowa – wali więc pan w ścianę na próżno.
– Zgodzi się pan jednak, że nie możemy tkwić tu przez całą noc.
– Na to się chyba zanosi. Czy nie sądzi pan, panie Glebie, że w naszym spotkaniu jest coś symbolicznego? Kiedy byliśmy jeszcze na “stałym lądzie", nie znaliśmy się nawzajem, no i tak się złożyło, że wróciliśmy do domu o tej samej godzinie i weszliśmy razem do tego przybytku. A propos – podłoga jest tu bardzo cienka. A pod nią czarna studnia. No więc, powiadam: weszliśmy tu w milczeniu, jeszcze się nie znając, w milczeniu unieśliśmy się w górę i nagle – stop. I stała się ciemność.
– Co w tym symbolicznego? – chmurnie zapytał Ganin.
– Zatrzymanie, unieruchomienie, te ciemności. No i czekanie. Dziś, przy obiedzie ten, jak mu tam… stary pisarz… Ach tak, Portniagin… dyskutował ze mną o sensie naszego emigracyjnego życia, naszego wielkiego czekania. Czy pan, panie Lwie, nie jadł tu dziś obiadu?
– Nie. Byłem za miastem.
– Jest wiosna. Pewnie było przyjemnie.
Głos Ałfierowa zanikł na chwilę, i gdy znów się odnalazł, był niemile śpiewny, bo Ałfierow najpewniej uśmiechał się:
– O, kiedy przyjedzie żona, też wybiorę się z nią za miasto. Ona uwielbia spacery. Gospodyni powiedziała mi, że pan w sobotę zwalnia pokój?
– Tak jest – oschle odpowiedział Ganin.
– Czy wyjeżdża pan w ogóle z Berlina?
Ganin skinął głową, zapominając, że w ciemności tego nie widać. Ałfierow wiercił się przez chwilę na ławce, westchnął raz czy dwa, a potem zaczął cicho pogwizdywać, co brzmiało, jakby sypał się cukier. To milkł, to znów gwizdał. Upłynęło około dziesięciu minut; nagle coś w górze szczęknęło.
– To już lepiej – uśmiechnął się Ganin.
W tej właśnie chwili rozbłysła żarówka i klatkę windy, całą nagle roztętnioną, wzbijającą się ku górze, wypełniło żółte światło. Ałfierow zamrugał, jakby się nagle obudził. Miał na sobie starą, obszerną, piaskowego koloru jesionkę, w ręku trzymał melonik. Jasne, rzadkie włosy były nieco rozwichrzone, a w jego rysach, w blond bródce, w pochyleniu chudej szyi, kiedy ściągał z niej kolorowy szalik, było coś z ludowego jarmarcznego obrazka, coś z ewangelicznej słodyczki.
Winda chybotliwie zaczepiła o próg czwartego podestu i zatrzymała się.
– Cuda-niewidy – rozpromienił się Ałfierow, otwierając drzwi. – Myślałem, że to ktoś z góry nas podciągnął, a tymczasem nie ma tu nikogo. Proszę, panie Lwie, ja za panem.
Ganin jednak skrzywił się i popchnął go lekko, a potem, wysiadłszy sam, trzasnął ze złością żelaznymi drzwiami. Nigdy przedtem tak łatwo nie wpadał w złość.
– Cuda-niewidy – powtarzał Ałfierow. – Wjechaliśmy na górę, a tu nie ma nikogo. To, proszę pana, też symbol…
2
Był to pensjonat rosyjski, w dodatku nieprzyjemny. Nieprzyjemne było przede wszystkim to, że przez cały boży dzień i kawał nocy słychać było pociągi kolei miejskiej i wydawało się, że cały dom powoli dokądś jedzie. Przedpokój, gdzie wisiało ciemne lustro z półeczką na rękawiczki i stał dębowy kufer, o który łatwo było uderzyć kolanem, zwężał się przechodząc w nagi, bardzo ciemny korytarz. Miał on po każdej stronie trzy pokoje z dużymi czarnymi cyframi naklejonymi na drzwiach. Były to po prostu kartki wydarte ze starego kalendarza – sześć pierwszych dni kwietnia. W pokoju pierwszokwietniowym – pierwsze drzwi na lewo – mieszkał teraz Ałfierow, w następnym – Ganin, w trójce – sama gospodyni, pani Lidia Dorn, wdowa po niemieckim kupcu, który lat temu chyba dwadzieścia przywiózł ją z Sarepty, a w pozaprzeszłym roku zmarł na zapalenie opon mózgowych. W trzech numerach po prawej- od czwartego po szósty kwietnia – mieszkali: stary rosyjski poeta Antoni Siergiejewicz Podtiagin, Klara – panna o dużych piersiach i cudownych błękitnawo-brązowych oczach i wreszcie – w szóstce, na zakręcie korytarza – baletowi tancerze Kolin i Gornocwietow, obaj po kobiecemu skorzy do śmiechu i szczupli, o przypudrowanych nosach i umięśnionych łydkach. W końcu pierwszej części korytarza znajdowała się jadalnia z litografowaną Ostatnią Wieczerzą na ścianie przeciwległej do drzwi i z rogatymi żółtymi czaszkami jeleni – na drugiej, nad brzuchatym kredensem, gdzie ustawiono dwa kryształowe wazony, niegdyś najczystsze przedmioty w całym mieszkaniu, teraz zmatowiałe od puszystego kurzu. Korytarz, doprowadziwszy do jadalni, skręcał pod kątem prostym na prawo: dalej, w tragicznym i smrodliwym mateczniku, znajdowały się: kuchnia, izdebka służącej, brudna łazienka i celka klozetu, na jego drzwiach zaś wisiały dwa pąsowe zera pozbawione przynależnych im dziesiątek, z którymi niegdyś w kalendarzu stojącym na biurku pana Dorna stanowiły dwie różne niedziele. W miesiąc po jego śmierci pani Lidia, osoba drobna, głuchawa i nie pozbawiona dziwactw, wynajęła puste mieszkanie i urządziła tam pensjonat, wykazując przy tym niezwykłą, zastraszającą nieco pomysłowość w rozdzielaniu owych niewielu odziedziczonych sprzętów. Stoły, krzesła, skrzypiące szafy i wyboiste kanapki rozeszły się po pokojach, które zamierzała wynajmować, i rozstawszy się ze sobą, od razu zszarzały, zaczęły wyglądać smutno i bezsensownie, niczym kości rozparcelowanego szkieletu. Biurko nieboszczyka, dębowy masyw z metalowym kałamarzem w kształcie ropuchy i głęboką jak luk okrętowy środkową szufladą, znalazło się w numerze pierwszym, gdzie mieszkał Ałfierow, a kręcony taboret, kupiony niegdyś razem z biurkiem, odszedł, osierociały, do tancerzy mieszkających pod szóstką. Stadło zielonych foteli też się rozłączyło: jeden nudził się u Ganina, na drugim zaś siadywała sama gospodyni albo jej stara jamniczka, czarna, tłusta suka o siwym pyszczku i obwisłych uszach, gdy przebędzie się dziesięć krętych wiorst z talerzami w rękach między stolikami w restauracji “Pir Goroj"; znał też i inne zajęcia, brał w komis wszystko, co popadło: i obwarzanki, i brylantynę, i po prostu brylanty. Niczym nie gardził: niejednokrotnie też, jak wielu z nas, sprzedawał własny cień. Innymi słowy, jeździł jako statysta na zdjęcia za miasto, gdzie w jarmarcznej szopie z mistycznym piskiem wypełniały się wrzącym światłem dziwaczne czasze reflektorów wycelowanych, niczym armaty, na trupio jaskrawą grupę statystów, bijąc prosto w oczy morderczym białym blaskiem, oświetlając malowany wosk zastygłych rysów, potem wydawały trzask i gasły, ale długo jeszcze w tych skomplikowanych szkłach dopalały się czerwone zorze – ludzki wstyd. Transakcja została dokonana i nasze bezimienne cienie puszczone na cztery wiatry.