Maszenka
Maszenka читать книгу онлайн
"Masze?ka", napisana na emigracji, uchodzi za najbardziej rosyjsk? powie?? Nabokova. Specyficzny klimat ksi??ki, pe?en niedopowiedze?, dwuznaczno?ci, mistyfikacji, fascynuje i urzeka czytelnika, kt?ry wraz z bohaterem utworu prze?ywa jego duchowe rozterki. Ganinowi – bo tak nazywa si? ?w bohater – ojczyzna z perspektywy ubo?uchnego berli?skiego pensjonatu dla rosyjskich emigrant?w jawi si? jako nostalgiczny sen, mit, niezatarte wspomnienie. Jednocze?nie za? prze?yta t a m, w Rosji, mi?o?? m?odzie?cza i romantyczna, jest dla niego dro?sza i realniejsza ni? szara, nieprzyjazna tera?niejszo??. I nagle okazuje si?, ?e dziwnym zrz?dzeniem losu bliskie jest spotkanie z ukochan?. Ganin przeczuwa, ?e pojawienie si? prawdziwej Masze?ki – nie tej z wyidealizowanych wspomnie? m?odo?ci – unicestwi kruch? przesz?o??…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Codziennie spotykał się teraz z Maszeńką po tej stronie rzeki, gdzie na zielonym wzgórzu stał opustoszały biały dwór, a przy nim inny był park, większy i bardziej zapuszczony niż ten przy domu.
Przed tym czudzym dworem, usytuowanym nad rzeką na wysoko wzniesionym tarasie, stały pod lipami ławki i żelazny okrągły stół z otworem pośrodku, którym spływała woda deszczowa. Stąd, daleko w dole, widać było most przerzucony przez bagniste zakole i szosę wspinającą się do Woskriesieńska. Ten taras był ulubionym miejscem ich spotkań.
Pewnego razu, kiedy w słoneczny wieczór spotkali się tam po gwałtownej ulewie, znaleźli na ogrodowym stole ordynarny napis: wiejski łobuz połączył ich imiona krótkim, brutalnym czasownikiem, który, wbrew zasadom ortografii, zaczął od litery “i". Napis zrobiony był kopiowym ołówkiem i rozmazał się nieco od deszczu. Obok niego przywarły do mokrego stołu patyczki, listki i kredowe robaczki ptasich odchodów.
Stół należał do nich, był święty, uświęcony ich spotkaniami, zaczęli więc spokojnie, w milczeniu ścierać garściami trawy wilgotną fioletową bazgraninę. Kiedy cały stół zrobił się śmiesznie fioletowy, a palce Maszenki wyglądały tak, jakby właśnie zbierała czarne jagody, Ganin odwrócił się i spoglądając zmrużonymi oczyma na coś żółtozielonego, płynnego, skwarnego, co w zwyczajnym czasie było listowiem lipy, oznajmił Maszeńce, że od dawna ją kocha.
Tyle się całowali w te pierwsze dni swojej miłości, że Maszeńce nabrzmiewały wargi, a na karku, tak zawsze gorącym pod węzłem warkocza, pojawiały się delikatne sińce. Była zadziwiająco wesoła, bardziej śmieszka niż kpiara. Lubiła piosenki, porzekadła, różne dowcipne słówka i wiersze. Piosenka bawiła ją przez dwa czy trzy dni, a potem ulatywała, zjawiała się nowa. Tak właśnie podczas najpierwszych spotkań przez cały czas powtarzała grasejując, z przejęciem: “Związali Wanię mocnym rzemieniem, długo dręczyli Wanię w więzieniu" – i śmiała się gruchającym, piersiowym śmiechem: “Ale pysznie?" Po rowach dojrzewały wówczas ostatnie, słodkie i wodniste maliny; bardzo je lubiła i w ogóle przez cały czas coś ssała – źdźbło, listek, cukierek. Landrynki trzymała po prostu w kieszeni, zlepione w bryłki, do których przywierały nitki i różne okruchy. Używała niedrogich, słodko pachnących perfum “Tagor". Ganin i teraz usiłował uchwycić ich woń, złączoną z rześkością powietrza jesiennego parku, jak wiadomo jednak, pamięć wskrzesza wszystko prócz zapachów, nic za to nie wskrzesza przeszłości w takiej pełni, jak związany z nią niegdyś zapach.
Ganin na mgnienie jakby pozostał w tyle za wspomnieniem i pomyślał, jak mógł przeżyć tyle lat bez myśli o Maszeńce, po czym zaraz ją dopędził: biegła po szeleszczącej, ciemnej ścieżce, czarna kokarda migała niczym olbrzymia ćma żałobnica – a Maszeńka nagle przystanęła, uchwyciła się jego ramienia i uniósłszy zgiętą nogę jęła trzeć ubrudzony trzewik o pończochę drugiej nogi – nieco wyżej, pod fałdami granatowej spódnicy.
Ganin usnął w ubraniu na nie rozesłanym łóżku, jego wspomnienie rozpłynęło się i przemieniło w sen. Sen niezwykły, przedziwny, i nie wiedziałby, o czym śnił, gdyby o świcie nie obudził go dziwny łoskot, jakby gromu. Uniósł się i nasłuchiwał. Ten grom to było niewyraźne postękiwanie i szmer za drzwiami: ktoś tam głośno w nie chrobotał; klamka, ledwie połyskująca w mgle przedświtu, nagle opadła i znów się uniosła, ale drzwi, choć nie zamknięte na klucz – nie otwarły się. Ganin, poruszając się bezgłośnie i z miłym przeczuciem awanturki, zsunął się z łóżka, i zacisnąwszy na wszelki wypadek lewą dłoń w pięść, prawą mocno szarpnął drzwi.
Ktoś, niby ogromna szmaciana lalka, upadł z rozpędu twarzą na jego ramię. Zaskoczony Ganin omal go nie uderzył, natychmiast jednak wyczuł, że ten człowiek pada na niego tylko dlatego, że nie może ustać na nogach. Odsunął go ku ścianie i po omacku znalazł wyłącznik.
Opierając się głową o ścianę i chwytając powietrze otwartymi ustami, stał przed nim stary Podtiagin, bosy, w długiej nocnej koszuli, rozchełstanej na siwej piersi. Jego oczy bez pince-nez, obnażone, oślepłe, nie mrugały, twarz miała barwę wyschłej gliny, duży brzuch przesuwał się jak góra pod napiętym płótnem koszuli.
Ganin od razu zrozumiał, że stary pan znów ma atak serca. Podtrzymał go i Podtiagin, ciężko przesuwając sine nogi, dobrnął do fotela i opadł nań, poszarzałą twarz nagle okrył pot.
Ganin szybko zanurzył w dzbanku ręcznik i przyłożył nabrzmiałe, mokre fałdy do nagiej piersi starca. Wydało mu się, że w tym dużym, napiętym ciele z gwałtownym chrzęstem popękają lada chwila wszystkie kości.
Nagle Podtiagin odetchnął i ze świstem wypuścił powietrze. Nie było to po prostu odetchnięcie, ale niebywała rozkosz, sprawiająca, że jego rysy odżyły. Ganin, uśmiechając się krzepiąco, wciąż przyciskał do jego ciała mokry ręcznik, masował mu pierś i boki.
– Le…piej mi – wytchnął starzec.
– Niech się pan nie rusza – powiedział Ganin. – To zaraz minie.
Podtiagin dyszał i myczał, poruszając dużymi, wykrzywionymi palcami bosych stóp. Ganin okrył go kołdrą, podał mu wody, otworzył szerzej okno.
– Nie mog…łem złapać tchu – z trudem wymówił Podtiagin. – Nie mogłem do pana wejść… tak osłabłem. Nie chciałem… umierać sam…
– Niech pan siedzi spokojnie, panie Antoni. Niedługo się rozwidni. Wezwiemy lekarza.
Podtiagin wolno potarł czoło dłonią, oddychał teraz trochę równiej.
– Już przeszło – powiedział. – Na jakiś czas przeszło. Skończyły mi się krople. Dlatego było ze mną tak źle.
– Kupimy krople. Chce pan może położyć się na moim łóżku?…
– Nie… Posiedzę trochę i wrócę do siebie. Już mi przeszło. A jutro rano…
– Odłożymy to do piątku – powiedział Ganin. – Wiza nie ucieknie.
Podtiagin oblizał wyschnięte wargi grubym, gruzłowatym językiem:
– W Paryżu, Lowuszka, od dawna na mnie czekają. Ale siostrzenica nie ma pieniędzy, żeby mi wysłać na podróż. Ee…ch…
Ganin usiadł na parapecie, myśląc mimochodem: “Tak właśnie siedziałem bardzo niedawno, ale gdzie to było?" I nagle przypomniał sobie – różnokolorowe wnętrze altanki, biały składany stolik, dziurkę w skarpetce.
– Niech pan, mój drogi, zgasi światło – poprosił Podtiagin. – Razi w oczy.
W półmroku wszystko wydało się bardzo dziwne: dudnienie pierwszych pociągów, duży, siwy cień na fotelu i lśnienie rozlanej na podłodze wody. Wszystko to było o wiele bardziej tajemnicze i mgliste niż owa nieśmiertelna realność, którą żył Ganin.
9
Rankiem Kolin parzył dla Gornocwietowa herbatę. Tego czwartku Gornocwietow miał wcześnie pojechać za miasto, żeby spotkać się z baletnicą kompletującą zespół, i dlatego, gdy wszyscy jeszcze spali, Kolin w niesamowicie brudnym japońskim szlafroczku i w starych pantoflach wsuniętych na bose nogi powlókł się do kuchni po wrzątek. Jego okrągła, niezbyt inteligentna, bardzo rosyjska twarz o zadartym nosie i niebieskich, melancholijnych oczach (sądził, że podobny jest “na poły do pierrota, na poły gawrosza" z Verlaine'a) była wymięta od snu i błyszcząca, jasne włosy, nie rozdzielone jeszcze przedziałkiem, spadały mu na czoło, rozwiązane sznurowadła uderzały o podłogę jak niespieszny deszczyk. Nastawiając czajnik po kobiecemu wydymał wargi, a potem zaczął cicho i w skupieniu coś podśpiewywać. Gornocwietow kończył się ubierać, wiązał na kokardę kolorowy krawat, złoszcząc się na krostę, ściętą przed chwilą podczas golenia i teraz wydzielającą przez grubą warstwę pudru żółtą surowicę. Cerę miał ciemną, rysy twarzy regularne, długie, podwinięte rzęsy nadawały jego brązowym oczom jasny, niewinny wyraz, czarne, krótkie włosy miał lekko sfalowane, szyję z tyłu wygoloną jak stangret, nosił baki, dwoma ciemnymi pasmami rysujące się wzdłuż uszu. Był, jak i jego przyjaciel, niezbyt wysoki, bardzo szczupły, miał doskonale rozwinięte mięśnie nóg, ale bardzo wąską pierś i ramiona.