Maszenka
Maszenka читать книгу онлайн
"Masze?ka", napisana na emigracji, uchodzi za najbardziej rosyjsk? powie?? Nabokova. Specyficzny klimat ksi??ki, pe?en niedopowiedze?, dwuznaczno?ci, mistyfikacji, fascynuje i urzeka czytelnika, kt?ry wraz z bohaterem utworu prze?ywa jego duchowe rozterki. Ganinowi – bo tak nazywa si? ?w bohater – ojczyzna z perspektywy ubo?uchnego berli?skiego pensjonatu dla rosyjskich emigrant?w jawi si? jako nostalgiczny sen, mit, niezatarte wspomnienie. Jednocze?nie za? prze?yta t a m, w Rosji, mi?o?? m?odzie?cza i romantyczna, jest dla niego dro?sza i realniejsza ni? szara, nieprzyjazna tera?niejszo??. I nagle okazuje si?, ?e dziwnym zrz?dzeniem losu bliskie jest spotkanie z ukochan?. Ganin przeczuwa, ?e pojawienie si? prawdziwej Masze?ki – nie tej z wyidealizowanych wspomnie? m?odo?ci – unicestwi kruch? przesz?o??…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Będę u niej wieczorem – w zamyśleniu powiedziała Klara. – Biedaczka. Mówiła przez telefon głosem jak zza grobu.
Podtiagin westchnął:
– No cóż, to sprawy młodych. Pani koleżanka pocieszy się. Wszystko jest darem losu. A ja, Klaruniu, ja niedługo umrę…
– Bóg z panem, panie Antoni, co za głupstwa.
– Nie, to nie głupstwa. Dziś w nocy znów miałem atak. Serce miałem to w gardle, to gdzieś pod łóżkiem…
– Biedny pan jest – zaniepokoiła się Klara. – Tu przecież trzeba lekarza…
Podtiagin uśmiechnął się:
– Żartowałem. Przeciwnie, od kilku dni jest mi o wiele lepiej. Atak to głupstwo. Zmyśliłem wszystko przed chwilą, żeby zobaczyć, jakie wielkie zrobi pani oczy. Gdybyśmy, Klaruniu, byli w Rosji, starałby się o panią lekarz ziemstwa albo jakiś poważny architekt. Czy pani kocha Rosję?
– Bardzo.
– No właśnie, Rosję trzeba kochać. Rosja zginie bez naszej emigranckiej miłości. Tam nikt jej nie kocha.
– Mam już dwadzieścia sześć lat – powiedziała Klara. – Całymi rankami piszę na maszynie i pięć razy w tygodniu pracuję do szóstej. To mnie bardzo męczy. W Berlinie jestem zupełnie sama. Jak pan sądzi, panie Antoni, czy to długo potrwa?
– Nie wiem, moja kochana – westchnął Podtiagin. – Powiedziałbym ci, gdybym wiedział. Też pracowałem, myślałem o założeniu pisma… A teraz zostałem na lodzie. Żebym tylko, z pomocą bożą, dojechał do Paryża. Tam łatwiej żyć. Jak pani sądzi, czy dojadę?
– Ależ, panie Antoni, oczywiście. Jutro wszystko się ułoży.
– Łatwiej i chyba taniej – powiedział Podtiagin, wygrzebując łyżeczką nie rozpuszczony kawałeczek cukru i myśląc o tym, że w tym porowatym kawałeczku jest coś rosyjskiego, coś z wiosny, kiedy topnieje śnieg.
8
Po zerwaniu z Ludmiłą dzień Ganina stał się jeszcze bardziej pusty, ale on sam nie doznawał smutku bezczynności. Wspomnienia tak go absorbowały, że nie czuł upływu czasu. Cień jego mieszkał w pensjonacie pani Dorn, on sam zaś był w Rosji i przeżywał swoje wspomnienia jak rzeczywistość. Czasem stawał się dla niego tok rozrastającego się wspomnienia. I choć jego romans z Maszeńką trwał w owych odległych latach nie trzy dni ani tydzień, ale o wiele dłużej, nie czuł rozziewu między czasem rzeczywistym a tym innym, w którym żył, gdyż jego pamięć nie odnotowywała każdego mgnienia, lecz przeskakiwała przez puste, nie zapamiętane obszary, rozświetlając jedynie to, co związane było z Maszeńką, i dlatego nie istniał rozziew między biegiem dawnego życia a życia obecnego.
Wydawałoby się, że to minione, doprowadzone do doskonałości życie przewija się niczym stały ornament przez berlińską codzienność. Bez względu na to, co Ganin robił w owych dniach, życie to nieustannie gozagrzewało.
Było to nie po prostu wspomnienie, ale życie o wiele bardziej rzeczywiste, bardziej “intensywne" – jak się pisze w gazetach – niż życie jego berlińskiego cienia. Był to zdumiewający romans, rozwijający się z prawdziwą i czuła ostrożnością.
Pod koniec lipca na północy Rosji wyczuwa się już lekkie tchnienie jesieni. Z brzóz raz po raz sfruwają drobne żółte liście; w przestrzeniach skoszonych pól jest już jesiennie, pusto i jasno. Wzdłuż skraju lasu, gdzie na wietrze lśni jeszcze wysepka ominiętej przez kosę wysokiej trawy, na bladofiołkowych poduszeczkach skabiozy śpią ociężałe trzmiele. No i pewnego razu, wieczorem, w parkowej altance…
Tak. Altanka stała na nadbutwiałych palach nad jarem i z obu stron prowadziły do niej dwa spadziste mostki, śliskie od olchowych nosków i świerkowych igieł.
W niedużych rombach białych okiennych ram tkwiły różnobarwne szybki: gdy patrzyło się przez niebieskie, wydawało się, że świat zastygł w lunatycznym omdleniu, przez żółte – wszystko było niezwykle wesołe, przez czerwone – niebo było różowe, listowie zaś miało barwę burgunda. Niektóre szybki były stłuczone, a resztki szkła osnuwały pajęczyny. Altanka była wewnątrz wybielona; na ścianach, na rozkładanym stoliku letnicy, którzy bezprawnie przedostali się do parku, pozostawiali nagryzmolone ołówkiem napisy.
Tak właśnie przedostała się tam Maszeńką z dwiema niepozornymi koleżankami. Najpierw wyprzedził ją na parkowej ścieżce biegnącej wzdłuż rzeki i przejechał tak blisko, że jej towarzyszki z piskiem odskoczyły w bok. Objechał park dookoła, przejechał środkiem, a potem z oddali, przez listowie zobaczył, że wchodzą do altanki. Oparł rower o drzewo i wszedł za nimi.
– Obcym nie wolno wchodzić do parku – powiedział cicho i ochryple – na furtce jest nawet tabliczka.
Nic na to nie odpowiedziała i tylko patrzyła roziskrzonymi, skośnymi oczyma. Wskazując na jeden z bladych napisów zapytał:
– Czy to pani zrobiła?
Napis zaś głosił: “W tej altance dwudziestego czerwca Maszeńka, Lida i Nina przeczekały burzę."
Roześmiały się wszystkie trzy i on się wtedy też roześmiał, przysiadł na stoliku, zaczął machać nogami i nagle dostrzegł poniewczasie, że czarna jedwabna skarpetka podarła mu się na kostce. Maszeńka zaś, wskazując na różową dziurkę, powiedziała nagle:
– Proszę spojrzeć, ma pan tu słoneczko.
Rozmawiali o burzy, o letnikach, o tym, że chorował na tyfus, o śmiesznym studencie z żołnierskiego lazaretu i o koncercie w szopie.
Miała śliczne, śmiało zarysowane brwi, smagłą twarz, pokrytą delikatnym jedwabistym puszkiem, przydającym policzkom szczególnego ciepła; nozdrza się jej rozdymały, gdy mówiła – ze śmieszkiem, wysysając słodycz ze źdźbła trawy, grasejującym, żywym jak srebro głosem o nieoczekiwanie ciemnych brzmieniach; na obnażonej szyi delikatnie pulsował dołeczek.
Potem, pod wieczór, odprowadzał ją i jej koleżanki do wsi, i przechodząc zieloną, zachwaszczoną leśną drogą obok okulałej ławki, obwieścił z całą powagą:
– Makaron rośnie we Włoszech. Kiedy ledwie wzejdzie i jest mały, nazywają go tam wermiszelem. Co znaczy “robaczki Miszy".
Umówił się z nimi, że nazajutrz zabierze je na łódkę. Zjawiła się jednak bez koleżanek. Przy chwiejnej przystani rozwinął grzechoczący łańcuch dużej, ciężkiej mahoniowej szalupy, odrzucił brezentową płachtę, wkręcił dulki, wyciągnął z długiej skrzyni wiosła, wprawił sworzeń steru w stalowy pierścień.
Nie opodal monotonnie szumiały przepusty wodnego młyna, wzdłuż białych kaskad spadającej wody świeciły rdzawym złotem płynące sosnowe pnie.
Maszeńka usiadła przy sterze, on odepchnął się żerdzią i zaczął wolno wiosłować tuż przy skraju parku, gdzie gęste olchy odbijały się w wodzie czarnymi pawimi oczkami i polatywało wiele ciemnoniebieskich ważek. Potem skierował się na środek rzeki, meandrując pomiędzy brokatowymi wyspami mułu. Maszeńka zaś, trzymając w jednej dłoni oba końce mokrej liny sterowniczej, drugą zanurzała w wodzie, usiłując zerwać połyskliwie żółty kwiat lilii wodnej. Dulki skrzypiały pod naporem wioseł, a on to odchylał się do tyłu, to skłaniał ku przodowi, Maszeńka zaś, siedząca naprzeciw niego przy sterze, to oddalała się, to przybliżała w swojej niebieskiej kurteczce nałożonej na lekką, powiewną bluzkę.
W rzece odbijał się teraz lewy, czerwony jak terakota brzeg, porośnięty od góry świerczyną i czeremchą; na czerwonej stromiźnie wyryte były imiona i daty, w jednym miejscu zaś ktoś ze czterdzieści lat temu wyrzeźbił ogromną twarz o szerokich skułach. Prawy brzeg był płaski, pomiędzy plamistymi brzozami fioletowo ciemniały wrzosy. Potem, pod mostem, owionął ich mroczny chłód, z góry docierał ciężki stukot kopyt i kół, kiedy zaś łódka znów wypłynęła, słońce poraziło ich blaskiem, zabłysło na końcach wioseł, wychwyciło przejeżdżający właśnie po niskim moście wóz z sianem, zielone zbocze, a nad nim białe kolumny dużego, pochodzącego z czasów cara Aleksandra dworu o zamkniętych na głucho okiennicach. Potem ku samej rzece zstąpił z obu jej stron ciemny bór i łódź z łagodnym chrzęstem wpłynęła w sitowie.
W domu nikt o niczym nie wiedział, płynęło sobie letnie, znajome, miłe życie, ledwie tknięte odległą wojną, toczącą się już od roku. Stary, zielonkawoszary drewniany dom, połączony galeryjką z oficyną, spoglądał wesoło i spokojnie kolorowymi oczami swoich dwóch oszklonych werand na skraj parku i na oranżowy precel ogrodowych ścieżek, okalających czarnoziemną pstrokaciznę rabat. W biało umeblowanym salonie na haftowanej w róże serwecie leżały oprawne w marmurek tomy starych czasopism, żółty parkiet wypływał z nachylonego lustra w owalnej ramie, a dagerotypy na ścianach przysłuchiwały się, jak nabiera życia i dźwięczy stare pianino. Wieczorem wysoki granatowo przyodziany kredensowy w nicianych rękawiczkach wynosił na werandę lampę ocienioną jedwabnym abażurem. Ganin zaś wracał do domu, żeby pochłaniać płaty zsiadłego mleka na świetlistej werandzie, gdzie na podłodze leżała trzcinowa mata, a wzdłuż kamiennych stopni schodków prowadzących do ogrodu czerniały laurowe drzewka.