-->

Maszenka

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Maszenka, Nabokov Vladimir-- . Жанр: Классическая проза. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Maszenka
Название: Maszenka
Автор: Nabokov Vladimir
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 264
Читать онлайн

Maszenka читать книгу онлайн

Maszenka - читать бесплатно онлайн , автор Nabokov Vladimir

"Masze?ka", napisana na emigracji, uchodzi za najbardziej rosyjsk? powie?? Nabokova. Specyficzny klimat ksi??ki, pe?en niedopowiedze?, dwuznaczno?ci, mistyfikacji, fascynuje i urzeka czytelnika, kt?ry wraz z bohaterem utworu prze?ywa jego duchowe rozterki. Ganinowi – bo tak nazywa si? ?w bohater – ojczyzna z perspektywy ubo?uchnego berli?skiego pensjonatu dla rosyjskich emigrant?w jawi si? jako nostalgiczny sen, mit, niezatarte wspomnienie. Jednocze?nie za? prze?yta t a m, w Rosji, mi?o?? m?odzie?cza i romantyczna, jest dla niego dro?sza i realniejsza ni? szara, nieprzyjazna tera?niejszo??. I nagle okazuje si?, ?e dziwnym zrz?dzeniem losu bliskie jest spotkanie z ukochan?. Ganin przeczuwa, ?e pojawienie si? prawdziwej Masze?ki – nie tej z wyidealizowanych wspomnie? m?odo?ci – unicestwi kruch? przesz?o??…

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 22 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

Ileż to już razy przysięgał sobie, że jutro z nią zerwie, znajdował bez trudu potrzebne wyrażenia, w żaden jednak sposób nie mógł wyobrazić sobie tej ostatniej chwili, kiedy uściśnie jej dłoń i spokojnie wyjdzie z pokoju. Ten właśnie ruch – odwrócić się i odejść – wydawał mu się nie do pomyślenia. Należał do gatunku ludzi, którzy umieją dążyć, osiągać, zupełnie jednak nie są zdolni do wyrzeczenia się ani do ucieczki – co w rezultacie na jedno wychodzi. Tak samo splątywało się w nim poczucie honoru i współczucie, przyćmiewając wolę tego człowieka, zdolnego skądinąd do wszelkich twórczych dokonań, do każdej pracy i zabierającego się do tej pracy z zachłannością, chęcią, z radosnym zamiarem przezwyciężenia wszystkiego i osiągnięcia wszystkiego.

Nie wiedział, jakiego potrzebuje impulsu z zewnątrz, ażeby móc zerwać trzymiesięczny związek z Ludmiłą, podobnie jak nie wiedział, co musi się stać, żeby zdołał podnieść się z krzesła. Bardzo krótko trwało jego prawdziwe uniesienie, ów stan duszy, w którym widział Ludmiłę w obłoku czaru, stan poszukującego, wzniosłego, prawie nieziemskiego wzruszenia, podobnego do muzyki rozlegającej się właśnie wtedy, gdy robimy coś najbardziej zwyczajnego – przechodzimy od stolika do bufetu, żeby zapłacić rachunek – muzyki, przemieniającej tę prostą czynność w jakiś wewnętrzny taniec, w pełen znaczenia, nieśmiertelny gest.

Muzyka ta umilkła, w chwili gdy nocą na rozwibrowanej podłodze taksówki Ludmiła oddała mu się i wszystko stało się od razu bardzo nudne – kobieta poprawiająca kapelusz, który zsunął się jej zanadto do tyłu, światła migocące za szybami, plecy kierowcy czerniejące za szybą jak góra.

Teraz za tę noc trzeba było płacić trudem oszukiwania, przeciągać tę noc w nieskończoność i bezsilnie, bezwolnie ulegać jej pełzającemu cieniowi, nasycającemu wszystkie kąty pokoju i przemieniającemu meble w obłoki. Z czołem opartym na dłoni, dziwacznie wyciągnąwszy pod stołem zdrętwiałe nogi, zapadł w mglistą drzemkę.

A potem, w kinematografie, zrobiło się tłoczno i gorąco. Bardzo długo w milczeniu, bez muzyki, prześlizgiwały się przez ekran podkolorowane reklamy – fortepiany, suknie, perfumy. Wreszcie orkiestra zagrała i zaczął się dramat. Ludmiła była niezwykle wesoła. Zaprosiła też Klarę, gdyż wyczuwała, że przyjaciółce podoba się Ganin, i chciała sprawić przyjemność zarówno jej, jak sobie, pragnęła pochwalić się swoim romansem i umiejętnością ukrywania go. Klara zaś zgodziła się pójść, bo wiedziała, że Ganin zamierza w sobotę wyjechać, i dziwiła się tylko, że Ludmiła wydawała się o tym nie wiedzieć, albo też – sądziła – umyślnie nic nie mówi, a wyjadą razem.

Ganina, siedzącego między nimi, irytowało, że Ludmiła, jak większość kobiet jej typu, przez cały film mówiła o czymś innym, przechylając się przez jego kolana ku przyjaciółce i owiewając go za każdym razem zimnym, niemile znajomym zapachem perfum.

Tymczasem film był zajmujący i doskonale zrobiony.

– Pani Ludmiło – nie wytrzymał wreszcie Ganin – proszę nie szeptać. Niemiec za mną już się złości.

W ciemności spojrzała na niego szybko, odchyliła się, popatrzyła na połyskujący ekran.

– Nic nie rozumiem, to jakaś zupełna bzdura.

– Skoro wolała pani rozmawiać – powiedział Ganin – nic pani nie rozumie.

Na ekranie panował świetliście popielaty zamęt: primadonna, która popełniła kiedyś nieumyślne zabójstwo, nagle, grając w operze rolę zbrodniarki, przypomniała sobie o tym i wytrzeszczając ogromne, niewiarygodne oczy, upadła na wznak na scenę. Powoli przez ekran przesunęła się widownia; publiczność klaszcze, loże i parter wstają w ekstatycznym aplauzie. I Nagle Ganinowi zwidziało się coś mgliście i przykro znajomego. Z niepokojem przypomniał sobie prymitywnie sklecony parter, siedzenia i bariery lóż, pomalowane na złowieszczy fiolet, leniwych robotników, którzy nonszalancko i obojętnie, niczym błękitne anioły, przestępowali wysoko w górze z belki na belkę lub nacelowywali oślepiające wyloty jupiterów na cały pułk Rosjan spędzonych do ogromnej szopy i filmowanych w stanie zupełnej niewiedzy o całości fabuły. Przypomniał sobie młodych mężczyzn w znoszonych, ale świetnie uszytych ubraniach, twarze pań we fioletowych smugach charakteryzacji i tych prostodusznych wygnańców, staruszków i niepozorne panienki, których sadowiono w głębi, ażeby wypełnili tło. Wnętrze tej zimnej szopy przeistoczyło się teraz na ekranie w zaciszny teatr, rogoża stała się aksamitem, a nędzarski tłum – publicznością teatralną. Wytężył wzrok: z przejmującym dygotem wstydu odnalazł siebie wśród tych ludzi klaszczących na komendę i przypomniał sobie, jak polecono im wszystkim patrzeć prosto przed siebie na domniemaną scenę, na której nie było żadnej primadonny, a na pomoście wśród lamp stał ktoś rudy i gruby, bez marynarki, i wrzeszczał w tubę aż do ogłupienia.

Sobowtór Ganina też stał i klaskał, tam, obok czarnobrodego, bardzo efektownego pana ze wstęgą przez biały gors. Tamten trafiał zawsze do pierwszego rzędu dzięki tej właśnie bródce i wysztywnionej koszuli, podczas przerw zaś pojadał kanapki, a potem, po zdjęciach, nakładał na frak mizerne paletko i jechał do domu, do odległej dzielnicy Berlina, gdzie pracował w drukarni jako zecer. Ganin zaś doznawał w owej chwili nie tylko uczucia wstydu, ale szybkości uchodzenia, niepowtarzalności ludzkiego życia. Tam, na ekranie, jego szczupła sylwetka, ostra, zwrócona ku górze twarz i klaszczące ręce zatracały się w szarym wirze innych sylwetek, a w chwilę później sala, obróciwszy się jak okręt, znikła, i teraz pokazywano niemłodą, światowej sławy aktorkę, bardzo zręcznie udającą martwą młodą kobietę. “Nie wiemy, co czynimy" – ze wstrętem pomyślał Ganin, nie patrząc już na ekran.

Ludmiła znów szeptała z Klarą – coś o jakiejś krawcowej, materiale – dramat zbliżał się do finału i Ganin czuł się śmiertelnie znudzony. Gdy po kilku minutach przeciskali się do wyjścia, Ludmiła przytuliła się do niego i szepnęła:

– Kochanie, zadzwonię jutro o drugiej…

Ganin i Klara odprowadzili ją do domu, a potem razem poszli w stronę pensjonatu. Ganin milczał, Klara zaś w udręce szukała tematu do rozmowy.

– Podobno wyjeżdża pan w sobotę? – zapytała.

– Nie wiem, sam nie wiem… – chmurnie odpowiedział Ganin.

Szedł i myślał o tym, że oto teraz jego cień będzie wędrował z miasta do miasta, z ekranu na ekran, że nigdy nie dowie się, jacy ludzie będą go oglądać i jak długo będzie się poniewierał po świecie. I kiedy potem położył się do łóżka i słuchał pociągów, przenikających na wskroś przez ten ponury dom, w którym mieszkało siedem rosyjskich zatraconych cieni, całe życie wydało mu się seansem filmowym, podczas którego obojętny statysta ani wie, w jakim uczestniczy widowisku.

Ganin nie mógł usnąć, w nogach czuł mrowienie, a poduszka uwierała go w głowę. Wpośród nocy, za ścianą, jego sąsiad Ałfierow zaczął nucić. Przez cienką ścianę słychać było, jak człapie po podłodze, to zbliżając się, to oddalając, a Ganin leżał i irytował się. Kiedy przetaczał się dygot pociągów, głos Ałfierowa mieszał się z łoskotem, a potem znów wypływał: tu-u, tu-u-u, tu-u-u.

Ganin nie wytrzymał. Wciągnął spodnie, wyszedł na korytarz i pięścią zapukał do numeru pierwszego, Ałfierow w swojej wędrówce znalazł się właśnie przy drzwiach i otworzył je od razu, tak że zaskoczony Ganin aż się wzdrygnął.

– Proszę bardzo, panie Glebie, bardzo proszę.

Był w koszuli i spodniej bieliźnie, złocista bródka trochę się rozwichrzyła, pewnie przez to, że podśpiewywał z przydechem, a w jasnoniebieskich oczach migotało uszczęśliwienie.

– Śpiewa pan sobie – powiedział Ganin ściągając brwi – a ja przez to nie mogę spać.

– Niechże pan wejdzie, kochany panie. Cóż to pan tak utknął w progu – zakrzątnął się Aleksiej Iwanowicz, niezręcznie, lecz serdecznie ujmując Ganina wpół. – Proszę mi z serca wybaczyć, jeśli przeszkodziłem.

Ganin niechętnie wszedł do pokoju. Było w nim bardzo niewiele rzeczy i bardzo duży rozgardiasz. Jedno z dwóch krzeseł, zamiast stać przy biurku (owym dębowym kolosie, na którym znajdował się kałamarz w kształcie wielkiej ropuchy), powędrowało nie wiedzieć czemu w stronę małej umywalki, w pół drogi jednak przystanęło, potknąwszy się najwidoczniej o skraj zielonego dywanika. Drugie krzesło, stojące przy łóżku jako nocny stolik, znikło pod czarną marynarką, która spadła nań niczym z góry Ararat, tak ciężko i grząsko na nim osiadła. Na dębowej pustyni biurka, a także na łóżku, porozrzucane były cienkie arkusiki. Ganin mimochodem spostrzegł na tych arkusikach ołówkowe szkice – koła i kwadraty, ale rysowane bez technicznej precyzji, byle jak, dla zabicia czasu. Sam Ałfierow w swych ciepłych kalesonach, które każdego mężczyznę, choćby był szczupły jak Adonis i pełen gracji jak Brummel, czyniły wyjątkowo niepociągającym, znowu krążył wśród tego pokojowego wiatrołomu, pstrykając paznokciem to w zielony klosz stojącej lampy, to w oparcie krzesła.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 22 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название