Maszenka
Maszenka читать книгу онлайн
"Masze?ka", napisana na emigracji, uchodzi za najbardziej rosyjsk? powie?? Nabokova. Specyficzny klimat ksi??ki, pe?en niedopowiedze?, dwuznaczno?ci, mistyfikacji, fascynuje i urzeka czytelnika, kt?ry wraz z bohaterem utworu prze?ywa jego duchowe rozterki. Ganinowi – bo tak nazywa si? ?w bohater – ojczyzna z perspektywy ubo?uchnego berli?skiego pensjonatu dla rosyjskich emigrant?w jawi si? jako nostalgiczny sen, mit, niezatarte wspomnienie. Jednocze?nie za? prze?yta t a m, w Rosji, mi?o?? m?odzie?cza i romantyczna, jest dla niego dro?sza i realniejsza ni? szara, nieprzyjazna tera?niejszo??. I nagle okazuje si?, ?e dziwnym zrz?dzeniem losu bliskie jest spotkanie z ukochan?. Ganin przeczuwa, ?e pojawienie si? prawdziwej Masze?ki – nie tej z wyidealizowanych wspomnie? m?odo?ci – unicestwi kruch? przesz?o??…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Pieniędzy zostało tyle, że starczyłoby na wyjazd z Berlina. Żeby to jednak zrobić, trzeba było zerwać z Ludmiłą, a jak zerwać – nie wiedział. I choć wyznaczył sobie termin – za tydzień – oznajmiając właścicielce, że zdecydował się ostatecznie wyprowadzić w sobotę, czuł, że ani ten tydzień, ani następny niczego nie zmieni. Tymczasem tęsknota do nowej obczyzny najostrzej doskwierała mu właśnie na wiosnę. Okno jego wychodziło na tory kolejowe i dlatego właśnie możliwość wyjazdu nęciła nieustannie. Co pięć minut dom zaczynał dygotać od rytmicznego łoskotu, potem przed oknem wybrzuszał się masyw dymu, przesłaniając biały berliński dzień i rozpływając się powoli, a wtedy znów stawał się widoczny wachlarz torów zwężających się w oddaleniu pomiędzy czarnymi tylnymi ścianami jakby ściętych domów, nad wszystkim, zaś trwało niebo blade niby mleko migdałowe.
Ganinowi byłoby łatwiej, gdyby mieszkał po drugiej stronie korytarza w pokoju Podtiagina, Klary albo tancerzy: okna wychodziły tam na nieciekawą ulicę, w poprzek której zawisł wiadukt kolejowy, ale gdzie nie było za to bladej, wabiącej dali. Ten wiadukt stanowił przedłużenie torów widocznych z okna Ganina i Ganin nigdy nie mógł pozbyć się wrażenia, że każdy pociąg niewidzialnie przechodzi przez masyw samego domu: oto wjechał z tamtej strony, jego widmowy łoskot rozkołysuje mur, zrywami sunie przez stary dywan, trąca szklankę na umywalce, aż wreszcie z zimnym podzwanianiem wyjeżdża przez okno, za szybą wyrasta natychmiast chmura dymu, opada i od razu widać pociąg kolei miejskiej wypchnięty z wnętrza domu: bladooliwkowe wagony, ich dachy o sutkach ciemnych jak u suki i kusy, przyczepiony odwrotną stroną parowóz, który szybko cofa się, odciąga wagony w białą dal między ślepymi ścianami, gdzie czerń sadzy zniszczyła się miejscami, a tu i ówdzie jaskrawi się freskami zestarzałych reklam. Tak właśnie, w kolejowym przeciągu, żył cały ten dom.
“Wyjechać" – marząco przeciągał się Ganin i od razu się potykał o przeszkodę: a co zrobić z Ludmiłą? Śmieszyło go, że tak się rozkleił. Dawniej, kiedy chodził na rękach albo skakał przez pięć krzeseł, umiał nie tylko powodować własną wolą, ale bawić się nią. Czasami ją ćwiczył, zmuszając się na przykład do tego, by w nocy wstać z łóżka, wyjść na ulicę i wrzucić do skrzynki pocztowej niedopałek papierosa. A teraz nie mógł zdobyć się na to, aby powiedzieć kobiecie, że już jej nie kocha. Onegdaj przesiedziała u niego pięć godzin, wczoraj, w niedzielę, spędził z nią cały dzień nad jeziorami pod Berlinem, bo nie był zdolny odmówić jej tej kretyńskiej wycieczki. Wszystko w Ludmile było mu teraz wstrętne: żółte, modnie ostrzyżone, nastroszone kosmyki, z tyłu na wąskim karku dwa pasemka nie wygolonych ciemnych włosków, melancholijna mroczność powiek, a przede wszystkim – wargi, umalowane do fioletowego połysku. Czuł wstręt i smutek, kiedy ubierając się po zwarciu mechanicznej miłości, mrużyła oczy, przez co stawały się nieprzyjemnie kosmate, i mówiła: “Wiesz, jestem tak wrażliwa, że od razu zauważę, kiedy zaczniesz mnie kochać mniej." Ganin nie odpowiadał, odwracał się do okna, gdzie wyrastał biały mur dymu, a wtedy ona śmiała się przez nos i zgłuszonym szeptem przyzywała: “No, chodź tutaj…" Miał wówczas ochotę zapleść ręce, tak żeby słodko i tęsknie zachrzęściły stawy, i spokojnie powiedzieć: “Zabieraj się stąd i do widzenia." Zamiast tego uśmiechał się i pochylał nad nią. Ostrymi, jakby fałszywymi paznokciami błądziła po jego piersi i wydymając wargi mrugała smolistymi rzęsami, robiąc z siebie – jak się jej zdawało – skrzywdzoną dziewczynkę, kapryśną markizę. Czuł zapach jej perfum, w którym było coś niechlujnego, nieświeżego i podstarzałego, choć miała zaledwie dwadzieścia pięć lat. Dotykał wargami jej małego, ciepłego czoła, a wtedy zapominała o wszystkim – o swoim kłamstwie, które jak zapach perfum ciągnęła wszędzie za sobą, o fałszu dziecinnych zdrobnień, wyszukanych uczuć, jakichś orchidei, które rzekomo uwielbiała, różnych Baudelaire'ów i Poe'ów, których nigdy nie czytała, zapominała o wszystkim, czym chciała kokietować – i o modnej żółciźnie włosów, i o ciemnym pudrze, i o jedwabnych pończochach koloru prosięcia – i całym swym słabym, żałosnym, niepotrzebnym mu ciałem przywierała do Ganina z odchyloną do tyłu głową.
W żałości i wstydzie uzmysławiał sobie, jak bezmyślna czułość – smutne ciepło pozostałe tam, gdzie bardzo przelotnie błysnęła kiedyś miłość – każe mu przywierać bez namiętności do purpurowej gumy jej uległych warg, ale czułość ta nie zagłuszała spokojnego, drwiącego głosu, który podpowiadał: “A gdyby tak ją teraz odepchnąć?"
Westchnąwszy patrzył ze spokojnym uśmiechem na uniesioną twarz Ludmiły i nie potrafił jej nic odpowiedzieć, kiedy uczepiona jego ramion, jakimś polotnym głosem – a nie nosowym szeptem – błagała, cała ulatując w słowa: “Powiedz mi wreszcie, kochasz mnie?" Dostrzegłszy jednak coś w jego twarzy – znajomy cień, mimowiedną surowość – znów przypominała sobie, że powinna czarować – wrażliwością, perfumami, poezją, i znów zaczynała udawać, to nieszczęśliwą dziewczynkę, to wyrafinowaną kurtyzanę. Ganina zaś znów ogarniała nuda, zaczynał chodzić po pokoju od okna do drzwi i z powrotem, ziewając do łez, a ona, włożywszy kapelusz, z ukosa obserwowała go w lustrze.
Klara, bardzo swojska panna o pełnych piersiach, cała w czarnych jedwabiach, wiedziała, że jej przyjaciółka bywa u Ganina, i czuła się głupio i niezręcznie, gdy ta opowiadała jej o swojej miłości. Klarze wydawało się, że uczucia te powinny być spokojniejsze, bez irysów i łkania skrzypiec. O wiele bardziej nieznośne było jednak, gdy przyjaciółka, mrużąc oczy i wypuszczając przez nozdrza kółka dymu z papierosa, zaczynała opowiadać jej o nie wystygłych jeszcze, przerażająco konkretnych szczegółach, co sprawiało, że Klara miewała potem makabryczne i zawstydzające sny. Ostatnio unikała Ludmiły z obawy, że przyjaciółka ostatecznie zniweczy coś wielkiego i zawsze odświętnego, co zawiera się w ślicznym słowie “marzenie". Nieco wyniosła, ostro rzeźbiona twarz Ganina, jego szare oczy z połyskliwymi igiełkami rozchodzącymi się od wyjątkowo dużych źrenic, gęste, bardzo ciemne brwi, tworzące, gdy się chmurzył albo uważnie czemuś przysłuchiwał, jedną zwartą czarną krechę, rozwierającą się jednak jak lekkie skrzydła, gdy rzadki uśmiech odsłaniał na chwilę jego wspaniałe, białe, wilgotne zęby – te wyraziste rysy tak podobały się Klarze, że w jego obecności traciła kontenans, mówiła nie tak, jakby pragnęła, dotykając nieustannie kasztanowej fali włosów, do połowy osłaniających ucho, albo też poprawiała na piersi czarne pliski, wysuwając przy tym dolną wargę i pozwalając zarysować się drugiemu podbródkowi. Z Ganinem zresztą spotykała się rzadko, raz dziennie, przy obiedzie, i tylko raz była z nim i z Ludmiłą na kolacji w podrzędnej piwiarni, gdzie on wieczorami jadał parówki z kapustą albo wieprzowinę na zimno. Przy obiedzie, w przygnębiającej jadalni pensjonatu, siedziała naprzeciw Ganina, gdyż gospodyni rozmieściła swych lokatorów mniej więcej wedle usytuowania ich pokojów: tak więc Klara siedziała między Podtiaginem a Gornocwietowem, Ganin zaś między Ałfierowem a Kolinem. Mała, czarna, melancholijnie sztywna postać pani Dorn w końcu stołu pomiędzy zwróconymi ku sobie wzajem profilem upudrowanymi, minoderyjnymi tancerzami, którzy z jakimś ptasim wyrazem twarzy i niesłychanie szybko wymawiając słowa zagadywali do niej – wydawała się bezsensowna, żałosna i zagubiona. Pani Dorn mówiła mało, skrępowana swoją lekką głuchotą, i tylko dawała baczenie, żeby olbrzymka Erika przez cały czas przynosiła i odnosiła talerze. Raz po raz więc jej malutka, pomarszczona dłoń wzlatywała ku wiszącemu dzwonkowi i, błysnąwszy wyblakłą żółcizną, opadała.
Gdy w poniedziałek około wpół do trzeciej Ganin wszedł do jadalni, wszyscy siedzieli już przy stole. Ałfierow uśmiechnął się do niego życzliwie, nawet uniósł się z miejsca, Ganin jednak nie podał mu ręki, i skinąwszy głową w milczeniu, zajął miejsce obok niego, zawczasu przeklinając natrętnego sąsiada. Podtiagin, schludny, skromny starzec, który nie jadł, lecz spożywał, głośno wsysając zupę i przytrzymując lewą dłonią zatkniętą za kołnierz serwetkę, spojrzał znad szkieł pince-nez na Ganina, a potem z niewyraźnym westchnieniem znów zabrał się do jedzenia. Ganin w przypływie szczerości opowiedział mu kiedyś o uciążliwej miłości Ludmiły i teraz żałował tego. Kolin, jego sąsiad z lewej, podał mu z trwożną ostrożnością talerz zupy i spojrzał przy tym tak przymilnie, tak uśmiechnęły się jego dziwne, przymglone oczy, że Ganin poczuł się niezręcznie. Tymczasem od prawej dobiegał już naoliwiony tenorek Ałfierowa, oponującego przeciw czemuś, co powiedział siedzący naprzeciwko niego Podtiagin.