Lalka
Lalka читать книгу онлайн
Lalka (1890) ukazywa?a si? pierwotnie w odcinkach na ?amach warszawskiego "Kuriera Codziennego". Pisarz podj?? w niej m.in. dyskusj? o idealistach i romantycznej mi?o?ci. Stanis?aw Wokulski zakocha? si? w arystokratce Izabeli ??ckiej i ca?e swoje ?ycie podporz?dkowa? zdobyciu tej kobiety. Zrezygnowa? z pracy naukowej, zacz?? gromadzi? maj?tek, stara? si? wej?? do wy?szych sfer, gdy? wydawa?o mu si?, ?e tym sposobem zbli?y si? do ukochanej. Jednak powie?? Prusa mo?na odczytywa? r??nie. Jego historia "dzia?a za spraw? swojej magicznej podw?jno?ci, kt?r? maj? tylko arcydzie?a", pisa?a Olga Tokarczuk. Autor przekazuje czytelnikom wiedz? o schy?ku XIX wieku, lecz tak?e ujawnia podstawowe "prawdy psychologiczne", kt?re nie uleg?y dzia?aniu czasu.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
tysięcy i traci na Suzinie pięćdziesiąt?... Razem sto czterdzieści tysięcy rubli... A
ten powóz, a te wyścigi, a te ofiary na cele dobroczynne?... A... a ten Rossi,
któremu tak gorąco przypatruje się panna Łęcka jak Żyd dziesięciorgu
przykazaniom?... Ehe!... schowam ja do kieszeni ceremonie...” Zapiął
marynarkę na guzik pod szyją, wyprostował się i poszedł z listem do swego
mieszkania. W tej chwili dopiero zauważył, że mu trochę skrzypią buty, i poczuł
niejaką ulgę. W mieszkaniu pana Ignacego nad stosem papierów siedział
Wokulski bez surduta i kamizelki i pisał.
- Aha!... - zawołał podnosząc głowę na widok Rzeckiego.- Nie gniewasz się, że
ci tu gospodaruję jak u siebie?
- Pryncypał robi ceremonie!... - odezwał się z przekąsem pan Ignacy. - Jest tu
list od... tych... od Łęckich...
Wokulski spojrzał na adres, gorączkowo rozerwał kopertę i czytał... czytał...
Raz, drugi i trzeci przeczytał list. Rzecki coś przewracał w swoim biurku, a
spostrzegłszy, że jego przyjaciel skończył już czytanie i zamyślony oparł głowę
na ręku, rzekł suchym tonem:
- Jedziesz dziś do Paryża z Suzinem?
- Ani myślę.
- Słyszałem, że to jakiś wielki interes... Pięćdziesiąt tysięcy rubli...
Wokulski milczał.
- Więc jedziesz jutro albo pojutrze, bo podobno Suzin ma na twój przyjazd
zaczekać parę dni? - Nie wiem jeszcze, kiedy pojadę.
- To źle, Stachu. Pięćdziesiąt tysięcy rubli to majątek; szkoda go stracić... Jeżeli
dowiedzą się, że wypuściłeś z rąk taką sposobność...
- Powiedzą, żem zwariował - przerwał mu Wokulski.
Znowu zamilkł i nagle odezwał się:
- A gdybym miał do spełnienia ważniejszy obowiązek aniżeli zyskanie
pięćdziesięciu tysięcy?... - Polityczny? - spytał cicho Rzecki z trwogą w oczach,
ale i z uśmiechem na ustach.
Wokulski podał mu list.
- Czytaj - rzekł. - Przekonasz się że są rzeczy lepsze od polityki.
Pan Ignacy z niejakim wahaniem wziął list do ręki, lecz na powtórny rozkaz
Wokulskiego przeczytał:
„Wieniec jest prześliczny i już z góry w imieniu Rossiego dziękuję panu za ten
podarunek. Nieporównane jest to dyskretne rozmieszczenie szmaragdów między
złotymi listkami. Musi Pan koniecznie przyjechać do nas, jutro na obiad,
ażebyśmy się naradzili nad pożegnaniem Rossiego, a także nad naszą podróżą
do Paryża. Wczoraj papo powiedział mi, że jedziemy najdalej za tydzień.
Naturalnie jedziemy razem, gdyż bez miłego Pańskiego towarzystwa podróż
straciłaby dla mnie połowę wartości. A więc do widzenia.
254
Izabela Łęcka”
- Nie rozumiem - rzekł pan Ignacy, obojętnie rzucając list na stół. - Dla
przyjemności podróżowania z panną Łęcką, a choćby radzenia nad prezentami
dla... dla jej ulubieńców nie rzuca się w błoto pięćdziesięciu tysięcy... jeżeli nie
więcej...
Wokulski powstał z kanapy i oparłszy się obu rękoma na stole, zapytał: - A
gdyby mi się podobało rzucić dla niej cały majątek w błoto, to co?..
Żyły nabrzmiały mu na czole, gors koszuli gorączkowo falował na piersiach. W
oczach zapalały mu się i gasły te same iskry, jakie już widział Rzecki w chwili
pojedynku z baronem.
- To co?.. - powtórzył Wokulski.
- To nic - odpowiedział spokojnie Rzecki. - Przyznałbym tylko, że omyliłem się,
nie wiem już który raz w życiu...
- Na czym?
- Dziś na tobie. Myślałem, że człowiek, który naraża się na śmierci... na plotki
dla zdobycia majątku, ma jakieś ogólniejsze cele...
- A dajcież mi raz spokój z tym waszym ogółem!... - wykrzyknął Wokulski
uderzając pięścią w stół. - Co ja robiłem dla niego, o tym wiem, ale... cóż on
zrobił dla mnie!... Więc nigdy nie skończą się wymagania ofiar, które mi nie
dały żadnych praw?... Chcę nareszcie raz coś zrobić dla samego siebie... Uszami
wylewają mi się frazesy, których nikt nie wypełnia... Własne szczęście - to dziś
mój obowiązek... inaczej...w łeb bym sobie palnął, gdybym już nic nie widział
dla siebie oprócz jakichś fantastycznych ciężarów. Tysiące próżnują, a jeden
względem nich ma obowiązki!... Czy słyszano coś potworniejszego?...
- A owacje dla Rossiego to nie ciężar? - spytał pan Ignacy.
- Nie robię ich dla Rossiego.
- Tylko dla dogodzenia kobiecie... wiem... Ze wszystkich kas oszczędności ta
jest najmniej pewną - odparł Rzecki.
- Jesteś nieostrożny!... - syknął Wokulski.
- Powiedz - byłem... Tobie się zdaje, że dopiero ty wynalazłeś miłość. Znam i ja
ją, bah!... Przez kilka lat kochałem się jak półgłówek, a tymczasem moja
Heloiza romansowała z innymi. Boże mój!... ile mnie kosztowała każda
wymiana spojrzeń, które chwytałem w przelocie... W końcu w moich oczach
wymieniano nawet uściski... Wierz mi, Stachu, ja nie jestem tak naiwny, jak
myślą. Wiele w życiu widziałem i doszedłem do wniosku, że my wkładamy zbyt
dużo serca w zabawę nazywaną miłością
- Mówisz tak, bo j e j nie znasz - wtrącił pochmurnie Wokulski.
- Każda jest wyjątkową, dopóki nam karku nie nadkręci. Prawda, że nie znam t e
j, ale znam inne. Ażeby nad kobietami odnosić wielkie zwycięstwa, trzeba być
w miarę impertynentem i w miarę bezczelnym: dwie zalety, których ty nie
posiadasz. I dlatego ostrzegam cię: niedużo ryzykuj, bo zostaniesz
zdystansowany, jeżeli już nie zostałeś. Nigdym do ciebie o tych rzeczach nie
mówił, prawda? nawet nie wyglądam na podobną filozofię... Ale czuję, że grozi
255
ci niebezpieczeństwo, więc powtarzam: strzeż się! i w podłej zabawie nie
angażuj serca, bo ci je w asystencji lada chłystka oplują. A w tym wypadku,
mówię ci, człowiek doznaje tak przykrych wrażeń, że... Bodajbyś ich lepiej
nie... doczekał!...
Wokulski siedząc na kanapie zaciskał pięści, ale milczał. W tej chwili zapukano
do drzwi ukazał się Lisiecki.
- Pan Łęcki chce się z panem widzieć. Może tu wejść? - zapytał subiekt.
- Niech pan poprosi... - odparł Wokulski, śpiesznie wciągając kamizelkę i
surdut.
Rzecki wstał z krzesła, smutno pokiwał głową i opuścił swoje mieszkanie.
„Myślałem, że jest źle - mruknął będąc już w sieni. - Alem nie myślał, że jest aż
tak źle...”
Ledwie Wokulski zdążył jako tako ogarnąć się, wszedł pan Łęcki, a za nim
woźny sklepowy. Pan Tomasz miał oczy krwią nabiegłe i sine plamy na
policzkach. Rzucił się na fotel i oparłszy głowę na tylnej krawędzi, ciężko
dyszał. Woźny stał w progu z zakłopotaną miną i przebierając palcami po
metalowych guzikach swojej liberii czekał na rozkazy.
- Wybacz, panie Stanisławie, ale... proszę cię wody z cytryną...wyszeptał pan
Tomasz.
- Sodowej wody, cytryny i cukru... Biegnij! - rzekł Wokulski do woźnego.
Woźny wyszedł zawadzając wielkimi guzami o drzwi pokoju.
- To nic - mówił pan Tomasz z uśmiechem. - Krótka szyja, upał i irytacja...
Chwilę odpocznę... Zatrwożony Wokulski zdjął mu krawat i rozpiął koszulę.
Potem zlał ręcznik wodą kolońską, którą znalazł na biurku Rzeckiego, i z
synowską troskliwością wytarł choremu kark, twarz i głowę.
Pan Tomasz uścisnął mu rękę.
- Już mi lepiej... Bóg zapłać... - a potem dodał półgłosem: - podobasz mi się w
tej roli siostry miłosierdzia. Bela nie potrafiłaby zrobić delikatniej... No, ona
stworzona do tego, ażeby jej usługiwano...
Woźny przyniósł syfon i cytryny. Wokulski przyrządził limoniadę i napoił pana
Tomasza, któremu stopniowo poczęły znikać sine plamy z policzków.
- Idź do mego mieszkania - rzekł Wokulski do woźnego - i każ zaprząc konie.
Niech zajedzie przed sklep.
- Kochany... kochany jesteś... - mówił pan Tomasz, mocno ściskając go za rękę i
z wdzięcznością spoglądając na niego zaczerwienionymi oczyma. - Nie