Dobry omen
Dobry omen читать книгу онлайн
Zgodnie z Przenikliwym i Trafnym Proroctwem Agnes Nutter jedynej ca?kowicie wiarygodnej wr??ki ?wiat sko?czy si? w sobot?. Dok?adnie m?wi?c: w najbli?sz? sobot?. Jeszcze dok?adniej: zaraz po kolacji. A wieczorem zerw? si? armie Nieba i Piek?a. Zap?on? morza ognia. Ksi??yc okryje si? krwawym ca?unem. I to jest g??wny k?opot Crowleya (by?ego w??a, dzi? agenta Piek?a) i jego przeciwnika, a zarazem starego przyjaciela Azirafala (autentycznego Anio?a). Bo ni chc? by? tu na dole (lub na g?rze, z punktu widzenia Crowleya). Nie maj? wi?c wyboru - musz? zatrzyma? Czterech Motocyklist?w Apokalipsy. Ponad wszystko (zdaniem Azirafala: poni?ej) najwa?niejsze jest, by zabi? Antychrysta. K?opot w tym, ?e ma on dopiero 11 lat, kocha swego piekielnego ogara i jest mi?ym ch?opcem, z kt?rego rodzice mog? by? dumni.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
— Ale przed tym wszystkim - rzekł ponuro Adam - my im naprawdę pokażemy...
ROZDZIAŁ XII
Na dziedzińcu było drzewo. Nie było bardzo duże, a liście miało żółte, światło zaś, które otrzymywało poprzez wspaniałe przyciemnione szyby, nie było światłem odpowiedniego rodzaju. Było naszpikowane medykamentami bardziej niż sportowiec na olimpiadzie, a głośniki gnieździły się w jego gałęziach. Ale było drzewem, i jeśli spojrzało się na nie przymrużonymi oczami poprzez sztuczny wodospad, można było prawie uwierzyć, że ogląda się chore drzewo poprzez mgłę płaczu.
Jaime Hernez lubił jadać pod nim lunch. Nadzorca sprzątaczy nakrzyczałby na niego, gdyby się o tym dowiedział, lecz Jaime wychował się na fermie, a była to całkiem dobra ferma, on zaś lubił drzewa i nie chciał iść do miasta, ale cóż można zrobić? Praca nie była zła, a pieniądze takie, o jakich jego ojciec nawet nie marzył. Jego dziadek nie marzył o pieniądzach w ogóle. Nie wiedział nawet, co to są pieniądze, nim nie osiągnął piętnastu lat. Ale były takie chwile, gdy potrzebowało się drzew i wielkim wstydem było, myślał Jaime, że jego własne dzieci wzrastały, myśląc o drzewach tylko jako o drewnie opałowym, zaś jego wnuki będą uważały drzewa za zjawisko historyczne.
Ale cóż można zrobić? Gdzie kiedyś były drzewa, teraz były wielkie fermy, gdzie były małe fermy, teraz były brukowane place, gdzie były place, nadal były place i tak to się toczyło.
Ukrył swój wózek na sprzęt za kioskiem z gazetami, chyłkiem przysiadł i otworzył pudło z lunchem.
Wtedy właśnie zdał sobie sprawę, że coś szeleści, a po podłodze suną cienie. Rozejrzał się.
Drzewo się poruszało. Przyjrzał mu się z zainteresowaniem. Jaime nigdy do tej chwili nie widział, jak drzewo rośnie.
Gleba, która, prawdę powiedziawszy, nie była niczym innym jak granulatem jakiegoś sztucznego tworzywa, naprawdę zafalowała, gdy korzenie zaczęły pełznąć pod jej powierzchnią. Jaime ujrzał, jak cienkie, białe kłącze sunie po boku podwyższenia ogródka i ślepo obmacuje beton podwórka.
Nie wiedząc dlaczego, absolutnie nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, popchnął je delikatnie stopą, aż kłącze znalazło się blisko przerwy między płytami podłogi. Znalazło ją i wwierciło się między płyty.
Gałęzie wyginały się w rozmaite kształty.
Jaime słyszał piski ruchu ulicznego przed budynkiem, ale nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Ktoś coś wrzeszczał, ale blisko Jaime^ zawsze ktoś wrzeszczał, często na niego.
Wędrujący korzeń musiał odnaleźć pogrzebaną głębiej glebę. Zmienił barwę, pogrubiał jak hydrant pożarowy, gdy włączy się wodę. Sztuczny wodospad przestał płynąć; Jaime wyobraził sobie, jak ssące wodę korzenie zatkały popękane rury.
Teraz już dostrzegł, co się dzieje na zewnątrz. Nawierzchnia ulicy falowała jak morze. Przez pęknięcia przepychały się młode drzewka.
To oczywiste, pomyślał: miały dostęp do światła słonecznego. Jego drzewo nie. Oświetlało je jedynie stłumione, szare światło, wpadające przez kopułę o cztery piętra wyżej. Martwe światło.
Ale cóż można zrobić?
Można zrobić to:
Windy przestały działać, ponieważ wyłączyła się elektryczność, ale przecież były to tylko cztery piętra. Jaime starannie zamknął pudełko na lunch i poczłapał do swego wózka, gdzie wybrał najdłuższą ze szczotek do zamiatania.
Z budynku potokiem płynęli wrzeszczący ludzie. Jaime z całą uprzejmością podążył w przeciwną stronę, jak łosoś płynący w górę rzeki.
Biała kratownica z belek stropowych, która w zamyśle architekta miała wyobrażać dynamikę czegoś, lub może czegoś jeszcze innego, podtrzymywała kopułę z dymnego szkła. W rzeczywistości okazało się ono jakimś gatunkiem plastiku i Jaime, uczepiony na dogodnym miejscu kratownicy, musiał użyć całej swej siły i działania całej długości szczotki, aby je podważyć i wybić. Jeszcze parę pchnięć i całe oszklenie runęło w dół, rozbijając się na mordercze odłamki.
Przez otwór wlały się promienie słoneczne, rozświetlając kurz na dziedzińcu, tak że wyglądał jak pełen robaczków świętojańskich.
Daleko w dole drzewo rozsadziło ściany swego więzienia z malowanego betonu i ruszyło do góry jak pociąg ekspresowy. Jaime nigdy nie zdawał sobie sprawy, że drzewa rosnąc, wydają dźwięk, a także nikt inny też nie zdawał sobie z tego sprawy, ponieważ dźwięk taki wydawany jest przez setki lat, a czas między pikami fal dźwiękowych wynosi dwadzieścia cztery godziny.
Jeśli zaś się to przyśpieszy, to dźwięk wydawany przez drzewo brzmi: wruuum.
Jaime patrzył, jak zbliża się ono do niego niczym zielona chmura w kształcie grzyba. Spod jego korzeni buchała para.
Belki kratownicy nie miały najmniejszej szansy. Resztki kopuły uniosły się do góry jak piłka rzucona na szczyt fontanny.
W całym mieście działo się podobnie, z tym jednak, że nie było już widać miasta. Jedyne, co było widać, to zielone sklepienie. Ciągnęło się od horyzontu do horyzontu.
Jaime usiadł na konarze, uchwycił się liany i śmiał się, i śmiał.
Wkrótce zaczął padać deszcz.
* * *
Statek badawczo-wielorybniczy “Kappamaki" badał w tej chwili kwestię: ile wielorybów można złowić w ciągu jednego tygodnia?
Z tym wyjątkiem, że tego dnia nie było w ogóle wielorybów. Załoga wpatrywała się w ekrany, które dzięki zastosowaniu pomysłowej technologii potrafiły wykrywać wszystko, co było większe niż sardynka oraz obliczyć jego wartość netto na międzynarodowym rynku olejów i nic na nich nie widziała. Ukazujące się od czasu do czasu pojedyncze ryby mknęły przez wodę, jakby bardzo spieszno im było znaleźć się gdzie indziej.
Kapitan bębnił palcami w pulpit sterowniczy. Obawiał się, że wkrótce zostanie zmuszony do otwarcia własnego programu badawczego dla ustalenia, co się stanie ze statystycznie znikomą próbką kapitanów statków wielorybniczych, którzy powrócą do portu macierzystego, nie mając statku-przetwórni pełnego materiału budowlanego. Być może zamykano ich w pokoju z działkiem harpun-niczym i oczekiwano, że postąpią honorowo. To było niemożliwe. Coś musiało się trafić. Nawigator wystukał wykres i popatrzył nań.
— Szanowny panie? - powiedział.
— Co takiego? - zapytał gniewnie kapitan.
— Zdaje się, że mamy przykry defekt instrumentów. Dno morskie w tym miejscu powinno się znajdować na głębokości dwustu metrów.
— I co z tego?
— Mam odczyt piętnastu tysięcy metrów, szanowny panie. I coraz głębszy.
— To idiotyzm. Nie ma takiej głębokości. Kapitan wlepił wściekle spojrzenie w maszynerię do krojenia, kosztującą wiele milionów jenów i kopnął ją. Nawigator uśmiechnął się nerwowo.
— Ach - powiedział – już jest płyciej.
Poniżej zgiełku górnych morza warstw,o czym wiedział zarówno Azirafal jak Tennyson, w głębi przepaści oceanu dna spał kraken.
A teraz się budził.
Miliony ton głębinowego mułu spływały kaskadami z jego boków, gdy się ~wznosił.
— No, proszę - rzeki nawigator. -Już trzy tysiące metrów.
Kraken nie ma oczu. Nigdy nie było wokół niego niczego do oglądania. Ale płynąc w gór? przez lodowate wody, słyszał mikrofalowe hałasy Oceanu, przygnębiające piski i gwizdy pieśni wielorybiej.
— Eee - powiedział nawigator - tysiąc metrów? Krakena. to nie bawiło.
— Pięćsest metrów?
Statek-przetwórnia zakołysał się na wzburzonym nagle morzu.
— Sto metrów?
Nad nim maleńki metalowy przedmiot. Kraken poruszył się.
I dziesięć miliardów konsumentów sushi[48] wrzasnęło: zemsty!
* * *
Okna domku rozprysły się, wpadając do wnętrza. To nie była burza, to była wojna. Szczątki jaśminu zawirowały w pokoju zmieszane z deszczem kartoteki. Newtom i Anathemą przytulili się do siebie w kąciku między przewróconym stołem i ścianą.
— Proszę dalej - wymamrotał Newton. - Powiedz mi jeszcze, że Agnes to przepowiedziała.