Dom Na Klifie
Dom Na Klifie читать книгу онлайн
W typowych romansach zawsze jest tak: Ona spotyka Jego (lub On J?), potem si? zakochuj?, co? im przeszkadza, ale w ko?cu odbywa si? wesele i "?yj? d?ugo i szcz??liwie". W "Domu na klifie" zawarcie ma??e?stwa jest potrzebne ze wzgl?d?w praktycznych: m?oda kobieta chce za?o?y? rodzinny dom dziecka, a do tego musi mie? m??a. Kandydatem staje si? sympatyczny prawie czterdziestolatek, z wykszta?cenia psycholog, kt?ry do tej pory nie uprawia? ?adnego zawodu d?u?ej ni? trzy lata. Poznajemy go jako dziennikarza szczeci?skiej telewizji. Czy jest co?, co mo?e po??czy? tych dwoje? Czy ma??e?stwo zawarte w konkretnym celu, jak sp??ka handlowa, ma sens? Czy rodzinny dom dziecka Zosi i Adama w og?le powstanie… i czy zdo?a przetrwa??
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Dlaczego Adam cię trzymał w ukryciu? – chciała wiedzieć Ilonka. – On jest podły. Wiesz, ile razy go prosiłam, żeby się ze mną ożenił?
A ja go poprosiłam tylko raz – omal nie wyrwało się Zosi, na szczęście udało jej się pohamować szczerość. Ilonka zresztą nie czekała na odpowiedź.
– Chciałam mu pomóc, żeby dostał ten dom po ciotce – paplała dalej. – Ale, jak widzę, sam sobie poradził.
– Siadajcie, bo ruszyć się nie można. – Adam postanowił zdyscyplinować towarzystwo. – Nie koniec niespodzianek, panie i panowie. Komu jeszcze piwa? Zosiu, ty się napijesz, oczywiście?
– Skoro na twój koszt, to może być kilkenny – mruknęła Zosia, wciskając się obok niego na ławę.
– To już na nasz wspólny koszt – zaśmiał się. Boże, byłaby zapomniała, że są małżeństwem i mają wspólne gospodarstwo. Teoretycznie przynajmniej.
– Jakie masz jeszcze niespodzianki? – Elka dźwiękówka domagała się informacji. – Ja pamiętam, mówiłeś, że Zosia to nie wszystko. Co jeszcze?
– No więc, jakby to wam powiedzieć… To nie jest jeszcze nasze pożegnalne spotkanie, ale zapewne jedno z ostatnich…
Zapadła cisza, oczywiście względna, bo zespół szantowy dawał właśnie z siebie wszystko. Pierwsza odezwała się Krysia producentka.
– Nie wygłupiaj się. Co to znaczy, jedno z ostatnich? Wyjeżdżacie na Bermudy? Zosia, coś ty mu zrobiła?
– To nie ja…
– To nie ona – odezwał się jednocześnie Adam. – To ja sam, jeszcze zanim się jej… no, zanim zostaliśmy starym, dobrym małżeństwem.
– Ale co TY? – Ilonka zdradzała już pierwsze objawy zniecierpliwienia.
– Ja to wymyśliłem. Chociaż nie, właściwie to Zosia wymyśliła, ja tylko zdecydowałem, że odejdę z telewizji.
– Odejdziesz z telewizji?
– No, tak. Już od jakiegoś czasu mnie to dręczyło, że jednak telewizja to nie jest dla mnie bajka do końca życia.
– Nie gadaj. – Filip kręcił głową. – Jesteś najlepszy w redakcji. Jesteś nawet lepszy ode mnie, mówiąc uczciwie. Szło ci zawsze świetnie. Co ci tak nagle odbija?
– To nie tak nagle, to już jakiś czas. Ja was przepraszam, mnie to nudzi na dłuższą metę…
– Nudzi go! Matko święta – powiedziała nabożnie Ilonka, która telewizję uwielbiała z wzajemnością. – To faktycznie, musisz sobie dać na wstrzymanie.
– A co właściwie wymyśliła Zosia? – Krysia producentka wbiła w przerażoną Zosię przenikliwe spojrzenie.
Zosia nie odważyła się słowa powiedzieć.
– Zosia wymyśliła rodzinny dom dziecka – zakomunikował Adam i zawiesił głos, czekając na reakcję. Nowina była raczej piorunująca, więc i reakcja okazała się burzliwa. Kochani koledzy przekrzykiwali się wzajemnie, wyrażając jednocześnie podziw, potępienie, współczucie, uznanie, zdumienie oraz mnóstwo wykluczających się wzajemnie emocji. Pokrzyczeli jakiś czas i zażądali kolejnego piwa.
– Kurczę, nie mogliście wymyślić czegoś mniej absorbującego? – Filip kręcił powątpiewająco głową. – Przecież taki dom dziecka to jest gleba. Na całe życie.
– Ja już pół życia przeżyłem, więc dla mnie tylko na połowę – zaśmiał się beztrosko Adam. – A Zosia to lubi. Nie mówiłem wam, ale ona pracuje w domu dziecka od siedmiu czy ośmiu lat i ma bardzo bogate doświadczenia.
– To wy tak naprawdę? – Jola Susło prawie płakała ze wzruszenia. – Boże, jakie to ładne jest…
– My tak naprawdę – przytaknął Adam. – Możecie i powinniście życzyć nam szczęścia na nowej drodze życia.
– Zrobimy coś o wiele lepszego – błysnął okularami Filip. – Kiedy go otwieracie?
– Nie zapraszamy telewizji – wyrwało się Zosi spod serca. – O Boże, przepraszam…
– Nic nie szkodzi. Normalni ludzie nie lubią nas tak, jak na to zasługujemy. Ale jeszcze się zastanówcie. Bo ja mam taki pomysł, żebyśmy ten wasz dom objęli patronatem, jako redakcja. Co ty na to, Adam? Wstępnie pytam.
– Wstępnie ci odpowiem, że to bardzo ładnie z twojej strony. A tak naprawdę to się musimy poważnie zastanowić, na czym ten patronat miałby polegać. Zosiu kochana, ja bym tak pochopnie nie odrzucał tego aktu dobrej woli moich cynicznych kolegów. To znaczy na razie jednego kolegi…
– Ale kierownika – zachichotał Filip. – Nie martw się, reszta się na pewno podłączy…
– Dzięki, stary. Wszystko trzeba będzie gruntownie przemyśleć, jakaś pomoc na pewno się przyda. Z tego, co się zorientowałem, nie jest łatwo uprawiać niwę zorganizowanego rodzicielstwa zastępczego. Tak, czy inaczej, jak już się urządzimy, zaprosimy was wszystkich na piknik.
– Aaaaa – dotarło do Kasi pogodynki. – Dorwałeś się do domu ciotuni!
– Wiesz co, Zosiu – mówił Adam, odwożąc swoją żonę – nie – żonę do domu dziecka. – Oni naprawdę są fajni i naprawdę chcą pomóc. I ta ich pomoc może nam się przydać jeszcze nieraz. Najważniejsze, że wykazali dobre chęci i że w razie czego możemy liczyć na ich poparcie. Zobaczysz, polubisz ich, jak się bliżej poznacie. Bo chyba nie chciałbym zrywać z nimi znajomości. Telewizja telewizją a ludzie ludźmi… Tego wieczoru Zosia powzięła stanowcze postanowienie – jutro opowie o planach chłopakom.
– Jak to? – Alan miał oczy wielkie jak młyńskie koła, a w tych oczach niedowierzanie i przerażenie. – Ciocia od nas odejdzie?
– Nie odejdzie, głąbie – mruknął Marek Skrobacki dość czule jak na bidulowe stosunki międzyludzkie. Od czasu jazdy do Lubina, kiedy to Alan zażyczył sobie siedzieć obok niego w samochodzie, Marek miał do niego pewien sentyment. Ktoś go zdecydowanie lubił i to go cieszyło w głębi serca. A może nawet ten ktoś go potrzebował. To fajne było. – Wszyscy odejdziemy stąd, jak dobrze pójdzie.
Zosia zauważyła, że miny chłopców są różne i pomyślała, że może źle wyjaśniła, co właściwie zamierzają z Adamem zrobić.
– Uważajcie – powiedziała. – Po pierwsze, wyszłam za mąż za Adama, którego znacie. Znacie Adama, prawda?
– Znamy – przytaknęli chórem.
– Po drugie, razem z moim mężem chcemy założyć własny dom dziecka, rozumiecie?
– Nie rozumiemy – prychnął Darek Małecki, ale raczej dla zasady. – Po co komu własny bidul?
– To nie będzie bidul, tylko rodzina. Bo po trzecie, chcemy zabrać do tego domu was wszystkich.
– Cały dom? – zdziwił się nieinteligentnie Cycek.
– Głupi jesteś – skarcił go natychmiast Mycek. – Tylko naszą grupę. Tak, ciociu?
– Tak. Co wy na to, chłopaki?
Zosia spodziewała się okrzyków entuzjazmu… skoro już drugi raz wszystko wytłumaczyła… ale okrzyków coś nie było. Za to Januszkowi usta wygięły się w podkówkę.
– A Julka?
– Julkę też zabierzemy – pospieszyła z zapewnieniem Zosia, zła na siebie. – I wiecie, ja bym jeszcze wzięła Adolfa, co?
– On nie jest z naszej grupy – wyrwał się Grześ akwarelista. – Ale jak ciocia chce koniecznie…
– Chyba bym chciała. Tylko wiecie, teraz jest taka sprawa, że wasi rodzice muszą się zgodzić, jeśli macie rodziców, albo opiekunowie prawni. Ja zaraz zacznę wydzwaniać o te zgody. Darek, zajmiesz się młodszymi?
– Pewnie – powiedział Darek ponuro. – Zajmę się młodszymi. A co będzie ze mną?
– No tak, ty kończysz osiemnaście lat. Kurczę, zobaczymy. Mamy jeszcze kilka miesięcy, prawda? No więc zobaczymy, jeśli uda nam się ten dom otworzyć wcześniej, to możesz pójść z nami. Jeśli chcesz, oczywiście.
– A gdzie ten dom będzie? – Darek nie zrezygnował z ponurego tonu, ale oczy mu pojaśniały nieco. – To ten na wyspie? Gdzie żeśmy byli?
– Gdzie byliśmy – poprawiła odruchowo. – Ten sam. Dobrze będzie?
– Będę miał psa! Będę miał Azora!
Alan nabożnie złożył ręce. Być może oczami duszy zobaczył już nowofunlanda na swoim łóżku, okrytego kocykiem w misie. Trzeba będzie mu to wyperswadować w swoim czasie.
– Wszyscy będziemy mieli psa. A nie będzie wam żal miasta, szkoły, wszystkiego?
– A co tu żałować – wzruszył ramionami Wojtek Włochal. – Nie wiem, jak oni, ja swojej szkoły nienawidzę. Tego domu też nienawidzę. Wszyscy mówili, że tam na tej wyspie było ekstra. Szkoda, że mnie tam wtedy nie było. Jakbym wiedział, to bym się rodzinie urwał. I tak mnie traktują jak piąte koło u wozu. Ja bym tam chciał jechać, ciociu. Myśli ciocia, że się uda?
– Nie widzę powodów, dla których miałoby się nie udać – mruknęła Zosia, chociaż nie miała stuprocentowej pewności, pocieszała się jednak, że takowa nie istnieje poza światem równań matematycznych. – Tylko że w takim domu naprawdę będziemy jak rodzina, będziecie mi musieli pomagać w prowadzeniu gospodarstwa i w ogóle.
– Ja mogę gotować – wyrwał się Januszek, a jego oczy zalśniły podnieceniem. – Będę wam piekł ciasto na podwieczorki!
– Czekaj, kochany, to jeszcze nie jutro i nie pojutrze – zaśmiała się Zosia. – Ale już możesz zacząć zbierać przepisy kulinarne. Tylko pamiętaj, mają być zdrowe i niskokaloryczne. Chciałabym trochę schudnąć.
Rodzice i opiekunowie, do których udało się Zosi dodzwonić, zasadniczo nie mieli przeciwwskazań co do przeniesienia synów i podopiecznych do nowego domu dziecka. Niektórym wyraźnie ulżyło, że nowy dom będzie tak daleko od Szczecina, bo to pozwoli im wyłgiwać się od częstszych niż raz na rok kontaktów. Wprawdzie i tak te kontakty nie były częstsze, ale dobra wymówka to dobra wymówka Przyjęli do wiadomości, że będą musieli podpisać urzędowe papiery i prawdopodobnie natychmiast zapomnieli o problemie. Żaden rodzic, żaden wujek, żadna babcia ani dziadek nie chcieli wcale oglądać domu, do którego miałoby trafić dziecko wiszące im kulą u nogi… Nikt też nie chciał poznawać osobiście nowych opiekunów.
Z bezproblemowego ogółu wyłamała się tylko pani Arleta Płaskojć.
Matka Cycka i Mycka dobrze zapamiętała tę paskudną, grubą wychowawczynię, która ją napastowała przy furtce domu dziecka „Magnolie”. Baba ją zdenerwowała, to naprawdę szczęście, że do tej pory nigdy nie miała z nią do czynienia, kontaktowała się zawsze z panią dyrektor, osobą wytworną i odpowiedzialną, albo z sympatycznym panem Stasiem Jończykiem; nawet nie wiedziała, że taka megiera tam pracuje. No to ona teraz zobaczy, głupia małpa, do kogo należy ostatnie słowo. Matka to matka. A władza rodzicielska jest rzeczą świętą!