Dom Na Klifie

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Dom Na Klifie, Szwaja Monika-- . Жанр: Современная проза. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Dom Na Klifie
Название: Dom Na Klifie
Автор: Szwaja Monika
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 354
Читать онлайн

Dom Na Klifie читать книгу онлайн

Dom Na Klifie - читать бесплатно онлайн , автор Szwaja Monika

W typowych romansach zawsze jest tak: Ona spotyka Jego (lub On J?), potem si? zakochuj?, co? im przeszkadza, ale w ko?cu odbywa si? wesele i "?yj? d?ugo i szcz??liwie". W "Domu na klifie" zawarcie ma??e?stwa jest potrzebne ze wzgl?d?w praktycznych: m?oda kobieta chce za?o?y? rodzinny dom dziecka, a do tego musi mie? m??a. Kandydatem staje si? sympatyczny prawie czterdziestolatek, z wykszta?cenia psycholog, kt?ry do tej pory nie uprawia? ?adnego zawodu d?u?ej ni? trzy lata. Poznajemy go jako dziennikarza szczeci?skiej telewizji. Czy jest co?, co mo?e po??czy? tych dwoje? Czy ma??e?stwo zawarte w konkretnym celu, jak sp??ka handlowa, ma sens? Czy rodzinny dom dziecka Zosi i Adama w og?le powstanie… i czy zdo?a przetrwa??

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 36 37 38 39 40 41 42 43 44 ... 62 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

Pani dyrektor artystycznie zawiesiła głos, pozwalając, żeby Zosia porządnie się zdenerwowała, zastanawiając się, który co przeskrobał i czy w domu, czy w szkole, i co dyrektorka ma zamiar z tym zrobić…

– Maniewicz Grzegorz. To pani dziecko, tak?

Zosia odetchnęła głęboko.

– Moje jak moje. Grzesio jest dzieckiem cholernej pary dzieci kwiatów, pożal się Boże, klientów wszelkiego rodzaju ośrodków resocjalizacyjnych. Jeśli im się akurat chce resocjalizować. Teraz może im się nawet chce, bo zima idzie.

– Myli się pani, pani Czerwonka. Im się już nic nie chce. I Grzesia może pani sobie wziąć nawet na własność, do tego swojego domu dziecka, co to go pani raczej mieć nie będzie, jak już kiedyś żeśmy sobie ustaliły. Dostaliśmy zawiadomienie od policji. Karolina i Jerzy Maniewicz. Oboje nie żyją. Prawdopodobnie samobójstwo przez przedawkowanie narkotyku.

– Pani dyrektor, ja bym tego Grzesiowi teraz nie mówiła.

– A kiedy pani mu to chce powiedzieć? I dlaczego nie teraz?

– On jest taki mały, taki dziecinny. I tak nie miał żadnego kontaktu z rodzicami przez lata całe, nie pytał o nich. Niech na razie będzie, jak było, a jak Grzesio nam urośnie, zrobi się doroślejszy, to mu się powie. Teraz to nie ma najmniejszego sensu.

– A co ja mu powiem, pani Czerwonka, jak on mnie na Boże Narodzenie zapyta, czy pojedzie do rodziców? Że pani wychowawczyni nie kazała mówić, że rodzice ziemię gryzą?

– On nie zapyta, pani dyrektor. On nigdy nie pyta. Proszę. Ja biorę całą odpowiedzialność na siebie. Nie ma sensu zakłócać tej równowagi, którą mu się udało osiągnąć.

– Żeby się tylko nie okazało, że nie ma żadnej równowagi… tak naprawdę. No dobrze, pani Czerwonka. Na pani odpowiedzialność.

– Adam?

– No ja, do mnie dzwonisz, na moją komórkę… Coś się stało?

– Adam, ja czuję, że nic nam z tego nie wyjdzie. Patrz, święta idą, a my jesteśmy w lesie. Słuchaj, małego Grzesia, wiesz którego, tego rysownika… rodzice nie żyją. Oboje. Dyrektorka mówi o samobójstwie. To znaczy, policja jej tak powiedziała. A ja mu nic nie mówiłam, nie potrafię.

– Masz rację, nie mów mu. Będzie czas, kiedy trochę podrośnie i okrzepnie. A w każdym razie jak już pobędzie w Lubinie i przyzwyczai się do nowego.

– Boże, jak dobrze, że tak mówisz!

– Ja zawsze mówię rozsądnie nad podziw. Słuchaj, a ta Cyckowa matka nie zmieniła zdania?

– Nie! I wiesz, ja im też nie miałam siły tego powiedzieć. Nie mam pojęcia, jak ja im powiem. O ile w ogóle będzie powód, żeby im to powiedzieć, bo na razie czarno to widzę.

– Nie marudź, Zośka! Dzwoń lepiej po znajomych, czy nie mają na zbyciu starych łóżek albo tapczanów, najlepiej od razu z pościelą. Oraz biurek i stołów do pracy. Starych komputerów do reaktywacji małym kosztem. No i w ogóle. Pozytywnie, kobieto!

Zosia odłożyła słuchawkę nieco pocieszona, jak zwykle po rozmowie z Adamem, który nie wiadomo jakim cudem zachowywał optymizm i przytomność umysłu. Ona sama bywała już czasami na granicy histerii, zwłaszcza kiedy Adolfik lub bracia Płascy przychodzili z dyżurnym pytaniem – kiedy przenosimy się do babci Leny?

Pomysł Adama, żeby podzwonić do znajomych i poszukać mebli sprzętu do nauki dla dzieciaków, był bardzo dobry. Zosia, jako osoba systematyczna, wzięła najpierw karteczkę i wypisała sobie na niej kilkanaście nazwisk. Uznała, że ruszy do czynu nie tylko najbliższych, ale i tych trochę dalszych znajomych.

Sięgnęła po komórkę i aż podskoczyła – w tym samym momencie komórka zatańczyła jej w dłoni i wydała z siebie przeraźliwy pisk.

– Adam?

– Zośka! Siedzisz?

– No, siedzę. Coś się stało?

– Przed sekundą dzwoniła do mnie pani Ropuszek. Znasz taką może?

– Adam, nie wygłupiaj się! I co Ropuszek?

– Ropuszek ma nas ogólnie za świnie, które napuściły na nią władze zwierzchnie w postaci rady powiatu i ta rada ją nieźle schlastała, ale oświadcza uroczyście, że skoro jesteśmy aż tak zdeterminowani, no i skoro konkurs na dyrektora nie przyniósł żadnych rezultatów, co znaczy, że nie mamy kontrkandydata, no i w ogóle blablabla, blababla, to ona z nami umowę podpisze…

– Adam!

– Z tym, że dopiero od stycznia. W tym roku nie ma pieniędzy w budżecie. W przyszłym też będzie jej ciężko, ale skoro są takie naciski, rozumiesz, takie medialne naciski, to ona musi się ugiąć przed brutalną siłą. Zosia, musimy natychmiast jechać, negocjować warunki!

– Adam, czekaj. Mówisz, że od stycznia. To znaczy, że jeszcze jedna Gwiazdka w bidulu.

– Ale sylwester już możemy spędzić tam. Chociaż… nie, nic jeszcze nie planujmy, może się uda przeprowadzić na święta. Tylko musiałbym stuknąć kogoś na pieniądze, rozumiesz, żeby nam ktoś te święta i utrzymanie chłopaków przez tydzień zrefundował. A może i przez miesiąc, bo coś mi się zdaje, że te pieniądze ze starostwa to będziemy dostawali z dołu, nie z góry. Ostatecznie pożyczę od matki. Dobrze, wszystko się zobaczy, najważniejsze, że możemy się legalizować!

– Adam… jakim cudem ty jesteś taki spokojny?

– Taki mam charakter. Wiesz, czym zajmuje się mój ojciec? No. Ja ten charakter mam po nim. Urodę po mamusi, a charakter po nim. I coś mi się wydaje, że on się bardziej ucieszy niż mama, że nam się udało. Ale forsę może wyduszę od mamy albo lepiej od tych jej dobroczynnych dam!

Po raz kolejny okazało się, że media to potęga. Czwarta władza. Albo i trzecia. Tak, czy inaczej, akcja rozpętana przez zaangażowane uczuciowo w sprawę dzieci koleżanki Adama z prasy, radia i telewizji dała rezultaty. Zaangażowane kobiety nie były wprawdzie pewne, czy po jej zakończeniu wszystko nie wróci spokojnie na swoje miejsce – ale doraźnie, w sprawie domu Zosi i Adama udało się pomóc. Powstała jakaś taka atmosfera, że pani starosta Ropuszek po prostu nie mogła nie przychylić się do wniosku państwa Grzybowskich i podpisała z nimi umowę na finansowanie rodzinnego domu dziecka zwanego od tej pory „Domem na Klifie”. Targowała się jednak jak córka Harpagona i dała im najgorsze warunki finansowe, jakie mogła dać bez narażenia się na ponowny atak mediów. Wyglądało na to, że będą musieli zdrowo zaciskać pasa, żeby przetrwać. Dyrektorką domu została Zosia – jako osoba ewidentnie lepiej zorientowana w sprawach organizacyjnych.

W Urzędzie Wojewódzkim panowała powszechna życzliwość, zresztą Adam już od jakiegoś czasu wydeptywał tu ścieżki i uwodził urzędniczki. Zarejestrowali więc swoją nową działalność szybko i bez problemu.

Dwunastego grudnia wszystkie formalności były załatwione.

No, prawie wszystkie. Pozostała sprawa przeniesienia dzieci z domu państwowego do rodzinnego i w tej sprawie musiała się zebrać komisja. Niestety, w skład tej komisji (oprócz wychowawców, psychologa, pracownika socjalnego i kuratora sądowego) wchodziła z urzędu pani Aldona Hajnrych – Zombiszewska, osoba jak najbardziej przeciwna jakiemukolwiek przenoszeniu dzieci z JEJ domu dokądkolwiek. Gdyby znienacka chciał je zaadoptować szejk arabski siedzący na kupie dolarów, też by zaprotestowała. W sprawie obrzydliwej Czerwonki i jej nie wiadomo skąd wytrzaśniętego męża była gotowa się oflagować i założyć głodówkę.

– Nie wiem, Stasiu, nie wiem – powtarzała, potrząsając trwałą ondulacją. – To nie jest w porządku, żeby każda taka Czerwonka, co zechce sobie założyć własny dom dziecka, po prostu go zakładała i już. Jakby tak wszyscy wychowawcy chcieli, to państwowe domy przestałyby być potrzebne.

– Czasem mam wrażenie, że niektórym właśnie o to chodzi – powiedział z dużą goryczą Stanisław Jończyk, po raz drugi zalewając fusy kawowe wrzątkiem. – Może zrobić ci kawki, Aldonko? Nie? A herbatki? Zrobię ci herbatki i doleję odrobinkę czegoś mocniejszego. Przecież dzisiaj nie masz dyżuru.

– Nie mam. A kto siedzi z twoją grupą, Czerwonka?

– Nie, Czerwonka ma wolne, ja przecież jestem. Małecki siedzi z chłopcami, możemy sobie spokojnie porozmawiać. Oni go słuchają. Aldonko, czy jesteś pewna, że będziesz musiała oddać jej dzieci?

– Może będę, a może nie będę. Pojutrze jest komisja. Może byś przyszedł? Zapytamy oficjalnie i prosto w oczy: a co zrobimy z zasłużonym pedagogiem?

Stasiu Jończyk pokręcił głową z powątpiewaniem.

– Powiedzą ci, że zasłużonego pedagoga najwyższy czas wysłać na emeryturę. Tydzień temu skończyłem siedemdziesiąt dwa lata. Ja bym się nie wychylał z zasłużonym pedagogiem.

– To co mi radzisz, Stasiu?

– Wiesz, Aldonko, może to i jest niezłe wyjście. Oddasz jej tę całą grupę, to są i tak nieznośne chłopaki, przemądrzałe, ona im do głowy ładuje różne bzdury… szkoda gadać. Jeszcze się na nich przejedzie, taką mam nadzieję w każdym razie. Mnie zostawisz na pół etatu jako takiego wychowawcę awaryjnego. Patrz, teraz mamy po dwójce na grupę i to jest za mało, bo jak ktoś bierze wolne, to nie ma go jak zastąpić, musisz kombinować, płacić nadgodziny. A tak ja będę dyspozycyjny w każdej chwili. Myślałem jeszcze o tym, że jakby się Czerwonka wyprowadziła, to ja bym może zajął to jej mieszkanie? A swoje bym oddał córce. I tutaj byłbym na miejscu. Co?

Aldona zamyśliła się. Plan Stasia Jończyka miał, owszem, ręce i nogi, tylko nie dawał możliwości dokopania obrzydliwej Czerwonce, a bez tego życie wydawało się o wiele mniej piękne. Co to jest, żeby taka Czerwonka…

Stasiu Jończyk patrzał na nią bystro swoimi małymi oczkami, spod nastroszonych brwi.

– Za łatwo jej to idzie, co? Takim bezwzględnym osobom wszystko idzie łatwo – westchnął szczerze. – Ale ja ci coś powiem, Aldonko. Żeby jej nie było tak łatwo. Zgódź się na grupę, bo po mojemu i tak w końcu będziesz musiała się zgodzić, ale nie za darmo.

– A co ja jej mogę? Jakie warunki? Coś ty, Stasiu. Daj jeszcze tej twojej herbatki, dobra jest.

– Proszę cię uprzejmie. A otóż ty jej możesz trochę zepsuć humor. Ma ona tę swoją wycackaną, ulubioną grupę, wszystkich chłopców wychowuje po swojemu, indoktrynuje, do głów im pakuje głupoty. A zmuś ją, żeby wzięła jeszcze kogoś spoza grupy, żeby nie byli wszyscy tacy wycackani…

– Masz kogoś na myśli?

– Na przykład tego małego debila, Setę.

– Eeee, Stasiu, Setę ona lubi. Seta za nią chodzi jak mały piesek.

1 ... 36 37 38 39 40 41 42 43 44 ... 62 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название