Dom Na Klifie
Dom Na Klifie читать книгу онлайн
W typowych romansach zawsze jest tak: Ona spotyka Jego (lub On J?), potem si? zakochuj?, co? im przeszkadza, ale w ko?cu odbywa si? wesele i "?yj? d?ugo i szcz??liwie". W "Domu na klifie" zawarcie ma??e?stwa jest potrzebne ze wzgl?d?w praktycznych: m?oda kobieta chce za?o?y? rodzinny dom dziecka, a do tego musi mie? m??a. Kandydatem staje si? sympatyczny prawie czterdziestolatek, z wykszta?cenia psycholog, kt?ry do tej pory nie uprawia? ?adnego zawodu d?u?ej ni? trzy lata. Poznajemy go jako dziennikarza szczeci?skiej telewizji. Czy jest co?, co mo?e po??czy? tych dwoje? Czy ma??e?stwo zawarte w konkretnym celu, jak sp??ka handlowa, ma sens? Czy rodzinny dom dziecka Zosi i Adama w og?le powstanie… i czy zdo?a przetrwa??
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Wyłącznie – prychnęła rozwścieczona nie na żarty Aldona. – Nie będzie mi pani rozbijała domu, który zorganizowałam! Co pani sobie w ogóle myśli?!
– Myślę, że dzieciom jest lepiej w rodzinnych domach, więc jeśli mogę dać taki dom kilkunastu chłopakom, to nie powinna pani mi w tym przeszkadzać, tylko pomóc. Nie uważa pani?
– Nie uważam, pani Czerwonka! Niech pani sobie zbiera dzieci z ulicy, jak pani koniecznie chce się bawić w dobroczynność! Tu jest zawodowa placówka i taka pozostanie!
– Mój dom też będzie prowadzony zawodowo. Mam duże doświadczenie, jak pani wie, a mój mąż jest z zawodu psychologiem.
– Pani Czerwonka! Widzi pani moją rękę – tu Aldona wyciągnęła w stronę Zosi dłoń ozdobioną trzema ciężkimi złotymi pierścionkami. – Na tej ręce mi kaktus wyrośnie wielki jak góra. Jak góra, mówię pani, pani Czerwonka! Jeszcze rodzice mają coś do powiedzenia!
– Będę z rodzicami rozmawiała. Chciałam najpierw zawiadomić panią, jako moją przełożoną. To jak, mogę liczyć na opinię?
Aldona zaśmiała się diabolicznie. W każdym razie bardzo się starała, żeby to wypadło diabolicznie.
– Jasne, że może pani liczyć na opinię, pani Czerwonka. Jasne! Tylko nie wiem, czy pani się spodoba ta opinia. Kiedy ma być? Za trzy dni? Będzie gotowa, pani Czerwonka!
Zosia poczuła, że zaraz jej szczęka zacznie latać jak wściekłemu Adamowi.
Adamowi!
Chyba się nie obrazi, jeśli teraz, w tej newralgicznej chwili, Zosia troszkę się nim podeprze?
– Pani dyrektor – powiedziała chłodnym tonem. – Pani, oczywiście postąpi, jak zechce. Wystawi mi opinię, jaką zechce. Ale ja bym pani coś poradziła. Niech pani ogląda telewizję, o osiemnastej leci program lokalny. Jak pani zobaczy takiego reportera, co się nazywa Adam Grzybowski, to właśnie będzie mój mąż. I jeśli pani mi napisze opinię nieprawdziwą albo będzie mi kłody rzucała pod nogi, to jak pani myśli, o czym mój mąż zrobi następny program?
– Mówiła pani, że pani mąż jest psychologiem – zaśmiała się drwiąco Aldona.
– Bo jest. On ma kilka zawodów, w tej chwili uprawia dziennikarstwo. A w planie mamy ten dom, o którym pani mówiłam. No to ja przyjdę pojutrze, jeśli pani pozwoli.
– Ależ pani jest bezczelna!
– Robię co mogę. Do widzenia, pani dyrektor.
Opuściwszy progi gabinetu, Zosia nieco odetchnęła i udała się do własnego pokoju, dzwonić do rodziców swoich chłopaków. Dopiero po tych rozmowach zamierzała ich zawiadomić o wszystkich nowych planach i zapytać, czy chcieliby przeprowadzić się do Lubina z nią i Adamem.
– Panie Adamie, panie Adamie, naprawdę chce pan nas opuścić?
– Naprawdę, pani dyrektor.
– Mój Boże, taki zdolny dziennikarz. Przecież to bez sensu. Kariera przed panem. Wiązałam z panem wielkie nadzieje…
Pani dyrektor Ewelina Proszkowska wpatrywała się w Adama wielkimi (dzięki umiejętnemu makijażowi) oczami i mrugała długimi (dzięki kosztownemu tuszowi) rzęsami w kolorze granatowym. Może by się i dał nabrać na takie mruganie, ale pamiętał, co o nim mówiła ostatnio na kolegium dyrekcyjnym, a o czym doniósł mu uprzejmie kolega Filip, raczej zniesmaczony. Na kolegium otóż, które było zamknięte dla redakcyjnego pospólstwa, pani Proszkowska twierdziła, że Adam jest efekciarzem, źle dokumentuje materiały, źle je robi i nie nadaje się do pokazywania go na żywca, ponieważ zbliża się do czterdziestki, a jak wiadomo, telewizja jest medium ludzi młodych. Adam rozzłościł się wtedy nie na żarty, od zawsze bowiem nienawidził efekciarstwa, z natury był solidny w robocie i przenigdy nie powiedziałby publicznie czegoś, czego nie byłby absolutnie pewien. Umiał też i lubił prowadzić rozmowy przed kamerą, a poza tym uważał, że nieco starsza gęba na ekranie uwiarygadnia materiał, więc jego własna gęba wypada raczej korzystnie. Tym bardziej znielubił pracę, którą kiedyś wykonywał z taką radością.
– Jakże mi przykro, pani dyrektor. Ale ja już postanowiłem. Jeśli pani nie ma nic przeciwko temu, popracowałbym jeszcze kilka miesięcy, jak przypuszczam do pół roku. Najdłużej pół roku… Nie wiem, kiedy będę mógł podjąć tę drugą pracę, tę, do której potrzebna mi jest opinia…
– I nie zdradzi mi pan, jaka to praca? Bo nie wiem, w jaki sposób zredagować opinię, co będzie ważne dla pana, chciałabym jak najbardziej pomóc…
– Mogę powiedzieć tylko, że nie będzie to praca dziennikarska.
– To znaczy, nie w telewizji?
– Nie w telewizji, nie w radiu i nie w prasie.
– Ale w Szczecinie?
– Nie w Szczecinie.
– Boże, jakiż pan tajemniczy!
– A po co pani dyrektor ta wiedza, jeśli wolno spytać?
– Panie Adamie! Może jestem zabawna, ale uważam, że zawsze należy pomóc pracownikowi, zwłaszcza tak świetnemu i zasłużonemu dla firmy, jak pan. Niestety, pan mi tu nie daje żadnej szansy…
– Bardzo dziękuję, pani dyrektor, jeśli będę potrzebował pomocy, na pewno się do pani zwrócę. I dziękuję za życzliwość. To co, mogę liczyć na tę opinię jakoś szybko?
– Oczywiście. Proszę wpaść jutro, będzie gotowa.
Obydwie opinie w ciągu kilku dni rzeczywiście znalazły się tam, gdzie powinny były się znaleźć i, co zabawniejsze, obie zawierały dokładnie to, co powinny zawierać: wyłącznie wyrazy uznania dla doskonałych pracowników, nie tylko świetnych zawodowo, ale również posiadających wyjątkowo rozwinięty instynkt społeczny. Gdyby panie dyrektor Ewelina Proszkowska i Aldona Hajnrych – Zombiszewska się znały, można by przypuszczać, że najpierw skonsultowały z sobą zarówno treść, jak i stylistykę dokumentów, następnie zaś zgodnie poszły zalać robaka w jakiejś wytwornej restauracji dla dyrektorów. Robak złości musiał niewątpliwie toczyć obydwie, jak to zwykle bywa, kiedy zmuszeni jesteśmy dobrze się wyrażać o ludziach, których szczerze i serdecznie nie cierpimy. Ponieważ jednak panie się nie znały, możemy jedynie domniemywać, że każda zalała swojego robaka indywidualnie.
Zbiorowo natomiast dokonało się pierwsze redakcyjne oblewanie życiowej decyzji Adama. Doszedł on bowiem do wniosku, że skoro już dyrekcja wystawia mu opinię, to tak mniej więcej, jakby ogłosił w internecie, że na dniach będzie pakował walizki. Lepiej więc zawiadomić koleżeństwo osobiście i wszechstronnie.
– Adam, ty naprawdę zwariowałeś! Jak to sobie wyobrażasz? Powiesz im, że jesteśmy małżeństwem?
– Nie mamy wyjścia, Zosiu. I obawiam się, że musimy się do tego przyzwyczaić.
– Do czego, że nie będziemy mieli wyjścia?
– Do tego, że będziemy musieli występować oficjalnie jako małżeństwo.
– Przecież występujemy jako małżeństwo w tych wszystkich urzędach i w ogóle, od kilku miesięcy występujemy!
– W urzędach tak, ale w ogóle nie. Głowa do góry, żono. Jak się powiedziało A, to trzeba powiedzieć B. I całą resztę alfabetu. Moim zdaniem doszliśmy najwyżej do jakiegoś D albo E. No, do F. Dalej nie.
– O mamusiu. Masz rację. O matko. W co ja się wrobiłam… i ciebie. To jest trudniejsze, niż przypuszczałam…
– Prawdę mówiąc ja też mam takie wrażenie. Ale przecież nie zaczniemy teraz pękać, co?
– Ja nie mogę pękać. Jutro zaczynam kontaktować się z rodzicami tych dzieci, co je chcemy zabrać…
– No to dzisiaj skontaktuj się z moimi kolegami, z którymi powinniśmy się napić. Możesz przyjechać do miasta w okolicy siódmej wieczorem? To już będzie po „Gońcu”, zabiorę wszystkich do „Cutty Sarka” na przykład i wciągniemy po piwku za pomyślność naszych planów. Tylko musimy uważać, żeby się nie wygadać, że nasze małżeństwo to pic.
– Czy dzisiaj jest świętego Adama? – tubalnym głosem zagrzmiała Ilonka Karambol, kiedy Adam zaordynował pierwsze duże piwo dla wszystkich. – Bo mnie się wydawało, że na świętego Adama jest w domu choinka i prezenty. Będą prezenty?
– Prezentów nie będzie, ale będzie niespodzianka – odpowiedział równie tubalnie Adam.
Gdyby mówił ciszej, nie byłby słyszalny, zupełnym przypadkiem bowiem w tawernie odbywał się koncert małej, ale zaangażowanej grupy szantowej. I wcale by się nie udało dostać żadnych miejsc, gdyby nie kolejny zupełny przypadek: towarzystwo, które zarezerwowało sobie całą małą salkę, odrezerwowało ją koło południa z powodów, których nie podało. Adam uznał to za dobrą wróżbę. Ostatnio był nieco przerażony sytuacją, w jaką się wplątał i każdy drobiazg, który mu wyszedł, uznawał za dobrą wróżbę.
– Jaka znowu niespodzianka? – chciał wiedzieć Filip. – Paproszkowska wreszcie cię zmiękczyła, pocałowałeś ją w łapkę i w nagrodę zostajesz kierownikiem redakcji? A ja lecę na pysk?
– Zwariowałeś – wyprostowała go pogodynka Kasia Krawiec. – Paproszkowska nienawidzi Adama z wzajemnością. Raczej to jego wyrzuciła na pysk. Adasiu, wyleciałeś na pysk, przyznaj się!
– Co wy jesteście tacy niecierpliwi. Moja niespodzianka sama przyjdzie, a przynajmniej mi obiecała…
– Jezus Maria! – Montażystka Jola Susło zakryła usta dłonią i wytrzeszczyła swoje i tak wielkie oczy. – Adam! Masz kobietę!
– Tylko bardzo proszę, żadnych szlochów. Mam żonę…
– Jezus Maria, Adam, ale ty świnia jesteś! Jak mogłeś ożenić się z jakąś nieznajomą!
– Ilonko, chciałem z tobą, ale mi twój Kopeć nie pozwolił. A moja żona Zosia jest fajną dziewczyną. Chyba właśnie idzie…
Wszystkie głowy zwróciły się w stronę drzwi, skąd nadchodziła, przepychając się przez tłum, nieco pękata młoda kobietka. Lekko zdyszana i zarumieniona wyglądała bardzo miło, ale jej samej wydawało się, że jest ohydna i spocona. Wielka jest siła dobrze zakorzenionych kompleksów.
Stanęła okropnie zmieszana przed tymi wszystkimi dziennikarskimi oczami, przyglądającymi jej się wnikliwie i krytycznie.
– Aaaaaa! – ryknęli zgodnie właściciele dziennikarskich oczu (płci obojga). – Zosia!
– Cześć – powiedziała na przydechu. – Adam wam wszystko powiedział?
– Powiedział, że się ożenił i że żona właśnie idzie. – Filip zerwał się z ławy. – Pozwól, Filip jestem, kierownik twojego męża.
– Zosia, żona. Bardzo mi przyjemnie.
– Nam też jest przyjemnie. Zaraz ci wszystkich przedstawię.
Ściskając kolejne dłonie, Zosia nieco się uspokoiła. Koledzy Adama wyglądali zdecydowanie sympatycznie. Dziewczynom śmiały się oczy, chociaż nawet nie próbowały ukrywać ciekawości. Ich wygląd (dziewczyn w całości, nie tylko ich oczu) wzbudził jednak w Zosi kolejny atak niepohamowanego samokrytycyzmu.