Dom Na Klifie
Dom Na Klifie читать книгу онлайн
W typowych romansach zawsze jest tak: Ona spotyka Jego (lub On J?), potem si? zakochuj?, co? im przeszkadza, ale w ko?cu odbywa si? wesele i "?yj? d?ugo i szcz??liwie". W "Domu na klifie" zawarcie ma??e?stwa jest potrzebne ze wzgl?d?w praktycznych: m?oda kobieta chce za?o?y? rodzinny dom dziecka, a do tego musi mie? m??a. Kandydatem staje si? sympatyczny prawie czterdziestolatek, z wykszta?cenia psycholog, kt?ry do tej pory nie uprawia? ?adnego zawodu d?u?ej ni? trzy lata. Poznajemy go jako dziennikarza szczeci?skiej telewizji. Czy jest co?, co mo?e po??czy? tych dwoje? Czy ma??e?stwo zawarte w konkretnym celu, jak sp??ka handlowa, ma sens? Czy rodzinny dom dziecka Zosi i Adama w og?le powstanie… i czy zdo?a przetrwa??
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Gdzie państwo chcą zakładać ten dom? Bo jak rozumiem, posiadają państwo stosowny lokal? Powiat niczego państwu nie da, bo nie ma.
Jakiś czas potem Adam przyznał się Zosi, że w tym momencie nieco go tąpnęło, ponieważ doskonale wiedział o niewykorzystanych domach na terenie powiatu; sam kiedyś robił materiał w tej sprawie. Zmilczał jednak, bo nie był to dobry moment do przechwalania się zasobem posiadanych wiadomości.
– Mamy duży dom w Lubinie.
– Ach, tak. A dzieci skąd państwo zamierzają brać?
– Myśleliśmy o zabraniu całej grupy z domu dziecka, w którym pracuje moja… narzeczona…
– Państwo nie są małżeństwem? – spektakularnie zdziwiła się chłodna, zadowolona, że znalazła na nich haka. – To my w ogóle nie mamy o czym rozmawiać, proszę państwa. Rodzinne domy dziecka bazują na rodzinie. Proszę do mnie wrócić, kiedy państwo będą małżeństwem. Na razie!
– Chwila. – Adam zebrał wszystkie swoje zasoby zimnej krwi. – Pobieramy się na dniach. O ile wiem, trzeba przejść jakieś szkolenie w temacie, no więc ja panią uprzejmie zapewniam, że zanim to szkolenie się skończy, będziemy mieli dla pani wszystkie kwity, jakich pani potrzebuje. Tak?
– A wie pan chociaż, jakich kwitów pan nie ma?
– Ja nie, ale pani zapewne wie. To ja teraz proszę, żeby mi pani powiedziała. A najlepiej, żeby mi pani skserowała ten wykaz.
– Jaki wykaz mam panu skserować?! – chłodna zatrzęsła się z oburzenia.
– Wykaz kwitów. Nie ma pani takiego? Boże jedyny. To proszę mówić, co nam będzie potrzebne.
– Będzie pan notował?
– Będę nagrywał. – Adam wyjął z kieszeni dyktafon niczym sztukmistrz królika z cylindra i podstawił go chłodnej pod nos. – Proszę, niech pani mówi.
Chłodna aż podskoczyła.
– A co to za maniery? Co to za nagrywanie? Pan chce dom dziecka zakładać czy program nagrywać? Ja sobie wypraszam! Proszę to zabrać! Ja się nie zgadzam! Jest w naszym kraju jakaś ochrona prywatności! Jakaś ochrona twarzy!
Zosia skręcała się z wewnętrznej uciechy, natomiast Adam zachował kamienną twarz, aczkolwiek był dość zadowolony ze złamania tej lodowej zapory.
– Ja pani twarzy nie nagrywam – powiedział spokojnie. – To jest dyktafon. On nie robi takich nagrań, co by się nadawały na antenę. Niech no pani przestanie histeryzować i mówi. Nie mogę notować, bo potem sam siebie nie odczytam, a tak to wklepię od razu w komputer i będę miał porządnie. No proszę, co nam będzie potrzebne?
Prztyknięcie guziczkiem dyktafonu spowodowało kolejne wzdrygnięcie się pięknej urzędniczki.
– Najpierw państwo się zgłoszą na szkolenie w Ośrodku Adopcyjnym. Takie szkolenie potrwa trzy miesiące. Muszę dostać zaświadczenie, że państwo je skończyli. Potem będzie potrzebne zaświadczenie lekarskie, od psychiatry, od psychologa, zaświadczenie o niekaralności, opinia z zakładu pracy. Aha, i wywiad środowiskowy w domu u państwa będzie przeprowadzony.
– Świadectwo od proboszcza niepotrzebne? – zdziwił się Adam.
– I po co pan jest złośliwy? To panu wcale nie pomoże. I tak nie wiadomo, czy starosta się zgodzi, żeby państwo tu zakładali jakieś prywatne domy dziecka za państwowe pieniądze!
– Ja tu czegoś nie rozumiem – zżymał się Adam, kiedy już siedzieli w samochodzie i jechali do kolejnego urzędu, do Międzyzdrojów. – Przecież rodzinne domy dziecka są o niebo tańsze niż takie molochy z wieloosobową obsługą, nie? No więc ludzi takich jak my powinno się na rękach nosić, a nie, żeby mi taka zimna baba, chuda wydra, trudności mnożyła i jeszcze zapowiadała, że może nic z tego nie wyjdzie. Zośka, o co tu chodzi?
– O miejsca pracy między innymi – wyjaśniła Zosia, bardzo zadowolona, że nazwał chłodną piękność chudą wydrą. Znaczy chuda kojarzy mu się z wredną. Bardzo dobrze. – W takim domu dziecka jak nasz na przykład to się upchnie… czekaj; sześć grup po dwoje wychowawców to dwanaście, dyrektorka, chociaż ona też niby ma grupę, ale jest trzynasta, sekretarka, intendentka… liczysz?
– Piętnaście.
– Konserwator, dwie kucharki, zaopatrzeniowiec, księgowa, sprzątaczka.
– Dwadzieścia jeden osób. Nieźle. A dzieci ile?
– Koło sześćdziesiątki, czasem siedemdziesiątki. Siedemdziesiąt kilka.
– No to wychodzi po troje dzieci z kawałkiem na osobę. A w rodzinnym jest ile?
– Różnie, zależy ile dzieci się weźmie. U nas będzie po siedem na twarz. Cioci Leny nie liczę, bo jej państwo nie będzie płacić. Ale tak jest w domach z dużymi dziećmi. Jak są małe, to wychodzi jeden na jeden, a czasem obsługi jest więcej niż dzieci.
– No to powinni nas nosić na rękach.
– Lalka, ty nie robiłaś czasem jakichś materiałów o ludziach, którzy zakładają rodzinne domy dziecka?
W telewizyjnym bufecie było już prawie pusto. Adam wpadł tam dość późno, żeby zjeść gołąbki, które życzliwie zostawiła dla niego pani Ewa, i z zadowoleniem zastał tam starszą koleżankę reporterkę Lalkę Manowską. Grzebała z roztargnieniem w sałatce śledziowej, jednocześnie popijając kawę i czytając jakieś wydruki. Przysiadł się do niej, stwierdził, że wydruk jest tekstem dla lektora, i przełykając gołąbki, zaczął pogawędkę.
– Robiłam – odparła Lalka, nie odrywając oczu od tekstu. – Chcesz jakieś wypowiedzi? Mam jeszcze surówki, zapomniałam przewinąć i dlatego nie skasowałam. Fajni ludzie to są na ogół.
– Też tak uważam. Ale nie chcę od ciebie materiałów. Pogadaj ze mną.
– Proszę cię bardzo. – Lalka odłożyła wydruk. – Na temat domów dziecka? Potrzebujesz kontaktów?
– Potrzebuję pogadać. Ale dziękuję za dobre chęci.
– Dlaczego chcesz ze mną rozmawiać o rodzinnych domach dziecka?
– Bo zamierzam takowy założyć.
Lalka zachłysnęła się kawą.
– Rąbnąć cię w plecki?
– Nie waż się. Czy ja dobrze słyszałam?
– Dobrze.
– Adasiu kochany, ale do tego trzeba mieć rodzinę, to znaczy żonę. Masz jakąś?
– Mam mieć. Na razie tego nie ogłaszam. News o domu też chwilowo ściśle tajny. Sonduję grunt. Pod dom, nie pod żonę.
– Znam ją?…
– Raczej nie. To jej pomysł, ona pracuje w domu dziecka, którego nie znosi. I mówi, że domy dziecka należałoby wysadzić w powietrze co do jednej sztuki. Te zwyczajne.
– Ma rację. Co więcej, wszyscy to wiedzą. Te domy to czysta patologia. Ludzi, którzy chcą z nich zabierać dzieci i zakładać takie rodzinne, jak ty, powinno się na rękach nosić.
– Miałem takie samo wrażenie. Instynktownie. Ale nikt mnie nie chciał brać na ręce, nawet tak jakby przeciwnie. Wiesz coś o tym?
– No wiem, robiłam ten reportaż. To znaczy wiem, że istnieje u nas takie zjawisko, ale za Boga nie potrafię sobie wytłumaczyć, dlaczego. Słuchaj, Adam, na Dolnym Śląsku takie rodzinne domy wyrastają jak grzyby po długotrwałych deszczach, w innych regionach jest różnie, a u nas ludzie czekają po kilka lat, żeby im się władze zgodziły.
– Nie będę czekał kilku lat, nie mam cierpliwości.
– Znam taki przypadek, gdzie starosta powiatu ogłosił przetarg na prowadzenie rodzinnego domu dziecka, masz głowę? Po tym, jak ludzie wpakowali mnóstwo forsy, swojej, rodziców i przyjaciół, że nie wspomnę o kredycie bankowym, w remont rudery, z której zrobili fajne miejsce do życia. Oprócz nich nie było nikogo chętnego, ale co im starostwo krwi napsuło, to napsuło. Starosta otwartym tekstem powiedział, że po jego trupie ten dom powstanie. No i nie ma starosty, a dom funkcjonuje. Dwa lata o niego walczyli. Gdzie chcesz to robić?
– Ciotka zostawiła mi w spadku dużą chałupę w Lubinie, wiesz, nad Zalewem, pięknie położoną. Tak sobie pomyślałem, że co się będzie miejsce marnować, Zosia, moja… narzeczona, miała ten pomysł, spodobał mi się. Mam już dosyć telewizji, ale o tym też na razie nie rozpowiadaj, proszę.
– Proszę bardzo, jak chcesz. Ale życzę ci szczęścia, młody kolego.
– Dziękuję ci, stara koleżanko. Nie wylewaj mi tych fusów na kolana, proszę cię. Powiedziałem to czule.
– Chyba że czule. Słuchaj, gdybyś miał jakieś kłopoty, to może by pospieszyć z jakąś odsieczą? Nie na zasadzie: „a to świnie, dać im popalić!”, tylko tak jakoś: „słyszałam, że na waszym terenie powstaje nowy rodzinny dom dziecka, co za cenna inicjatywa, rozumiem, że starostwo pomoże”, a dopiero w podtekście – a jak nie pomoże, to damy wam popalić? Co, Adasiu?
– No wiesz, jakby już nie było wyjścia… w dobrej sprawie wszystkie chwyty dozwolone…
– Jak powiedział Al Capone. Też tak myślę. Słuchaj, podrzucę ci argument, jakbyś chciał konkretami rzucać w urzędników. Bo nie wiem, czy wiesz, jak się różnią koszty utrzymania dzieci w normalnych domach dziecka i rodzinnych?
– Nie mam pojęcia, o tym programu nie robiłem. Zosia pewnie wie.
– Ach, Zosia. To uważaj: w normalnym dziecko kosztuje przeciętnie dwa i pół tysiąca. W domu małego dziecka trzy i pół. A ty na dziecko dostaniesz półtora. Miesięcznie. I z tym sobie musisz poradzić.
– No tak, na tyle liczyliśmy. Ale porównanie jest fajne, wykorzystam.
– Kiedy się będziesz zwalniał z fabryki?
– Dopiero jak wszystko będzie gotowe. Szkolenia, papiery, zaświadczenia, że się nadaję. Pani Paproszkowska się ucieszy, ona mnie nie lubi, bo jej pyskowałem kilka razy.
– A to cię nie lubi, faktycznie. Ona lubi, jak jej się patrzy w oczy i pyta o zdanie. Pytałeś ją o zdanie?
– Boję się, że nie.
– Uuuu, zero dyplomacji. Podobno w Rzeszowie kilka osób sczyściła z ekranu właśnie z tej przyczyny. Za bardzo były przemądrzałe te osoby.
– Coraz bardziej utwierdzam się w słuszności mojej decyzji.
– Nie będzie ci żal?
– Chyba nie. Patrz, w takim domu dziecka będę sobie mógł być dowolnie przemądrzały…
Haneczka Zierko zostawiła odłogiem swoją kawę i patrzyła na Zosię jak na dziwo nie wiadomo skąd.
– Już się tak nie gap strasznie, musiałam komuś powiedzieć, bo chyba bym pękła – westchnęła Zosia i pomieszała łyżeczką w filiżance. Siedziały w okrągłej kawiarni na dwudziestym drugim piętrze okrągłego wieżowca Żeglugi, zwanego słusznie Termosem, i oglądały zachód słońca nad Szczecinem. Niezły był, ale tam w Lubinie powinny być lepsze.