Lalka
Lalka читать книгу онлайн
Lalka (1890) ukazywa?a si? pierwotnie w odcinkach na ?amach warszawskiego "Kuriera Codziennego". Pisarz podj?? w niej m.in. dyskusj? o idealistach i romantycznej mi?o?ci. Stanis?aw Wokulski zakocha? si? w arystokratce Izabeli ??ckiej i ca?e swoje ?ycie podporz?dkowa? zdobyciu tej kobiety. Zrezygnowa? z pracy naukowej, zacz?? gromadzi? maj?tek, stara? si? wej?? do wy?szych sfer, gdy? wydawa?o mu si?, ?e tym sposobem zbli?y si? do ukochanej. Jednak powie?? Prusa mo?na odczytywa? r??nie. Jego historia "dzia?a za spraw? swojej magicznej podw?jno?ci, kt?r? maj? tylko arcydzie?a", pisa?a Olga Tokarczuk. Autor przekazuje czytelnikom wiedz? o schy?ku XIX wieku, lecz tak?e ujawnia podstawowe "prawdy psychologiczne", kt?re nie uleg?y dzia?aniu czasu.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
był pewny, że w prezesowej nie ma nieprzyjaciółki. I otóż w niecały tydzień po
135
tej rozmowie dowiedział się, że prezesowa jedzie z hrabiną i z panną Izabelą na
spacer do Łazienek. Czyżby dowiedziała się, że panie go tam spotykają?... A
może chce ich zbliżyć?
Wokulski spojrzał na zegarek; była trzecia po południu.
„Więc to jutro - pomyślał - za godzin... dwadzieścia cztery... Nie, nie tyle... Za
ileż to?...”
Nie mógł zrachować, ile godzin upłynie od trzeciej do pierwszej w południe.
Ogarnął go niepokój ; nie jadł obiadu ; fantazja rwała się naprzód, ale trzeźwy
rozum hamował ją.
„Zobaczymy, co będzie jutro. A nuż będzie deszcz albo która z pań zachoruje?”
Wybiegł na ulicę i błąkając się bez celu, powtarzał:
„No, zobaczymy, co będzie jutro... A może mnie nie zatrzymają?..
Zresztą panna Izabela jest sobie piękna panna, przypuśćmy, że nawet niezwykle
piękna, ale tylko panna, nie nadprzyrodzone zjawisko. Tysiące równie ładnych
chodzi po świecie, a ja też nie myślę czepiać się zębami jednej spódnicy.
Odepchnie mnie?... Dobrze!... Z tym większym rozmachem padnę w objęcia
innej...”
Wieczorem poszedł do teatru, lecz opuścił go po pierwszym akcie. Znowu
wałęsał się po mieście, a gdzie stąpił, prześladowała go myśl jutrzejszego
spaceru i niejasne przeczucie, że jutro zbliży się do panny Izabeli.
Minęła noc, ranek. O dwunastej kazał zaprząc powóz. Napisał kartkę do sklepu,
że przyjdzie później, i poszarpał jedną parę rękawiczek. Nareszcie wszedł
służący.
„Konie gotowe!” - błysnęło Wokulskiemu.
Wyciągnął rękę po kapelusz.
- Książę!... - zameldował służący.
Wokulskiemu pociemniało w oczach.
- Proś.
Książę wszedł.
- Dzień dobry, panie Wokulski - zawołał. - Pan gdzieś wyjeżdża? - Zapewne do
składów albo na kolej. Ale nic z tego. Aresztuję pana i zabieram do siebie. Będę
nawet tak niegrzeczny, że zakwateruję się do pańskiego powozu, bo dziś swego
nie wziąłem. Jestem jednak pewny, że wszystko to wybaczy mi pan ze względu
na doskonałe wiadomości.
- Raczy książę spocząć?...
- Na chwilkę. Niech pan sobie wyobrazi - mówił książę siadając - że dopóty
dokuczałem naszym panom bratom... Czy dobrze powiedziałem?... Dopóty ich
prześladowałem, aż obiecali przyjść w kilku do mnie i wysłuchać projektu
pańskiej spółki. Natychmiast więc pana zabieram, a raczej zabieram się z panem
i - jedziemy do mnie.
Wokulski doznał takiego wrażenia jak człowiek, który spadł z wysokości i
uderzył piersiami o ziemię.
136
Pomieszanie jego nie uszło uwagi księcia, który uśmiechnął się przypisując to
radości z jego wizyty i zaprosin. Przez głowę mu nawet nie przeszło, że dla
Wokulskiego może być ważniejszym spacer do Łazienek aniżeli wszyscy
książęta i spółki.
- A więc jesteśmy gotowi? - spytał książę powstając z fotelu.
Sekundy brakowało, ażeby Wokulski powiedział, że nie pojedzie i nie chce
żadnych spółek. Ale w tym samym momencie przebiegła mu myśl:
„Spacer - to dla mnie, spółka - dla niej.”
Wziął kapelusz i pojechał z księciem. Zdawało mu się, że powóz nie jedzie po
bruku, ale po jego własnym mózgu.
„Kobiet nie zdobywa się ofiarami, tylko siłą, bodaj pięści...”- przypomniał sobie
zdanie pani Meliton. Pod wpływem tego aforyzmu chciał porwać księcia za
kołnierz i wyrzucić go na ulicę. Ale trwało to tylko chwilę.
Książę przypatrywał mu się spod rzęs, a widząc, że Wokulski to czerwienieje, to
blednieje, myślał:
„Nie spodziewałem się, że zrobię aż taką przyjemność temu poczciwemu
Wokulskiemu. Tak, trzeba zawsze podawać rękę nowym ludziom...”
W swoim towarzystwie książę nosił tytuł zagorzałego patrioty, prawie
szowinisty; poza towarzystwem cieszył się opinią jednego z najlepszych
obywateli. Bardzo lubił mówić po polsku, a nawet treścią jego francuskich
rozmów były interesa publiczne.
Był arystokratą od włosów do nagniotków, duszą, sercem, krwią. Wierzył, że
każde społeczeństwo składa się z dwu materiałów: zwyczajnego tłumu i klas
wybranych. Zwyczajny tłum był dziełem natury i mógł nawet pochodzić od
małpy, jak to wbrew Pismu świętemu utrzymywał Darwin. Lecz klasy wybrane
miały jakiś wyższy początek i pochodziły, jeżeli nie od bogów, to przynajmniej
od pokrewnych im bohaterów, jak Herkules, Prometeusz, od biedy - Orfeusz.
Książę miał we Francji przyjaciela, hrabiego (w najwyższym stopniu
dotkniętego zarazą demokratyczną), który drwił sobie z nadziemskich
początków arystokracji.
- Mój kuzynie - mówił - myślę, że nie zdajesz sobie należycie sprawy z kwestii
rodów. Cóż to są wielkie rody? Są nimi takie, których przodkowie byli
hetmanami, senatorami, wojewodami, czyli po dzisiejszemu: marszałkami,
członkami izby wyższej lub prefektami departamentów. No - a przecie takich
panów znamy, nic w nich nadzwyczajnego... Jedzą, piją, grają w karty, umizgają
się do kobiet, zaciągają długi - jak reszta śmiertelników, od których są niekiedy
głupsi.
Księciu na twarz występowały chorobliwe rumieńce.
- Czy spotkałeś kiedy, kuzynie - odparł - prefekta lub marszałka z takim
wyrazem majestatu, jaki widujemy na portretach naszych przodków?...
- Cóż w tym dziwnego - śmiał się zarażony hrabia. - Malarze nadawali obrazom
wyraz, o jakim nie śniło się żadnemu z oryginałów; tak jak heraldycy i historycy
opowiadali o nich bajeczne legendy. To wszystko kłamstwa, mój kuzynie!... To
137
tylko kulisy i kostiumy, które z jednego Wojtka robią księcia, a z innego
parobka. W rzeczywistości jeden i drugi jest tylko lichym aktorem.
- Z szyderstwem, kuzynie, nie ma rozprawy! - wybuchał książę i uciekał. Biegł
do siebie, kładł się na szezlongu z rękoma splecionymi pod głową i patrząc w
sufit widział przesuwające się na nim postacie nadludzkiego wzrostu, siły,
odwagi, rozumu, bezinteresowności. To byli - przodkowie jego i hrabiego; tylko
że hrabia zapierał się ich. Czyżby istniała w nim jaka przymieszka krwi?...
Tłumem zwyczajnych śmiertelników książę nie tylko nie gardził, ale owszem:
miał dla nich życzliwość, a nawet stykał się z nimi i interesował ich potrzebami.
Wyobrażał sobie, że jest jednym z Prometeuszów, którzy mają poniekąd
honorowy obowiązek sprowadzić tym biednym ludziom ogień z nieba na
ziemię. Zresztą religia nakazywała mu sympatię dla maluczkich i książę
rumienił się na samą myśl, że większa część towarzystwa stanie kiedyś przed
boskim sądem bez tego rodzaju zasługi.
Więc aby uniknąć wstydu dla siebie, bywał i nawet zwoływał do swego
mieszkania rozmaite sesje, wydawał po dwadzieścia pięć i po sto rubli na akcje
rozmaitych przedsiębiorstw publicznych, nade wszystko zaś - ciągle martwił się
nieszczęśliwym położeniem kraju; a każdą mowę swoją kończył frazesem:
- Bo, panowie, myślmy najpierw o tym, ażeby podźwignąć nasz nieszczęśliwy
kraj...
A gdy to powiedział, czuł, że z serca spada mu jakiś ciężar; tym większy, im
więcej było słuchaczów albo im więcej rubli wydał na akcje.
Zwołać sesję, zachęcić do przedsiębiorstwa i cierpieć, wciąż cierpieć nad
nieszczęśliwym krajem, oto jego zdaniem były obowiązki obywatela. Gdyby go
jednak spytano, czy zasadził kiedy drzewo, którego cień ochroniłby ludzi i
ziemię od spiekoty? albo czy kiedy usunął z drogi kamień raniący koniom
kopyta? - byłby szczerze zdziwiony.
Czuł i myślał, pragnął i cierpiał - za miliony. Tylko - nic nigdy nie zrobił
użytecznego. Zdawało mu się, że ciągłe frasowanie się całym krajem ma bez
miary wyższą wartość od utarcia nosa zasmolonemu dziecku.
W czerwcu fizjognomia Warszawy ulega widocznej zmianie. Puste przedtem