Lalka
Lalka читать книгу онлайн
Lalka (1890) ukazywa?a si? pierwotnie w odcinkach na ?amach warszawskiego "Kuriera Codziennego". Pisarz podj?? w niej m.in. dyskusj? o idealistach i romantycznej mi?o?ci. Stanis?aw Wokulski zakocha? si? w arystokratce Izabeli ??ckiej i ca?e swoje ?ycie podporz?dkowa? zdobyciu tej kobiety. Zrezygnowa? z pracy naukowej, zacz?? gromadzi? maj?tek, stara? si? wej?? do wy?szych sfer, gdy? wydawa?o mu si?, ?e tym sposobem zbli?y si? do ukochanej. Jednak powie?? Prusa mo?na odczytywa? r??nie. Jego historia "dzia?a za spraw? swojej magicznej podw?jno?ci, kt?r? maj? tylko arcydzie?a", pisa?a Olga Tokarczuk. Autor przekazuje czytelnikom wiedz? o schy?ku XIX wieku, lecz tak?e ujawnia podstawowe "prawdy psychologiczne", kt?re nie uleg?y dzia?aniu czasu.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Szlangbauma klucz od tylnych drzwi sklepu, ażeby na przyszły tydzień ułożyć
wystawę w oknach.
Zapalił jedną lampę, z głównego okna wydobył przy pomocy Kazimierza
żardynierkę i dwa wazony saskie, a na ich miejsce ustawił wazony japońskie i
starorzymski stolik. Następnie kazał służącemu iść spać, miał bowiem zwyczaj
własnoręcznie rozkładać przedmioty drobne, a osobliwie mechaniczne zabawki.
Nie chciał zresztą, ażeby prosty człowiek wiedział, że on sam najlepiej bawi się
sklepowymi zabawkami.
624
Jak zwykle, tak i tym razem wydobył wszystkie, zapełnił nimi cały kontuar i
wszystkie jednocześnie nakręcił. Po raz tysiączny w życiu przysłuchiwał się
melodiom grających tabakierek i patrzył, jak niedźwiedź wdrapuje się na słup,
jak szklana woda obraca młyńskie koła, jak kot ugania się za myszą, jak tańczą
krakowiacy, a na wyciągniętym koniu pędzi dżokej.
I przypatrując się ruchowi martwych figur po tysiączny raz w życiu powtarzał :
„Marionetki!... Wszystko marionetki!... Zdaje im się, że robią, co chcą, a robią
tylko, co im każe sprężyna, taka ślepa jak one...”
Kiedy źle kierowany dżokej wywrócił się na tańczących parach, pan Ignacy
posmutniał.
„Dopomóc do szczęścia jeden drugiemu nie potrafi - myślał - ale zrujnować
cudze życie umieją tak dobrze, jak gdyby byli ludźmi...”
Nagle usłyszał łoskot. Spojrzał w głąb sklepu i zobaczył wydobywającą się spod
kontuaru ludzką figurę.
„Złodziej?...” - przeleciało mu przez głowę.
- Bardzo przepraszam, panie Rzecki, ale... ja zaraz przyjdę odezwała się figura z
oliwkową twarzą i czarnymi włosami. Pobiegła do drzwi, otworzyła je
pośpiesznie i znikła.
Pan Ignacy nie mógł podnieść się z fotelu; ręce mu opadły, nogi odmówiły
posłuszeństwa. Tylko serce uderzało w nim jak dzwon rozbity, a w oczach
zrobiło mu się ciemno.
„Cóż, u diabła, ja się zląkłem? - szepnął. - Wszakże to jest ten... ten Izydor
Gutmorgen... tutejszy subiekt... Oczywiście, coś skradł i uciekł... Ale dlaczego
ja się zląkłem?...”
Tymczasem pan Izydor Gutmorgen po dłuższej nieobecności wrócił do sklepu,
co jeszcze więcej zadziwiło Rzeckiego.
- Skądeś się pan tu wziął?... czego pan chcesz?... - zapytał go pan Ignacy.
Pan Gutmorgen zdawał się być mocno zakłopotany. Spuścił głowę jak
winowajca i przebierając palcami po kontuarze, mówił:
- Przepraszam pana, panie Rzecki, ale pan może myśli, że ja co ukradłem?...
Niech mnie pan zrewiduje...
- Ale co pan tu robisz? - zapytał Rzecki. Chciał się podnieść z fotelu, lecz nie
mógł.
- Mnie pan Szlangbaum kazał zostać tu dziś na noc...
- Po co?...
- Bo, widzi pan, panie Rzecki... z panem przychodzi tu do ustawiania ten
Kazimierz... Więc pan Szlangbaum kazał mnie pilnować ,ażeby on czego nie
wyniósł... Ale że mnie się trochę niedobrze zrobiło, więc... ja pana bardzo
przepraszam...
Rzecki już powstał z siedzenia.
- Ach, wy kundle!... - zawołał w najwyższej pasji. - To wy mnie uważacie za
złodzieja?... I za to, że wam darmo pracuję?...
625
- Przepraszam pana, panie Rzecki - wtrącił z pokorą Gutmorgen - ale... po co
pan darmo pracuje?...
- Niechże was milion diabłów porwie!... - krzyknął pan Ignacy. Wybiegł ze
sklepu i starannie zamknął drzwi na klucz.
„Posiedźże sobie do rana, kiedy ci niedobrze!... I zostaw pamiątkę swemu
pryncypałowi” - mruknął.
Pan Ignacy nie mógł spać całą noc. A ponieważ jego lokal dzieliła tylko sień od
sklepu, więc około drugiej usłyszał ciche pukanie wewnątrz sklepu i stłumiony
głos Gutmorgena, który mówił:
- Panie Rzecki, niech pan otworzy... Ja zaraz wrócę...
Wkrótce jednak wszystko ucichło.
„O gałgany!... - myślał Rzecki przewracając się na łóżku. - To wy mnie
traktujecie jak złodzieja... Poczekajcież!...
Około dziewiątej z rana usłyszał, że Szlangbaum uwolnił Gutmorgena, a
następnie zaczął kołatać do jego drzwi. Nie odezwał się jednak, a kiedy
przyszedł Kazimierz, zapowiedział mu, ażeby nigdy nie puszczał tu
Szlangbauma.
„Wyniosę się stąd - mówił - bodaj od Nowego Roku... Żebym miał mieszkać na
strychu albo wziąć numer w hotelu... Mnie zrobili złodziejem!... Stach powierzał
mi krocie, a ten, bestia, lęka się o swoje tandeciarskie towary...”
Przed południem napisał dwa długie listy: jeden do pani Stawskiej proponując,
ażeby sprowadziła się do Warszawy i zawiązała z nim spółkę ; drugi do
Lisieckiego zapytując : czyby nie zechciał powrócić i objąć posady w jego
sklepie?...
Przez cały czas pisania i odczytywania listów złośliwy uśmiech nie schodził mu
z twarzy.
„Wyobrażam sobie minę Szlangbauma - myślał - kiedy otworzymy mu przed
nosem sklep konkurencyjny... he!... he!... he!... On mnie kazał pilnować...
Dobrze mi tak, kiedym pozwolił rozpanoszyć się temu filutowi... He! He! He!”
W tej chwili trącił rękawem pióro, które z biurka upadło na podłogę. Rzecki
schylił się, ażeby je podnieść, i nagle uczuł dziwny ból w piersiach, jakby mu
kto przebił płuca wąskim nożykiem. Na chwilę zaćmiło mu się w oczach i
doznał lekkich mdłości; więc nie podnosząc pióra wstał z fotelu i położył się na
szezlongu.
„Będę ostatnim cymbałem - myślał - jeżeli za parę lat Szlangbaum nie wyjdzie
na Nalewki... Stary głupiec ze mnie!... troszczyłem się o Bonapartych i o całą
Europę, a tymczasem wyrósł mi pod bokiem tandeciarz, który każe mnie
pilnować jak złodzieja... No, ale przynajmniej nabrałem doświadczenia;
wystarczy mi go na całe życie... Przestaniecie wy mnie teraz nazywać
romantykiem i marzycielem...”
Coś jakby zawadzało mu w lewym płucu.
626
„Astma?... - mruknął. - Muszę ja się na serio wziąć do kuracji. Inaczej za pięć,
sześć lat zostałbym kompletnym niedołęgą... Ach, gdybym się był spostrzegł
dziesięć lat temu!...”
Przymknął oczy i zdawało mu się, że widzi całe swoje życie, od chwili obecnej
aż do dzieciństwa, rozwinięte na kształt panoramy, wzdłuż której on sam płynął
dziwnie spokojnym ruchem... Uderzało go tylko, że każdy miniony obraz
zacierał mu się w pamięci tak nieodwołalnie, iż w żaden sposób nie mógł
przypomnieć sobie tego, na co patrzył przed chwilą. Oto obiad w Hotelu
Europejskim z powodu otwarcia nowego sklepu... Oto stary sklep, a w nim
panna Łęcka rozmawia z Mraczewskim... Oto jego pokój z zakratowanym
oknem, gdzie przed chwilą wszedł Wokulski, kiedy powrócił z Bułgarii...
„Zaraz... Co to ja poprzednio widziałem...” - myślał.
Oto piwnica Hopfera, gdzie poznał się z Wokulskim... A oto pole bitwy, gdzie
niebieskawy dym unosi się nad liniami granatowych i białych mundurów... A
oto stary Mincel siedzi na fotelu i ciągnie za sznurek wiszącego w oknie
kozaka...
„Czy ja to wszystko istotnie widziałem, czy mi się tylko śniło?... Boże
miłosierny...” - szepnął.
Teraz zdawało mu się, że jest małym chłopcem i że podczas gdy jego ojciec
rozmawiał z panem Raczkiem o cesarzu Napoleonie, on wymknął się na strych i
przez dymnik patrzył na Wisłę w stronę Pragi... Stopniowo jednak obraz
przedmieścia zatarł mu się przed oczyma i został tylko dymnik. Z początku był
on wielki jak talerz, później jak spodek, a potem zmalał do rozmiarów srebrnej
dziesiątki...
Jednocześnie ze wszystkich stron ogarnęła go niepamięć i ciemność, a raczej
głęboka czarność, wśród której tylko ów dymnik świecił jak gwiazda o
nieustannie zmniejszającym się blasku.
Nareszcie i ta ostatnia gwiazda zgasła...
Może zobaczył ją znowu, ale już nie nad ziemskim horyzontem.
Około drugiej w południe przyszedł służący pana Ignacego, Kazimierz, z