Wybrancy bogow
Wybrancy bogow читать книгу онлайн
Ka?da twoja my?l mo?e zosta? pods?uchana. Nawet up?yw czasu nie ochroni przed telepatami. Tylko wybra?cy mog? si? z nimi zmierzy?. Wybra?cy Bog?w to najbardziej tradycyjna ksi??ka science fiction Rafa?a A. Ziemkiewicza, znanego publicysty i autora m.in. powie?ci Pieprzony los Kataryniarza, Walc stulecia oraz tomu opowiada? Czerwone dywany, odmierzony krok, trzykrotnego laureata nagrody im. Janusza A. Zajdla. Rzecz dzieje si? w odleg?ej przysz?o?ci na jednej z wielu skolonizowanych planet, Terei. Przed laty koloni?ci porwani ide? wolnego, autarkicznego spo?ecze?stwa, zerwali kontakty z metropoli?. Skutki okaza?y si? op?akane – rewolucyjna w?adza wyrodzi?a si? a jej totalitarne rz?dy doprowadzi?y do cywilizacyjnej katastrofy. Zbli?aj?ca si? nieuchronnie kl?ska g?odu zaostrza walk? pomi?dzy rywalizuj?cymi ze sob? frakcjami rz?dz?cych. rz?dz?cych wir wydarze? wpl?tana jest tr?jka g??wnych bohater?w: zbuntowany przeciw systemowi by?y policjant telepata, zawodowy bojownik opozycji i m?ody rockman, nie?wiadomy, ?e los obdarzy? go unikaln? w?a?ciwo?ci? umys?u.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Borden milczał, przyglądając mu się.
– Poza tym nie otrzymaliśmy dotąd szczegółowych danych o Sayenie Mecie. Niewykluczone, że one również mogą naprowadzić nas na ślad innych, nieujawnionych dotąd uczestników spisku…
– Tym już się zajęto – przerwał mu sucho Borden. – Proszę o konkluzję. Coś nie tak. No, trudno.
– Uważam, że mamy do czynienia z jakąś rozbudowaną strukturą. Dlatego chciałbym nadal kontynuować śledztwo aż do pełnego wyjaśnienia wszystkich danych.
Proszę mi dać trochę czasu… i dostęp do poczynionych dotąd ustaleń. Przesłanki są może drobne, ale nie należy ich lekceważyć…
Zapadła cisza. Oficerowie milczeli, spoglądając to na Tonkaia, to na Bordena.
– Dobrze, zgadzam się z panem – powiedział senator. – Co konkretnie zamierza pan zrobić?
– Planowałem z moimi chłopcami wizytę w Hynien. Są gotowi – Tonkai spojrzał na zegarek. – Będziemy tam na parę godzin przed przylotem prezydenta. Być może wniesiemy coś nowego do tej sprawy.
– Zgadzam się – powtórzył Borden. – I życzę powodzenia – spojrzał na Mokarahna.
– Zaraz wydam niezbędne polecenie…
– Czy któryś z panów ma coś do dodania? Szkoda. – Borden wrócił do poprzedniego tonu. – Myślę, że w tutejszym Instytucie zachodzi potrzeba dokonania pewnych zmian. Sądzę, że powinniśmy się nad tym zastanowić.
Tonkai nie miał głowy śledzić wrażenia, jakie zrobiły te słowa na pułkownikach.
– Pozostaje nam do omówienia jeszcze kilka spraw. Pan, kapitanie, musi się spieszyć, jeśli oczywiście podtrzymuje pan swoją decyzję lotu do Hynien. Otrzyma pan wszystkie materiały o postępach śledztwa.
Po chwili stał już na korytarzu. Przez moment zastanawiał się, machinalnie trąc zarost, wreszcie spokojnym krokiem ruszył do windy. Przede wszystkim zebrać do kupy ekipę. Popracują teraz, cholera, on też się nie oszczędza. Poczuł nagle z ogromną siłą głód, o którym zdążył już zapomnieć. Nie, przede wszystkim coś zjeść, i pomyśleć chwilę w spokoju. Będzie wesoło, nie tylko tutaj. Trzeba się ustawić do wiatru, póki czas. Zrobi się pewnie sporo wolnych miejsc na górze.
– Proszę zaczekać – zatrzymał go ochroniarz przy windzie.
– Czy coś…?
– Proszę zaczekać. Zaraz się pan dowie.
Stał kilka minut niepewnie, przestępując z nogi na nogę. Z jednego z korytarzy wyłonił się znany mu już facet w okularach. Skinął na Tonkaia.
– Za czterdzieści pięć minut – powiedział, gdy się zbliżył – zgłosi się pan do pokoju 4872. Koledzy pana zaprowadzą. Proszę się nie spóźnić. To osobiste polecenie senatora. Proszę zachować je wyłącznie do swojej wiadomości.
Okularnik podał mu gruby plik wydruków.
– Dla pana.
Tonkai podziękował sztywno.
W windzie nadal tkwiło dwóch goryli. Tym razem jednak już go nie rewidowali.
Rozdział 17
„W obecnej sytuacji potrzebujemy przede wszystkim dwóch rzeczy. Pierwsza, to usprawnienie struktur systemowych aparatu, które, nie reformowane od czterdziestu lat, zakrzepły i zdegenerowały się, stając się niezdolnymi do samodzielnego, efektywnego działania. Druga, to nowe technologie i stosowanie na szeroką skalę nowoczesnych rozwiązań we wszystkich dziedzinach. Należy obawiać się, że jesteśmy w tej chwili zacofani technologicznie w stosunku do Federacji. Dalsze powiększanie się tego rozziewu może mieć dla naszej niezawisłości jak najgorsze skutki”
Nils Borden „Propozycje zmian” ŚCIŚLE TAJNE. Do rąk własnych prezydenta Ouentina.
Wysłużony flajter, pamiętający chyba jeszcze rebelię komputerową osiadł ciężko przy posterunku szosowym blokującym Hynien od strony południowej autostrady. Latton spoglądał chwilę na szofera, po czym westchnął ciężko, przecierając zaspane oczy, i wygramolił się z wozu. Jeden z posterunkowych odlewał się właśnie pod ścianą wartowni. Bluzę zostawił w środku, a rozchełstana koszula wyłaziła mu z gaci.
– Hej, ty – zawołał Latton do lejącego. – Kto tu dziś dowodzi?
Mundurowy odwrócił głowę i wskazującym palcem lewej ręki podniósł opadający na oczy daszek czapki.
– Ja – oznajmił. – Cześć Latton. Poznał go. Podszedł, kiwając na szofera, żeby został w wozie.
– Cześć Ber. Pijecie?
– Właź, znajdzie się i dla ciebie – Ber dopiął rozporek i uścisnął mu rękę. – Nuda, cholera, przecież dzisiaj nie ma żadnego ruchu. Zielarze mają wolne, a dostawy jutro. Szwendał się tu jakiś wariat, próbował hamulce przed barierą, ale zwinął się, zanim go pogoniłem. A ty w ogóle skąd? Dzisiaj?
– Dostałeś tych trzech poszukiwanych? – skrzywił się Latton. – Wypuścili dodatkowo czterdzieści wozów. Podobno szuka ich Instytut z Arpanu.
– Mam coś takiego, przyszło parę godzin temu. Nie wiem, co za jedni?
– Pojęcia nie mam. Narobili szumu jak cholera. Ale nie o to chodzi.
Weszli na wartownię. Jak zwykle panował tu wściekły bajzel. Na stole poniewierały się papierosy, plastikowe kubki, tacki z resztkami jedzenia i petami. Dwóch posterunkowych rozwaliło się na fotelach. Jeden z nich zasłaniał twarz czapką i chrapał cicho z nogami wyciągniętymi na podstawionym krześle. Drugi skinął Lattonowi głową i wrócił do wyciskania wągrów przed ułożonym na skraju metalowej półki lusterkiem.
– Jest panika – powiedział krótko Latton. – Łysy mówił, żeby uprzedzić wszystkie rogatki. Przylatują posiłki z Arpanu, będą blokować miasto.
Ber jakby go nie słyszał. Wyciągnął z kłębowiska papierów szklanki i ustawił je na stole. Z szafki wydobył napełnioną do połowy butelkę.
– Nie wygłupiaj się. Mało ci jeszcze tych trzech?
– Przyjeżdża jakaś szycha. Dzisiaj wieczorem. Ber odstawił butelkę. Przez chwilę drapał się pod czapką.
– Powtórz to jeszcze raz.
– Wieczorem przyjeżdża jakaś szycha z piątki. Właśnie mi mówił Łysy. Sprzątnij ten burdel, obudź zwłoki – wskazał na śpiącego – i w ogóle, wiesz. Za godzinę masz patrol jak w banku.
– Kurwa, jeszcze im mało? Kto taki?
– A co ja, wróżka jestem? Pewnie jakiś wojskowy. Latam dziś całą noc, w bazie ruch jak w burdelu po wypłacie, żandarmeria fruwa po całym mieście.
Ber przestał się drapać i podał mu szklankę. Wypili, zagryźli, żeby standardowa lepiej poszła.
– No, dobra. Dziękuję. Dobrze, że przyleciałeś. Przecież dzisiaj nie jest twój dzień?
– Powiedz im to. – Latton ze złością odstawił kieliszek na biurko. – Połowę flajterów dziś puścili na miasto. Wiesz, żeby dziś nie było ani jednego zezwałowanego na ulicy, żadnego mordobicia, wybijania szyb i tak dalej.
– To się kupy nie trzyma. Wojskowi, jak przylatują, to do bazy, miasto ich nie obchodzi.
– Cholera wie. W każdym razie zrób tu porządek. Ja się zwijam. I uprzedź, kogo możesz.
– Dobra. Dziękuję. Jeżeli to nie bałach, masz u mnie flakon.
– Akurat, kretynie, wożę dupę po całym mieście, żeby ci wstawiać bałachy. Trzym się.
Wrócił do flajtera i skinął na szofera. Nie podobał mu się, cholera wie, dlaczego.
– Wiesz, gdzie jest dwójka?
– No?
– No, to lecimy właśnie tam. I pamiętaj, żeby stopować po prawej stronie bariery, nie tak jak tu.
– Ale, szefie, przecież mieliśmy szukać tych trzech – młody wskazał podbródkiem na rozłożone między siedzeniami wydruki z podobiznami poszukiwanych przestępców, które dostali przed wyjazdem na patrol. Gdyby nie oni, Latton pewnie spałby spokojnie i przewracał się z boku na bok. I gdyby nie ta szycha z piątki.
– Leć, jak mówię, młody. Co ty myślisz, że będziemy latać w tę i nazad i ślepić, czy który nie idzie? Jak już są na wydruku, to i tak ich ktoś przydupi, prędzej czy później. Ja w tym robię nie od wczoraj. Dawaj, no.
– Tak – młody szarpnął wajchę i flajter, zadzierając nos do góry, przeleciał nad granicą miasta.
– Co „tak”?
– No, tak jest.
– No. – Latton rozejrzał się. Na wijącej się pomiędzy łachami plantacji drodze dostrzegł jakiś ruch. Sięgnął po radiotelefon.