Wybrancy bogow
Wybrancy bogow читать книгу онлайн
Ka?da twoja my?l mo?e zosta? pods?uchana. Nawet up?yw czasu nie ochroni przed telepatami. Tylko wybra?cy mog? si? z nimi zmierzy?. Wybra?cy Bog?w to najbardziej tradycyjna ksi??ka science fiction Rafa?a A. Ziemkiewicza, znanego publicysty i autora m.in. powie?ci Pieprzony los Kataryniarza, Walc stulecia oraz tomu opowiada? Czerwone dywany, odmierzony krok, trzykrotnego laureata nagrody im. Janusza A. Zajdla. Rzecz dzieje si? w odleg?ej przysz?o?ci na jednej z wielu skolonizowanych planet, Terei. Przed laty koloni?ci porwani ide? wolnego, autarkicznego spo?ecze?stwa, zerwali kontakty z metropoli?. Skutki okaza?y si? op?akane – rewolucyjna w?adza wyrodzi?a si? a jej totalitarne rz?dy doprowadzi?y do cywilizacyjnej katastrofy. Zbli?aj?ca si? nieuchronnie kl?ska g?odu zaostrza walk? pomi?dzy rywalizuj?cymi ze sob? frakcjami rz?dz?cych. rz?dz?cych wir wydarze? wpl?tana jest tr?jka g??wnych bohater?w: zbuntowany przeciw systemowi by?y policjant telepata, zawodowy bojownik opozycji i m?ody rockman, nie?wiadomy, ?e los obdarzy? go unikaln? w?a?ciwo?ci? umys?u.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Ber? Coś do ciebie jedzie. Na oko ciężarówka. Niby normalna, ale dzisiaj cholera wie. Podopinaj się nim wyjdziesz.
– Dobra, dzięki – zacharczało w głośniku. Latton pstryknął mikrofonem i odłożył go na miejsce, przełączając się na falę ogólną.
– Dwa cztery sześć, dwa cztery sześć – brzęczało radio. I po chwili – trzy dwa pięć, trzy dwa pięć – i cisza. Słuchał tego jednym uchem, przyglądając się przez uchylone okno miastu. Na twarzy czuł rześki, chłodny powiew. Niebo rozjaśniło się już na dobre. Miasto budziło się. Z tej odległości wprawdzie pozostawało milczące i nieruchome, a na przelotówkach z rzadka tylko migał jakiś wóz, i to przeważnie służb miejskich. No, ale jasne, że tacy, co mieli własne wozy, nie dmuchali do roboty na szóstą. Prawdziwy ruch zaczynał się na dolnych kondygnacjach, w stacjach kolejki. Frajerzy gnietli się, aż im żebra trzeszczały, żeby zdążyć odbić kartę. Latton widział to już tyle razy, że mógłby opisać każdy kawałek miasta z zamkniętymi oczami. Co zresztą na patrolach bardzo się przydawało.
– Dwa cztery sześć, śpisz, kurwa? – zachrypiało radio. Młody zaśmiał się głupkowato, patrząc na Lattona i ucichł po chwili, speszony jego milczeniem.
Znał całe miasto na pamięć. Kiedyś, parę lat temu, wysłali go z wycieczką do Arpanu. Ze zdumieniem stwierdził, że stolica strefy niczym się w sumie nie różniła od Hynien. Trochę większa i tyle, ale nawet układ estakad w centrum pokrywał się co do milimetra. Zresztą, tak mu już dawniej mówili, wszystkie miasta robiono według jednego planu. Raz, że taniej, dwa że porządnego człowieka nie korciło, żeby się włóczyć z miejsca na miejsce. Lattonowi też by to do głowy nie przyszło, wysłali go w nagrodę za nienaganną służbę. Na szczęście pojechali całą bandą, inaczej zanudziłby się na śmierć. A tak, puścili baby po sklepach, a sami od rana do wieczora rżnęli przez tydzień w karciochy.
– Dwa dwa cztery – skrzypiał głośnik. – Dwa dwa cztery.
Sięgnął od niechcenia po mikrofon, wciskając wbudowany w niego przełącznik.
– Dwa dwa cztery, zgłaszam się – powiedział.
– Gdzie jesteś?
– Przy skrzyżowaniu Czterdziestej Drugiej alei z Piętnastą, schodzimy na Plac Secesji od estakady. Spokój. Trochę ścisku przy wejściu do metra, jak zwykle. Nic szczególnego – odczekał chwilę. – Jacyś goście rozwalili się pod pomnikiem, zdaje się, że popijają.
– Kopnij ich w dupę – szczeknął głośnik. Wcisnął przełącznik radiotelefonu.
– Słuchaj i ucz się – powiedział do szofera. – Inaczej będziesz się do usranej śmierci plątał po mieście jak kretyn.
Młody bez słowa skinął głową.
– Panie kapral – powiedział po chwili.
– No?
– Co to za jedni? – spytał, wskazując głową na przelatujący przed nimi, kilkadziesiąt metrów wyżej, flajter. Była to spora maszyna, nowego typu. Musiała mieć ostry ciąg, bo mimo sporej odległości przemknęła przed nimi w parę sekund. Latton zmrużył oczy. Mignęły mu wymalowane na burtach wielkie, zielonofioletowe kręgi.
– Nawet nie pytaj młody. Instytutowcy.
– A czego oni tu szukają? Latton wzruszył ramionami.
– Panika to panika. Wszystkiego się można spodziewać.
Odczekał jeszcze chwilę i połączył się z dyspozytornią.
– Zgłaszam się dwa dwa cztery. Pogoniłem tych gówniarzy. Trzech z wzorcówki, nie legitymowałem. Oddalili się w kierunku modemu.
– Co mi dupę zawracasz jakimiś gnojkami, dwa dwa cztery – zaskrzeczał radiotelefon. – Patroluj i siedź cicho, jak cię nie wzywam.
– No – odłożył mikrofon. – Teraz się odwali na jakieś pół godzinki, zołza jedna. Już – wychylił się przez okno. – Dobra, siadaj przy tej naczepie.
Kapral z dwójki przywitał go rozłożeniem rąk i zdziwioną miną.
– Dzisiaj? Zgłupiałeś? Dzisiaj nic dla ciebie nie mam. Przyleć w piątek, jak zwykle…
Latton w kilku słowach streścił mu swoje nowiny. Pogadali chwilę, wymieniając kilka stereotypowych uwag o bliżej nie sprecyzowanych tematach.
– No, dobra – powiedział Latton, sadowiąc się na powrót we flajterze. – Teraz jeszcze na czwórkę i zjeżdżamy na bazę.
– Panie kapral? A mieliśmy jeszcze skoczyć po proteinki. Baba mi łeb suszy…
– Zdążymy, spoko. Smaruj.
Flajter zajęczał, odrywając się znowu od ziemi. Latton wyciągnął się w fotelu przymykając oczy i zastanawiając się, czy, kiedy odbębni nocny dyżur, dadzą mu wreszcie spokój. Niejasne przeczucie mówiło mu, że nie powinien na to liczyć.
– Dwa dwa cztery – szczeknął głośnik, jakby na potwierdzenie jego obaw.
– Dwa dwa cztery, zgłaszam się.
– Mam dla ciebie frajera. Zakłady Tiret 3, Szregi Odd, pracownik wydziału F-5 zakładów mechanicznych. W domu go nie ma, za parę minut powinien stawić się do pracy.
– Przyjąłem – wyłączył mikrofon. – Niech cię szlag, stara ruro. Dymaj do tych zakładów, młody. – Flajter pochylił się lekko, nabierając szybkości.
– Rzetelnie? – zapytał po chwili Latton, włączając znowu mikrofon.
– Nie. Masz być grzeczny i uprzejmy. Chcą z facetem pogadać w komendzie miasta. Zawieziesz go tam i odstawisz do kapitana Wodijewa z sekcji miejskiej, pokój 357. To wszystko.
– Zrozumiałem, wykonam.
Pod brzuchem flajtera przesuwały się szybko budynki Hynien. Przelecieli nad zewnętrznym murem i wylądowali na parkingu fabryki. Kątem oka Latton zarejestrował sześć flajterów przelatujących w stronę Towedu. Były większe i nowocześniejsze od maszyn używanych w Hynien, na burtach wymalowane miały znaki… cholera, przysiągłby, że takich znaków używały brygady specjalne z rządowej, ale jeszcze w życiu nie zdarzyło mu się ich widzieć na własne oczy. Czyli, że odwiedziny były faktycznie na wysokim szczeblu.
Prowadzeni przez zalęknionego strażnika przeszli przez zezwałowane pod murem pryzmy blach do hali F-5. Zerknął przelotnie na jej wnętrze. Taśmy właśnie stanęły, dookoła kręcił się tłum roboli. Trafili na zmianę. Skręcili do dyżurki. Po chwili przybiegł tam zasapany inżynier. Na nie dopiętą koszulę narzucony miał szary kitel.
– Jereth Belm, jestem zastępcą kierownika zmiany – powiedział, przyglądając się badawczo Lattonowi, który przechadzał się po pokoju, zaglądając od niechcenia we wszystkie kąty. – Słucham?
– Pracuje u was niejaki Szregi Odd? Inżynier przełknął ślinę i podskoczył skrzętnie do pulpitu.
– Już sprawdzam. Tak – dodał po chwili. – Jego zmiana właśnie wchodzi.
– Zabieramy go ze sobą. Znajdzie pan kogoś na jego miejsce.
– Tak, oczywiście. Panowie… pójdą ze mną, czy mam go tu przyprowadzić?
Młody spojrzał niepewnie na Lattona.
– Przejdziem się.
Taśmy już ruszyły. Inżynier dreptał przed nimi, odwracając się co chwila i wskazując dłonią przed siebie. Przechodzili pomiędzy szpalerem pochylonych nad taśmą pracowników w szarych kombinezonach. Na ich widok robotnicy milkli i stawali się strasznie zajęci, by po chwili, gdy policjanci już przeszli, odwracać się i wymieniać szeptem gorączkowe uwagi. Kiedy Latton odwrócił się na moment, wszyscy natychmiast zajęli się robotą, odsuwając się od siebie. Kapral uśmiechnął się w duchu.
Podeszli w końcu do niewysokiego faceta o szczurzej twarzy, podkładającego pod prasę jakieś detale. Odwrócił się.
– Panie Jereth, do cho… – zamilkł w pół słowa. Inżynier skinął głową, spuszczając wzrok. Latton zatrzymał się przed robolem i długą chwilę przyglądał mu się w milczeniu.
– Szregi Odd? – zapytał wreszcie. Zdawało mu się, że facet odetchnął z ulgą.
– Nie, on właśnie nie przyszedł – rozgadał się. – Ja jestem z poprzedniej zmiany, właśnie mówiłem majstrowi, żeby tu kogoś przysłali, bo Szregiego nie ma, no a taśma idzie, więc ktoś musi stać…
– Żeton – powiedział Latton, niezadowolony z takiego obrotu sprawy.
Obejrzał żeton ze wszystkich stron i na wszelki wypadek wsadził go do czytnika. Zgadza się, cholera, to nie ten.
– No, co to jest – odwrócił się do inżyniera. – Żarty jakieś, co?
Inżynier drapał się po szyi.
– Sprawdzę… on tu powinien być – popędził do swojej dyżurki. Poszli powoli za nim, pomiędzy rozstępującymi się w ciszy robolami.