Wybrancy bogow
Wybrancy bogow читать книгу онлайн
Ka?da twoja my?l mo?e zosta? pods?uchana. Nawet up?yw czasu nie ochroni przed telepatami. Tylko wybra?cy mog? si? z nimi zmierzy?. Wybra?cy Bog?w to najbardziej tradycyjna ksi??ka science fiction Rafa?a A. Ziemkiewicza, znanego publicysty i autora m.in. powie?ci Pieprzony los Kataryniarza, Walc stulecia oraz tomu opowiada? Czerwone dywany, odmierzony krok, trzykrotnego laureata nagrody im. Janusza A. Zajdla. Rzecz dzieje si? w odleg?ej przysz?o?ci na jednej z wielu skolonizowanych planet, Terei. Przed laty koloni?ci porwani ide? wolnego, autarkicznego spo?ecze?stwa, zerwali kontakty z metropoli?. Skutki okaza?y si? op?akane – rewolucyjna w?adza wyrodzi?a si? a jej totalitarne rz?dy doprowadzi?y do cywilizacyjnej katastrofy. Zbli?aj?ca si? nieuchronnie kl?ska g?odu zaostrza walk? pomi?dzy rywalizuj?cymi ze sob? frakcjami rz?dz?cych. rz?dz?cych wir wydarze? wpl?tana jest tr?jka g??wnych bohater?w: zbuntowany przeciw systemowi by?y policjant telepata, zawodowy bojownik opozycji i m?ody rockman, nie?wiadomy, ?e los obdarzy? go unikaln? w?a?ciwo?ci? umys?u.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Nie wyjaśniło mu tego także dwóch następnych ochroniarzy, sterczących w pustym holu, gdzie po raz trzeci musiał pokazać przepustkę oraz wezwanie.
– Proszę oddać broń – powiedział sucho jeden z nich. Wyglądał na faceta, który przegryza lufę cekaemu równie łatwo jak parówkę.
– Nie mam broni. Przyjechałem z domu.
– Wybaczy pan – ochroniarz fachowo obmacał mu kieszenie. – Posiedzenie komisji zaczyna się za piętnaście minut w sali A, na szóstym poziomie. Myślę, że trafi pan tam bez większych kłopotów?
Poziom szósty oznaczał szóstą kondygnację piwnic, licząc od piętra. Dotychczas słyszał tylko o czterech.
– Winda numer siedem w północnym skrzydle. Korytarz w prawo, potem…
– Trafię – przerwał mu z uśmiechem. – Jestem tutejszy.
Pięć minut stracił na rozmowę z Draunem przez wewnętrzny wideokom. Otrzymał listę czterech nazwisk, którymi według wszelkiego prawdopodobieństwa posłużyli się w ostatnich dniach poszukiwani ale nie dowiedział się w zasadzie niczego, co pomogłoby mu zrozumieć sytuację. Wręcz przeciwnie, wiadomość o dokonywanym właśnie przerzucie sporej ilości sprzętu do Hynien wydała mu się dziwna. Czyżby ujęcie Sayena Meta i jego wspólników stało się aż tak ważne?
Po pustych korytarzach snuli się senni faceci z pół-przymkniętymi oczami i skupionymi minami pracujących telepatów. W windzie musiał poddać się szczegółowej rewizji, dokonywanej przez kolejnych dwóch goryli.
Skłonili się uprzejmie. Drzwi windy rozsunęły się, ukazując szeroki, wyłożony miękkimi płytami korytarz. O parę metrów dalej dostrzegł kolejny nienagannie strojony garnitur. Podszedł z wyciągniętym wezwaniem w ręku, mówiąc głośno:
– Kapitan Tonkai, pion operacyjny, wydział śledczy, katedra…
– Dobrze, dobrze – zaśmiała się zawartość garnituru. – Skoro już dotarł pan tutaj… – Chudy facet w okularach, o dużej głowie i wąskich ramionach, wcale nie wyglądał na ochroniarza. Diabli wiedzieli, jaka była jego funkcja w tym towarzystwie. Rzucił od niechcenia okiem na jego papiery.
– Tylko kapitan? – zapytał ni stąd, ni z owad.
– Tylko. Tego też żałuję – burknął Tonkai. Okularnik uśmiechnął się kącikami ust.
– Niech się pan odpręży, uspokoi. Czeka pana wiele nowin. Proszę się nie dziwić – dodał w charakterze wyjaśnienia. – U nas tak zawsze. Zdążyliśmy przywyknąć.
Było w jego głosie coś z życzliwego politowania dla zagubionego prowincjusza. No tak, dla nich stolica czwartej strefy to prowincja.
– Wyglądam na zdenerwowanego? – zapytał Tonkai, dając się prowadzić korytarzem.
– Mniej, niż wielu pańskich przełożonych. Mam obowiązek uprzedzić pana, że wszystko czego jest i będzie pan świadkiem, stanowi ścisłą tajemnicę państwową, której naruszenie jest karane zgodnie z paragrafem i tak dalej. Oficjalnie uczestniczy pan teraz w rutynowym posiedzeniu kierownictwa Instytutu na jednym z wyższych pięter. Proszę.
Minął jeszcze kilku eleganckich nieznajomych, zanim jeden z nich wystukał coś na klawiaturze przy szerokich, rozsuwanych drzwiach. To wyjaśniło przynajmniej, skąd ta iluminacja lądowiska na dachu Instytutu. Cała ta świta musiała się ledwie mieścić w kilkunastu dużych pancerkach.
Widok wielkiej, przyciemnionej sali nie zrobił już na Tonkaiu najmniejszego wrażenia. W milczeniu, z kamienną twarzą przeszedł wzdłuż długiego stołu, aż do miejsca, w którym siedzieli członkowie ścisłego kierownictwa Instytutu. Nadpułkownik Linden spojrzał na niego ze zdziwieniem, jakby usiłował sobie przypomnieć, kto to właściwie jest. Zaraz obok siedział Kron, a o trzy miejsca od fotela, do którego skierował się Tonkai, po prawej stronie stołu, nadpułkownik Mogavero. Był w samej koszuli, pod pachami wykwitły mu wielkie plamy potu. W ogóle wszyscy wyglądali nie najlepiej. Jedynie Mokarahn prezentował się równie schludnie jak zawsze – starannie zawiązany krawat, wąski, śnieżnobiały kołnierzyk, ciemna marynarka. Zauważywszy Tonkaia skinął lekko głową, uśmiechając się delikatnie. Ten uśmiech – na tyle zdążył już poznać swego przełożonego – znaczył „dobrze jest”. Nim zdążył się odkłonić, Mokarahn przeniósł wzrok na ścianę sali i ponownie pogrążył się w głębokiej zadumie.
Tonkai usiadł w przyzwoitej odległości od Lindena, rozglądając się niepewnie. W sali było cicho. Tak cicho, że bicie własnego serca wydawało mu się odgłosem pneumatycznego kafara.
Nie miał nawet czasu rozejrzeć się lepiej. Drzwi w przeciwległym końcu sali otworzyły się i ukazał się w nich, poprzedzany przez dwóch nieznanych Tonkaiowi mężczyzn, łysawy człowieczek w okularach. Gdyby Tonkai nie wiedział, kto to jest, uznałby go za figurę co najmniej zabawną.
Kilka razy widział jego zdjęcie – podobno była to jedyna fotografia, którą senator pozwalał publikować – mimo to jednak nie poznałby go, gdyby nie został uprzedzony podpisem pod wezwaniem. Po pierwsze, fotografia musiała pochodzić sprzed co najmniej dwudziestu lat. W chwili obecnej ciemna, równo przystrzyżona grzywa Bordena należała już do zamierzchłej przeszłości. Jedynie nad uszami zachowało się trochę szarej, rzadkiej szczeciny. Poza tym zdjęcie ukazywało twarz senatora z lewego półprofilu, co nie pozwalało dostrzec, iż jego wydatny nos jest z lekka skrzywiony w prawą stronę. No i, co najważniejsze, na zdjęciu nie było widać, że senator ma na oko nie więcej niż metr czterdzieści wzrostu, wyraźnie krótszą, jakby poskręcaną prawą nogę i nieduży, ale wyraźny, garb. Umieszczona na wąskich ramionach, okrągła jak piłka głowa z małymi, przyciśniętymi do potylicy uszami sprawiała wrażenie za dużej i krzywo umocowanej. Nie pasowały do niej wąskie, jakby stale przymrużone oczy.
– Proszę nie wstawać – szczeknął krótko, piskliwie senator, podchodząc do stołu. Towarzyszyło temu nerwowe poruszenie ręką. Wszystko w tej postaci było niesamowite – skrzekliwy głos, nerwowe ruchy drewnianego pajacyka, wielkie, kościste dłonie. Nic dziwnego, że osobisty doradca prezydenta nigdy nie pokazywał się publicznie i unikał wszelkiego rozgłosu związanego ze swoją osobą. Większość mieszkańców Terei w ogóle nie wiedziała o jego istnieniu. Słyszeli może o jakiejś „teorii wzmocnień”, ale z pewnością niewiele ich obchodziła. Swoje uczucia skupiali oni na siwym, wysokim i zawsze wyprostowanym jak struna prezydencie Ouentinie. Tylko najlepiej zorientowani – a do nich należeli pracownicy Instytutu – zdawali sobie sprawę, że ów tajemniczy człowiek jest od kilku lat faktycznym władcą ich świata.
Borden, śledzony pilnie przez dziewięć par oczu, usadowił się w głębokim fotelu u szczytu stołu. Ktoś zdążył zadbać, aby fotel ten podniesiono nieco wyżej niż pozostałe. Ze sposobu, w jaki senator usiadł, widać było, że jego nogi dyndają w powietrzu. Dwóch smutnych, którzy szli za Bordenem, zamknęło drzwi. Cała czwórka zasiadła z dwóch boków senatora. Jeden ustawił przed sobą na stole pudło amtexu i wzmacniacz.
– Panowie – zaczął Borden nie czekając, aż jego milcząca obstawa usadowi się na swych miejscach – sytuacja naszej Republiki stała się w ostatnich dniach poważna. Myślę, że domyślacie się tego choćby z faktu, że fatyguję się tutaj osobiście. Jak wiecie, podróże nie leżą w moich zwyczajach. Tym niemniej właśnie tu, w Czwartej Strefie, i to w waszym Instytucie doszło do wydarzeń, które zakwalifikować należy jednoznacznie…
Mówił szybko, nerwowo, jakby pluł słowami. Jego cienki, skrzeczący głos nie wywoływał nawet cienia uśmiechu na żadnej ze zwróconych ku niemu twarzy. Samo nazwisko Bordena wzbudziło w szefach Instytutu paniczny lęk.
– Stoimy – mówię o rządzie Terei – w przededniu ogłoszenia szeregu decyzji o znaczeniu, nie waham się użyć tego określenia, epokowym. Zdajecie sobie panowie sprawę z powagi naszej sytuacji gospodarczej. Nieprzemyślane, zakrawające wręcz na sabotaż decyzję niekompetentnej w obecnym składzie Rady Specjalistów sprawiły, że znaleźliśmy się na progu katastrofy. W ciągu ostatnich miesięcy produkcja rolna spadła o połowę.
Pomimo zaangażowania wszystkich sił celem łagodzenia skutków katastrofy ekologicznej i pomimo ofiarności społeczeństwa, możemy z całą pewnością stwierdzić, że kryzys w rolnictwie pogłębi się w najbliższym czasie jeszcze bardziej. Fakt ów dostarczył ostatecznych argumentów na rzecz przeprowadzenia szeregu doniosłych reform w systemie funkcjonowania naszego państwa.