Wybrancy bogow
Wybrancy bogow читать книгу онлайн
Ka?da twoja my?l mo?e zosta? pods?uchana. Nawet up?yw czasu nie ochroni przed telepatami. Tylko wybra?cy mog? si? z nimi zmierzy?. Wybra?cy Bog?w to najbardziej tradycyjna ksi??ka science fiction Rafa?a A. Ziemkiewicza, znanego publicysty i autora m.in. powie?ci Pieprzony los Kataryniarza, Walc stulecia oraz tomu opowiada? Czerwone dywany, odmierzony krok, trzykrotnego laureata nagrody im. Janusza A. Zajdla. Rzecz dzieje si? w odleg?ej przysz?o?ci na jednej z wielu skolonizowanych planet, Terei. Przed laty koloni?ci porwani ide? wolnego, autarkicznego spo?ecze?stwa, zerwali kontakty z metropoli?. Skutki okaza?y si? op?akane – rewolucyjna w?adza wyrodzi?a si? a jej totalitarne rz?dy doprowadzi?y do cywilizacyjnej katastrofy. Zbli?aj?ca si? nieuchronnie kl?ska g?odu zaostrza walk? pomi?dzy rywalizuj?cymi ze sob? frakcjami rz?dz?cych. rz?dz?cych wir wydarze? wpl?tana jest tr?jka g??wnych bohater?w: zbuntowany przeciw systemowi by?y policjant telepata, zawodowy bojownik opozycji i m?ody rockman, nie?wiadomy, ?e los obdarzy? go unikaln? w?a?ciwo?ci? umys?u.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Zastanawiał się, czy nie powinien jej uderzyć. Ale nie. Umilkła nagle, słyszał tylko jej ciężki, świszczący oddech. Zaczęła płakać.
Zapalił papierosa.
– W końcu każdego to czeka. Jego zagryzło własne sumienie. – powiedział wreszcie. Zupełnie niepotrzebnie.
Szelest odsuwanego krzesła, kilka szybkich kroków. Podbiegła do Hornena i z całej siły szarpnęła go za ramię.
– Spójrz na mnie! – krzyknęła. – Przecież wiesz, że to przez ciebie! Spotkał starego kumpla, chciał pogadać. Opowiedział ci o sobie, a ty co? Powiedziałeś, co o nim myślisz, tak? Po prostu mu powiedziałeś, i tyle! I jesteś w porządku. Ty byś nie pękł na jego miejscu, sam sobie winien! A skąd wiesz, do ciężkiej cholery, a skąd wiesz? Znasz siebie na tyle, żeby wiedzieć, co byś zrobił, gdyby?! No? Potrafisz spojrzeć w lustro bez obrzydzenia, a czy potrafisz mi teraz spojrzeć w oczy?
Stał nieruchomo, z kamienna twarzą, gdy wrzeszczała mu prosto w twarz. Musiała przy tym wspiąć się na pałce.
– To nie jest moja wina, dziewczyno – powiedział wreszcie, gdy już się wykrzyczała. – Nic mu nie mówiłem. Był kiedyś zbyt porządnym człowiekiem, żeby to znieść. Nie potrafił się okłamywać, jak tylu innych. Pewnie, że ja też nie znam swojej wytrzymałości. Ale wiem, że kiedy człowiek raz okaże się skurwysynem, to już nie ma po co żyć. Nie zrozumiesz tego. Zostaw mnie.
Zwinęła się, siadając znowu i chowając twarz w podciągniętych pod brodę kolanach. Płakała, dreszcze wstrząsały całym jej ciałem. No, i Bóg z tobą, Szregi, niech cię to pocieszy. Po mnie to, kurwa, żadna baba nie będzie płakać.
Cholera cię tu przyniosła, Hornen. Co cię to wszystko obchodziło? Masz swoją robotę do wykonania, nic więcej się w tej chwili nie powinno liczyć. Wrócił do pokoju. Niech się wypłacze. Biedna dziewczyna. One zawsze są biedne, mogą tylko płakać. Usiadł na łóżku i sięgnął po następnego papierosa.
Przyszła po kilkunastu minutach, z zaczerwienionymi, wilgotnymi jeszcze oczami.
– Dlaczego wyszedłeś? – spytała, siadając przy nim. Powstrzymał się, żeby się nie zaśmiać. – O Boże, Boże, kiedy to wszystko się skończy – szepnęła, osuwając się na niego. Przytulił ją odruchowo. Sam miał czasem ochotę tak osunąć się na kogoś i popłakać. Bogu dzięki, że nigdy nie miał okazji.
– Stało się, co się miało stać – powiedział po długim milczeniu, gładząc jej plecy. – Niczego już nie zmienisz.
– Przepraszam cię – wyprostowała się, wycierając dłonią policzki. – Wiem, że to nie twoja wina. Czasem są takie chwile, że sama już nie wiem. Chciałabym zasnąć i obudzić się za wiele, wiele lat, kiedy już będzie po tym wszystkim.
– Każdy by chciał… żeby to się skończyło samo z siebie. Niektórzy ludzie mówią, że trzeba czekać, że Ziemia kiedyś sobie wreszcie o nas przypomni. Przylecą tu i zrobią raz na zawsze porządek z Instytutami i specami. Kiedyś też w to wierzyłem. Ale oni już chyba o nas zapomnieli. Bóg też już pewnie o nas zapomniał.
– Nie mów tak – poruszyła głową. – Chyba jeszcze tylko na niego możemy liczyć.
Nie wiedział, co odpowiedzieć. Wierzył w Boga, przede wszystkim na złość specom, którzy pluli na religię i religiantów przy każdej możliwej okazji.
– Myślę, że gdyby chciał zrobić dla nas jakiś cud, już by się chyba pofatygował. Więc widocznie musimy sobie na to zasłużyć. Musimy sobie poradzić sami. Robić, co do nas należy i nie oglądać się na zapłatę. W końcu musi się udać. Wierzę w to. Inaczej życie w ogóle by nie miało sensu.
Westchnął ciężko.
– Muszę się zbierać. Chciałbym, żebyśmy się kiedyś jeszcze spotkali. Chciałbym tu wrócić. Może będę mógł. Wiesz co? Nie śmiej się, mówię zupełnie szczerze. Jest w tobie coś… coś niezwykłego. Nigdy nie spotkałem podobnej do ciebie dziewczyny. Możesz mi wierzyć, bo idę stąd i nie mam żadnego powodu, żeby ci wstawiać bałachy. Chciałbym, żebyś sobie kogoś znalazła i mogła żyć normalnie… jeżeli w tym zwariowanym świecie można normalnie żyć i być szczęśliwym. I żebyś miała synów. Potrafiłabyś wychować ich na porządnych ludzi. Jeśli mi się nie uda, to może oni wreszcie… zdołaliby to osiągnąć.
Mieli już wstać, kiedy dobiegł ich szelest poruszonej klamki drzwi. Cały ten ponuro-liryczny nastrój opuścił Hornena w jednej chwili. Poczuł się znów sobą. Zwykłym, normalnym fajterem. Niemal odetchnął z ulgą.
– Otwórz – powiedział spokojnie, podnosząc się i uchylając okno. Rzut oka – ulica czysta, w porządku. Trochę za wysoko… no, trudno. Stał spięty, nieruchomy.
Po chwili do pokoju wszedł Szregi. Właściwie wtoczył się, aż żal było na niego patrzeć. Chwiał się na nogach, w oczach miał obłęd, spoglądał na Hornena nieprzytomnie, wręcz z rozpacza. Za nim nic nie rozumiejąca Ronię.
Przez długą chwilę patrzyli na siebie, nim Szregi upadł nagle na jego pierś, jak mokra szmata.
– Nie potrafię… – zaskomlał. – Nawet tego nie potrafię…
Odsunął go, rzucił na łóżko. Szregi wił się, gryząc palce i skamląc jak skopany pies.
Powoli, w milczeniu, Hornen założył kurtkę.
– Pójdę już – powiedział do Ronię. – Życz mi szczęścia.
Przez chwilę zdawało mu się, że chce coś powiedzieć, ale tylko poruszyła bezgłośnie wargami i skinęła głową. Pochylił się nagle i pocałował ją w policzek.
– Dziękuję ci za rozmowę – powiedział. – Nigdy z nikim tak nie rozmawiałem. Trzymaj się.
Obrócił się nerwowo i wyszedł. Z trudem powstrzymywał się, żeby nie zacząć wrzeszczeć.
Rozdział 16
„Przestrzegamy jednak przed powierzchownym, szkodliwym rozumieniem tych danych, widocznym w działalności niektórych nadgorliwych pracowników. Jest zjawiskiem niepokojącym, że posiłkując się wyrwanymi z kontekstu tezami»teorii wzmocnień niektórzy socjonicy zdają się lekceważyć w praktyce rolą wzmocnień negatywnych. Stwarzanie korzystnej alternatywy społecznej nie jest i nie może być jednoznaczne ze stwarzaniem poczucia bezkarności elementom wywrotowym”
Nils Borden „Nowe prądy w teorii i praktyce socjonicznej ostatnich lat – rekapitulacja dokonań” (Biuletyn IRS, nr 32/48. Do użytku wewnętrznego)
Tonkai zdążył zapomnieć o głodzie i bólu żołądka. Już widok posterunków brygady specjalnej, rozstawionych wokół budynku Instytutu sprawił, że awantura z Onny oraz wszystkie wydarzenia ostatniego dnia stały się odległe i mało istotne. W czasie, gdy dwóch zbirów w kuloodpornych kamizelkach, kaskach i naramiennikach przypominających ogromne, obwieszone bronią chrząszcze, oglądało jego przepustkę, dostrzegł nad budynkiem wyraźną na tle czarnego nieba poświatę. Sączyła się znad dachu w miejscu, gdzie znajdowało się lądowisko. Nad miastem niósł się cichy, charakterystyczny świst silników lądujących flajterów.
– Proszę – powtórzył dryblas, trzymając w wyciągniętej ku niemu ręce kartę przepustki. Tonkai opuścił głowę i bez słowa skierował się ku wejściu.
Zdążył jeszcze spostrzec, że większość okien Instytutu była ciemna, jedynie dwa lub trzy jarzyły się słabo. Gdyby nie pancerki gwardii na otaczającym budynek parkingu i rozpalone lampy lądowiska, można by pomyśleć, że Instytut jest pusty i uśpiony jak w zupełnie normalną noc.
Przy wejściu musiał pokazać wezwanie i przepustkę po raz drugi, tym razem już strażnikom, pełniącym normalny dyżur na portierni. Obok nich stał barczysty facet w cywilu, z wygolonymi na stalowy kolor policzkami. Zmierzył Tonkaia badawczym spojrzeniem i bez słowa skinął głową w stronę holu. Spod niedopiętej marynarki wystawała mu kolba udarowego pistoletu.
Tego typu bronią posługiwali się w zasadzie tylko ochroniarze. Miała bardzo ograniczony zasięg i niedużą celność, ale trafienie z bliska przerabiało przeciwnika na proszek. Obecność przy wejściu faceta z udarowcem pod pachą dawała absolutną pewność, że w budynku znalazł się jeden z ludzi rzadko na co dzień opuszczających piątkę. Tonkai wprawdzie nie potrzebował tego rodzaju wskazówki, podpis pod wezwaniem wystarczał w zupełności. Nadal jednak nie rozumiał, co mogło skłonić senatora do nieoczekiwanej wizyty w Arpanie i dlaczego zechciał on wezwać spotkać się z kapitanem Tonkaiem.