Czarna Szabla
Czarna Szabla читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
- Co ci jest?
- Trzydzieści rózeg wziął u kuny, z pana kasztelana łaski - wtrącił Nietyksa.
- Za co?
- Bóg raczy wiedzieć. - Jasiek spuścił wzrok. - Za hardość, pan kasztelan powiedzieli. Za to, że głowę za wysoko noszę.
- A nosisz?
- Nie wiem.
- Tyś szlachcic czy chłop? Jasiek milczał. Skłonił się nisko.
- Chłop, panie - wyszeptał i dwie łzy stoczyły mu się po policzkach.
- Idź do czeladnej - mruknął pan Jacek. - A jutro skoro świt do posługi przychodź... I nie bój się - dodał cicho. - Nie będę cię bił.
5. Amor i demon
Różne są odmiany jesieni. Jest jesień włoska, ciepła i słoneczna. Jesień francuska, pełna dojrzewających winogron, jesień obfitości i zbiorów. Jesień inflancka - szara, ponura i smutna. Jesień multańska, gorąca, pełna zaduchu i pyłu.
Jednak najpiękniejsza jest złota polska jesień.
Tak przynajmniej myślał pan Dydyński, ruszając na kasztelańskie polowanie w Beskidzie.
Był początek października. Lasy i pola pokryły się złotem, a drzewa gubiły żółte liście, które padały na dywan utkany z traw, kwiatów i ziół. Niebo nad górami było błękitne i spokojne. Potoki szumiały cicho wśród kamieni, a pod wieczór z wykrotów i leśnych ostępów podnosiły się pierwsze jesienne mgły. W taki czas zwierz wychodził z pól i lasów, dziki ryły pod dębami, gęsi ciągnęły w kluczach na południe. Na stokach Beskidu pasły się stada saren, zające kryły się po krzakach, wilki podchodziły pod ludzkie siedziby. Więc kto tylko czuł się szlachcicem, ten wyruszał wraz z gośćmi i służbą w knieje, spuszczał ze smyczy charty i sfory ogarów lub chwytał się cieszynki czy guldynki. Zapuszczał się w ostępy z łukiem i oszczepem, szczwał zające, tropił wilki, łosie i jelenie. Polował z sokołem na podniebne ptactwo, chadzał z siecią na niedźwiedzia lub zastawiał sidła na lisa.
Jednakże tego wieczoru Dydyńskiemu nie było w głowie polowanie.
Kasztelanka...
Gdy zajął wskazane przez borowego stanowisko za kępą pożółkłych zarośli, wyciągnął broń i przyczaił się, usłyszał za sobą stukot końskich kopyt. Odwrócił się i zobaczył młodą pannę na białym dzianecie. Ubrana była po męsku - w żupanik, delię i kołpak, spod którego wymykały się pasma ciemnych włosów. Podjechała bliżej, patrząc Dydyńskiemu prosto w oczy, a potem zeskoczyła na ziemię. Poprawiła bandolet na ramieniu. Przez ten czas pan Jacek zdołał dostrzec jej piękne szare oczy, małe, ale pełne wargi, wąskie brwi i drobne nozdrza ściągające się jak u rasowej klaczy.
- Witam, panie Jacku.
- Waćpanna - Dydyński skłonił się i zdjął kołpak - jesteś zapewne Ewą Ligęzianką, córką imć pana kasztelana halickiego, dobrodzieja mojego, o której urodzie i wielkiej mądrości nieraz słyszałem?
- Widzę, że waszmość władasz równie dobrze szablą co dowcipem. Czy i kobiety zdobywasz tak łatwo jak trofea na polowaniu?
- Niewiasty podbijam dwoma sposobami - odparł Dydyński - szablą i poezją. Poezją zdobywam serce, a szablą przepędzam trubadurów, którzy są lepsi ode mnie w rymowankach niż w szermierce. Cóż waćpannę do mnie sprowadza?
- Byłam ciekawa, czy tak znamienity myśliwy upolował już wilka, a może niedźwiedzia?
- Ja poluję na jeszcze grubszego zwierza, mościa kasztelanko.
Ewa uśmiechnęła się lekko. Obeszła dokoła gruby pień drzewa, dotykając go lekko palcami.
- Wiem, panie Jacku, na kogo polujesz. Galopuje na karym koniu, a za każdym razem, gdy się pojawi, spada czyjaś głowa.
- Głupio robi. Gdybym był jeźdźcem, nie polowałbym na mężczyzn.
- A na co?
- Na... łanie. Roześmiała się cicho.
- Czy jeździec nie jest kimś, komu pan kasztelan odmówił ręki waćpanny?
- Gdyby któryś z nich był tak odważny, dałabym mu się porwać... Pan ojciec chce wydać mnie za magnackiego syna. Dla takich za ciężka jest rajtarska zbroja i pałasz. Nie wiesz, panie Jacku, jak nudne jest życie na dworskich salonach. Ty, mości Dydyński, robisz, co lubisz: chcesz - żyjesz, chcesz - umierasz! A ja ciągle widzę uniżone uśmiechy gładkich panów i tęsknię do wolnego życia. Takiego, jakie ty wiedziesz...
- Takie życie szybko się kończy. W bójce, w karczmie, na gościńcu, pod kopytami koni. Od tatarskiej strzały. Albo na pohańskich galerach. Albo pod toporem kata...
- A wiesz, panie Jacku, dlaczego tu przyszłam? Chciałam odnowić znajomość. Ciągle wspominam, jak przed laty przyjeżdżałeś do mego ojca, do zamku w Podhajcach.
- Nie pamiętam.
- Nie zwracałeś na mnie uwagi... A tak naprawdę, panie Jacku - oparła się policzkiem o jego ramie, tak że szlachcica przeszył dreszcz - przyszłam do ciebie, bo wiem, że on uderzy znowu. Przyjdzie po moją duszę.
- Po ciebie? Dlaczego?
- Jestem ostatnia z rodu. Ratuj mnie, panie Jacku... Ocal przed nim. Mój ojciec kiedyś umrze. A wtedy potrzeba mi będzie kogoś silnego. Kogoś jak ty...
- A Zaklika?
- To zwykły infamis i banita. Zaklika? Któż to jest Zaklika?
- To mój wróg. Pociąłem go w pojedynku.
- Ale to nie Dydyński. Nie ty...
Z dala rozległo się granie rogów. Zaraz potem zachrzęściły gałęzie i krzaki za Dydyńskim i Ligęzianką. Nadciągał kasztelan, a z nim Nietyksa, Zaklika i kilku pachołków. Ligęza trzymał w ręku rusznicę. Zaklika wyciągnął bandolet, spojrzał niechętnie na Dydyńskiego i kasztelankę.
- Obława ruszyła! - zakrzyknął kasztelan. - Niedźwiedź jest w ostępie przed nami. Na konie siadajcie, bo jak w szał wpadnie, odbiec nie zdążycie!
Dydyński pomógł wsiąść Ewie, a potem wskoczył na kulbakę, przygotował półhak, nakręcił zamek. Z daleka przez puszczę niosło się granie rogów, łoskot kijów i nawoływanie osaczników.
- Wyjdzie ku nam! - wydyszał Nietyksa. - Żebym tak był w młodych latach, poigrałbym sobie z misiem oszczepem.
Rozjechali się i ukryli za krzakami. Wysoki, groźny ryk rozbrzmiał blisko. Zaraz po nim rozległo się ujadanie psów.
Dydyński czekał w napięciu. Przed nimi był leśny ostęp przesłonięty pożółkłymi krzakami - głęboki jar porośnięty drzewami, poprzegradzany zbutwiałymi pniami, zarośnięty chrustem, zawalony kamieniami. Coś kotłowało się w głębi wąwozu. Ujadanie psów stało się bliższe. Szelest i łoskot rozbrzmiały nieopodal. Niedźwiedź się zbliżał...
Wszystkie lufy skierowały się ku wylotowi wąwozu.
Niedźwiedź? Dydyński słyszał wyraźnie łoskot końskich kopyt... Ale jak to? Skąd...
Z błyskiem światła odbitego od szmelcowanej zbroi... Z łoskotem kopyt i chrapaniem ogromnej karej bestii w kropierzu... Spod baldachimu złotych liści wypadł czarny jeździec w rozwianym płaszczu. Szybko przemknął między drzewami.
Wrzaski, krzyki...
Błysk, huk i dym przeorały polanę. Jednak kule ominęły jeźdźca. Szybko jak we śnie upiór pomknął tam, gdzie stał kasztelan. Dydyński usłyszał potężniejący łoskot kopyt, a potem świst powietrza przecinanego ostrzem rajtarskiego pałasza. Jacek cisnął w bok półhak, chwycił za szablę i wichrem pomknął za napastnikiem.
Nie zdążył!
Upiór jak burza wpadł na pobladłego Ligęzę, zatoczył pałaszem świszczącego młyńca i ciął!
Kasztelan zdążył się zastawić. Koń pod nim stanął dęba, Ligęza opadł w tył, na plecy, a walący się z nóg wierzchowiec przygniótł go swoim ciężarem.
Czarny rycerz ściągnął wodze, jego rumak wspiął się, zatańczył na tylnych nogach. Upiór rozejrzał się, jego oczy ukryte za szparami przyłbicy spojrzały w prawo, w lewo...
- Do broni! Bić! - ryknęło kilka głosów.
Sługa kasztelana przyskoczył bliżej, wzniósł rohatynę nad głowę i pchnął w bok czarnego. Ostrze ześliznęło się po zbroi, a jeździec skoczył w przód, zamachnął się i ciął pachołka prosto w łeb. Obrócił się; z tyłu runął nań Barszczewski - zaufany klient Ligęzy. Od razu ciął szablą w twarz osłoniętą przyłbicą. Ostrze zabrzęczało, ześliznęło się po hełmie, jeździec odbił kolejne cięcie szlachcica, a potem błyskawicznie przeszedł z zasłony do zwodu, wbił ostrze w pierś Barszczewskiego, popchnął głębiej i przebił go na wylot. Szlachcic zacharczał, zwisł bezwładnie w kulbace, a potem zwalił się na ziemię.