Czarna Szabla
Czarna Szabla читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Oblicze Ligęzy nabiegło czerwienią. Ręka, którą wyciągnął w stronę Dydyńskiego, drżała coraz mocniej.
- Gdy pierwszy raz rozmawialiśmy, imć Nietyksa wypowiedział nazwisko Wierusz... Kto to jest?
- To chłop - wykrztusił kasztelan. - Ja... Nieprawnie... - Ligęza zamilkł, opadł na krzesło, a jego twarz poczęła robić się coraz czerwieńsza. - Jezu Chryste! Jezu... duszę się! - Szarpnął zapięciem atłasowego żupana.
- Jasiek! Nietyksa! Bywaj! - Dydyński poderwał się z krzesła. Drzwi otwarły się z trzaskiem. Do komnaty wpadł Jasiek, pachołkowie i zamkowy medyk. Chwycili rzężącego, trafionego apopleksją kasztelana, ponieśli do sąsiedniej komnaty.
Dydyński westchnął ciężko. Wyszedł na zewnątrz. Stanął na krużganku i oparł się o poręcz. Usłyszał stukot młotków na dziedzińcu. Na dole, przed wejściem do zamkowej kaplicy, stolarz zbijał krzyże z drewnianych bali. Dwóch pachołków wnosiło do środka proste drewniane trumny.
Dydyński ruszył do swojej komnaty. Wszedł po schodach, potem przemierzył korytarz, w sali z portretami zatrzymał się na chwilę. Znów spojrzał na malowidło przedstawiające obu kasztelaniców - Samuela i Aleksandra. Zamyślił się na chwilę.
Dlaczego na portrecie były dwa herby? Jeden to Lubicz Ligęzów, a drugi - dziwna, dzielona w słup tarcza z czterema liliami. To nie był herb Ligęzów. To nie był żaden polski herb.
Obaj młodzieńcy namalowani zostali blisko prawej krawędzi obrazu. Zbyt blisko. Herbowa tarcza u ich stóp zapewne kiedyś znajdowała się pośrodku malowidła...
Dydyński wzruszył ramionami i ruszył do komnaty. Pchnął drzwi. Na środku pokoju leżała ćwiartka papieru. Dydyński podniósł ją i przeczytał:
Wielmożny, Uprzeymy y Wielce mnie miły Mości Panie Bracie!
Zaszły zdarzenia, które sprawiają, że muszę powiedzieć Ci o czymś ważnym. Czekam dziś wieczorem w karczmie „Pod szablami" u Żyda Berka, na krakowskim trakcie.
Podpisu nie było. Dydyński zmiął w ręku papier.
I pomacał przy boku rękojeść szabli.
7. „Pod szablami"
Karczma „Pod szablami", która sterczała przy trakcie ze Lwowa do Krakowa, nazywana była tak z powodu licznych zwad i rąbanin, które rozgrywały się w jej wnętrzu. Tutaj umawiali się na pojedynki panowie bracia, a karczmę palono co kilka lat. Ostatni raz uczynili to zbuntowani żołnierze konfederacji lwowskiej. Ale i tak w ciągu ostatniego roku w deski podłogi, stoły i ławy wsiąkło tyle szlacheckiej krwi, że starczyłoby jej na ufarbowanie wszystkich żupanów w województwie ruskim na karmazynowa barwę.
Karczma była pełna gości. Dydyński z trudem przeciskał się przez tłum herbowych. Rozglądał się dokoła z uśmiechem i odpowiadał na liczne pozdrowienia, których nie szczędzili mu panowie bracia. Wszak był znany i lubiany w całej Ziemi Przemysko-Sanockiej, a przy drewnianych stołach poznaczonych razami szabel i czekanów zasiadał sam kwiat szlachty z tego pogranicza Rzeczypospolitej. Gdyby pan Dydyński wszedł do gospody i zajazdu w dalekiej Francyi albo w Niderlandach, z pewnością otaczałyby go smętne i blade oblicza pludraków pociągających drobnymi łyczkami wino z kielichów. Bogatych mieszczuchów i tchórzliwych kawalerów w upudrowanych perukach. Ludzi chłodnych i wyrafinowanych, cedzących słowa półgębkiem i pilnujących, aby broń Boże nie uronić ani kropli z kielicha ani nie paść w pijackim śnie pod stół.
Na szczęście była to gospoda w Rzeczypospolitej, więc pana Jacka otaczały czerwone i rubaszne oblicza szlachty polskiej, a w uszy uderzały pijackie śpiewy i okrzyki. Widział gęby poznaczone bliznami po cięciach szablą, guzami i śladami od prochu. Gęby rumiane i blade, ozdobione nosami czerwonymi od pijaństwa, uczone, choć z błyskiem w oku. Płowe i ciemne podgolone czupryny, sumiaste wąsy - czasem nierówne, bo podcięte przez sąsiada lub konkurenta do panny. Oblicza poczciwe i otwarte, pijackie, wesołe, ale nade wszystko - szczere.
Dydyński rozglądał się dokoła, ale nie widział, aby ktoś w tłumie gości skinął na niego. Przeszedł tak przez całą izbę, aż w końcu zajrzał do małego alkierzyka. Zajrzał i zamarł.
Nietyksa.
Szlachcic siedział nad kuflem piwa. Kiwał się sennie, wpatrzony gdzieś w dal. Czyżby czekał?
Dydyński wszedł do alkierza. Przysunął z łoskotem ławę do stołu i rozsiadł się wygodnie. Nietyksa otworzył jedno oko.
- Wreszcie jesteś, panie Jacku. Czekałem...
- Słucham.
- Chyba wiesz, o czym chciałbym z tobą mówić...
- O jeźdźcu.
Nietyksa spojrzał w prawo, potem w lewo, jak gdyby sprawdzając, czy ktoś ich nie podsłuchuje.
- Jeździec godzi w cześć i honor Ligęzów. A nade wszystko w to, co pan na Sidorowie kocha najbardziej. Kasztelankę!
- Chce ją porwać do ołtarza?
Nietyksa uśmiechnął się, dopił piwo i odstawił pusty kufel.
- Jeździec na karym koniu, który przybywa z mgły. Niezwyciężony, niedościgniony. Szybki jak żmija, waleczny jak lew i... sprawiedliwy jak sama śmierć.
- Jak się zwie?! Zdradź mi jego imię.
Nietyksa zapatrzył się w dal. Zapadła cisza, nawet w głównej izbie ucichły pijackie krzyki.
- Wiem, kto jest jeźdźcem - powiedział cicho. - Znam tę historię. I kasztelan ją zna, ale nie wyjawi ci nigdy, bo ciągle nie chce uwierzyć, że to się mogło stać. Ten jeździec to upiór.
- Upiór!?
- Myślałem, że czarny diabeł nigdy nie wstanie z grobu. Ale on ożył, powstał z martwych, choć sam widziałem obcięte głowy jego towarzyszy.
Dydyński spojrzał Nietyksie prosto w oczy.
- A więc? Mów, mów, panie bracie!
- Kiedyś kasztelan przyjął na służbę pewnego człeka, który zwał się Chrystian von Thurn. Powiadał, że był szlachcicem z Wirtembergii, ale ja myślę, że tak naprawdę był to bękart ze Śląska, który przyssał się do cudzego klejnotu. Pan Ligęza uczynił go dowódcą straży i zaufanym sługą. Gdy obaj panicze dorośli, wysłał go z nimi za granicę. Kasztelan hołubił go na dworze, żywił i otaczał łaskami. A źle robił, bardzo źle. Bo od pańskich faworów czarciemu bękartowi pomieszało się we łbie. Coraz śmielej sobie poczynał, coraz pewniej. Pewnego razu kasztelan pojechał do Krakowa. W drodze spotkał jednak swawolną kupę. Wybili jego czeladź i hajduków. Byłby zginął, ale uratował go Chrystian. Nadciągnął na czas ze swoimi ludźmi i uchronił gardło pana Ligęzy od miecza.
- I co na to kasztelan?
- Dał nobile verbum, że odda mu, co tylko tamten będzie chciał, choćby i nawet zamki i starostwa. Ale bękart... Bękart zażądał czegoś, co przyprawiło jaśnie oświeconego o wściekłość.
- Pieniędzy?
- Gdzież tam! Chciał ręki panny Ewy.
- I kasztelan dał mu?
- Dał nobile verbum, że odda mu córkę. Ale dopiero wtedy, gdy panna ukończy dwudziesty pierwszy rok życia. Chytry był pan Ligęza, ale przechytrzył. To było tuż przed pogromem pod Cecora. Chrystian wybierał się na wojnę, został nawet kapitanem kompanii rajtarów w regimencie imć pana Kazanowskiego, a panna była młoda. Kasztelan myślał, że bękart zginie albo zapomni. Ale on przeżył. Po bitwie chocimskiej wrócił tutaj, i to nie sam!
- Jak to nie sam?
- Była z nim kupa hultajstwa. Chrystian dobrał sobie towarzyszy z wolnych rajtarów, którzy nie dostali zasług, i wraz z nimi łupił wsie i miasta. Kasztelan bał się, że upomni się o pannę, ale miał szczęście. Chrystian szalał i zabijał, okrutnie był zawzięty na chłopów. I wtedy poczęto mówić o nim - czarny jeździec albo czarny upiór, bo jeździł w czarnej zbroi rajtarskiej i nigdy nie pokazywał twarzy. Ale zginął z rąk chamów. Najpierw starosta Krasicki pogromił ze swoimi ludźmi jego kompanię, a potem w jednej wiosce dopadli go rozwścieczeni chłopi i zarąbali kosami. Jego i dwunastu rajtarów. Chrystian zginął w walce, ale rajtarów kmiecie wzięli żywcem i wszystkim pościnali kosami głowy. Wszyscy myśleli, że czarny jeździec zginął. Aż tu nagle... W maju tego roku panna skończyła dwadzieścia jeden wiosen... I wtedy padł pierwszy trup.