Czarna Szabla
Czarna Szabla читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Nietyksa rozkaszlał się.
- Czarny jeździec wraca. Kryje się we mgle i uderza. Chce uwieźć do piekła to, co mu się słusznie należy... Zabrać do piekła pannę Ligęziankę...
- Ewę?!
- Pannę kasztelankę. Tak jest. Pan Ligęza dał mu słowo szlacheckie. A pan Ligęza nigdy słowa nie łamie.
- Jakim herbem pieczętował się Chrystian?
- Cztery lilie na tarczy dzielonej w słup...
Jacek zamarł. Wszystko zawirowało mu przed oczyma. Ten sam herb był na portrecie. Wszystko powoli stawało się jasne...
- Albo Chrystian nie zginął wtedy - mruknął Dydyński - albo ktoś wie o tej historii i podszywa się pod jeźdźca. Walczyłem z nim... To nie upiór... Wstawaj, waszmość! - zakrzyknął. - Czas nam ruszać!
- Dokąd?
- Prowadź mnie tam, gdzie jest grób tego Chrystiana. Jeśli naprawdę zginął, będą tam leżeć jego kości. A jeśli nie, to znaczy, że żyje.
- Teraz? W nocy?!
- Nie ma chwili do stracenia!
Nietyksa poderwał się na nogi. Pokuśtykał do wyjścia. Dydyński niemal następował mu na piętę.
Wyszli do sieni, a z niej ruszyli do stanu z tyłu karczmy. Dydyński uchylił drzwi. Weszli do ogromnej izby pachnącej końmi, sianem i końskim nawozem. W czasie gdy rozmawiali, zapadła ciemna noc. Księżyc zaglądał do okien.
Nietyksa krzyknął na pachołka, ale odpowiedziała mu cisza, ruszył do ogromnych drzwi prowadzących na zewnątrz, łomocząc drewnianą nogą o deski podłogi. Dydyński sam znalazł swego konia, narzucił nań kulbakę, przeciągnął pod brzuchem popręgi, założył munsztuk i tręzle... Potem spojrzał na drzwi i zamarł... Coś było nie tak. Księżyc świecił mocno, jego blask wpadał do stanu przez szparę u dołu wrót, jednak na samym środku poblask był rozdzielony, przesłonięty przez coś, co stało na zewnątrz...
Usłyszał szelest i niemal poczuł, jak coś dużego i czarnego przesłania światło księżyca po drugiej stronie.
- Nie rusz, waćpan, drzwi! - zakrzyknął. Za późno!
Nietyksa szarpnął oba skrzydła. Wrota rozwarły się ze skrzypieniem.
Jezu Chryste... Jeździec...
Dydyński dostrzegł tylko czerwone oczy konia i błysk światła na obnażonym pałaszu. Nietyksa rzucił się do ucieczki, biegł, szlochając, prosto do drzwi.
Ogromny rumak rusza z miejsca...
Kuternoga pędzi z krzykiem do karczmy...
Rżenie konia, świst ostrza...
Nietyksa potknął się, zamarł przechylony, gdy drewniana noga uwięzła mu w szparze między deskami. Szarpnął drewnianym kulasem, ale nie zdołał wydostać się z pułapki. Z krzykiem ciął szablą w drewnianą żerdź, raz, drugi, trzeci.
Nie zdążył! Szybko jak cień jeździec przemknął obok niego. Ostrze pałasza opadło z ponurym świstem, a odrąbana głowa Nietyksy potoczyła się pod ścianę.
Jeździec wstrzymał konia, zawrócił i pomknął do drzwi, wypadł na zewnątrz.
Dydyński skoczył na wierzchowca, uderzył rumaka piętami i ruszył za jeźdźcem.
Wypadli w noc. Kary koń pędził jak wicher, nie znając zmęczenia. Jak burza galopował gościńcem, a potem runął na południe. Przemknął przez bród, nad którym unosiły się opary mgieł, i wpadł do starego lasu. Poskręcane konary drzew tylko migały Dydyńskiemu w oczach. Księżyc był w pełni, jego blask przeświecał przez gałęzie, kładł się jasnymi plamami na mchu i paprociach.
Jeździec wpadł na dużą polanę, zatrzymał się, zwolnił. Dydyński dobył szabli.
- Chrystianie! Zatrzymaj się!
Jeździec zamarł. Powoli odwrócił się w stronę Dydyńskiego, Jacek poczuł dreszcz, gdy dostrzegł ciemne szczeliny w przyłbicy przeciwnika. Nie widział w nich oczu, nie widział piekielnych płomieni... Zupełnie nic... Czerń.
Co było za tą przyłbicą... Oddałby konia z rzędem, aby zobaczyć twarz... Twarz jeźdźca.
- Panie von Thurn! - krzyknął. - Odsłoń oblicze.
Czarny jeździec zniżył pałasz do cięcia, a potem jak burza ruszył na Dydyńskiego.
Starli się na środku polany, oblani księżycowym światłem. Czarny diabeł rąbnął wręcz, potem wlew, na odlew i w kiść, Dydyński uchylił się, ciął, odparował podstępny sztych i odpowiedział krótkim cięciem na głowę. Walczyli w furii, zdyszani uderzali i przyjmowali uderzenia. Ich konie kwiczały, napierały na siebie, szczerzyły zęby.
Niespodziewanie Dydyński zbił w bok cięcie ciężkiego pałasza. Potem zanurkował pod ostrzem, chcąc wyprowadzić morderczy sztych. Jednak w ostatniej chwili zmienił zamiar. Szybko jak żmija wyskoczył z siodła i całym ciałem uderzył w opancerzoną pierś przeciwnika, objął go ramieniem.
Kary koń stanął dęba, czarny jeździec przechylił się w tył, wypadł z kulbaki. Upadli na kamienie, rozdzielili się, lecąc. Dydyński osłonił głowę, przeturlał się po ziemi, a jeździec opadł na plecy, uderzył o kamienie.
Pan Jacek poderwał się szybko, dopadł przeciwnika. Jego szabla świsnęła cienko, odrzuciła w bok ostrze ciężkiego pałasza. Szlachcic uderzył nogą z całej siły, kopniakiem ciężkiego, podkutego buta wytrącił broń z ręki przeciwnika.
Potem postawił lewą nogę na piersi jeźdźca, przycisnął szablę do szyi okrytej skórą.
- Kim jesteś?! - wydyszał. - Pokaż mi swoje oblicze.
Czarny jeździec milczał. Nie poruszał się. Dydyński przesunął sztych szabli wyżej, do hełmu. Ostrożnie podważył przyłbicę.
Twarz!
Zobaczy twarz jeźdźca!
Jednym szybkim ruchem podniósł przyłbicę.
Chrapanie konia, łoskot kopyt.
Dydyński rzucił się w bok, przetoczył po kamieniach.
Ogromny kary koń o czerwonych oczach przemknął nad nim. Zawrócił i ruszył w stronę szlachcica z pyskiem wysuniętym do przodu. Skoczył prosto na Jacka, chcąc stratować go kopytami. Dydyński umknął w ostatniej chwili, ciął szablą od boku w pysk bestii. Koń kwiknął z bólu, zawrócił, zarżał. Dydyński cofnął się przed nim. Usłyszał za sobą chrzęst stali. Chciał zerknąć przez ramię, ale usłyszał świst ostrza i coś uderzyło go w bok. Wpadł w ciemną studnię bez dna i ścian i spadał nią długo...
8. Nobile verbum
Nie spadł w nicość ani nie uderzył o kamienie. Opadł na coś miękkiego. Leżał w ciszy, wsłuchany w potrzaskiwanie ognia na palenisku. Otworzył oczy i zobaczył nad sobą belkowany, pobielany sufit, po którym skakały odblaski płomieni.
Leżał na ławie w prostej izbie bez podłogi. W otwartej czeluści chlebowego pieca gorzał ogień. W jego blasku zobaczył prosty stół, drewniany ceber, stos drew w kącie, drewnianą balię, kijankę, kilka glinianych garnków. Dydyński poderwał się na nogi. Serce zabiło mu mocno, bo pomyślał, że jest w niewoli. Jednak ta izba wyglądała jak komora w chłopskiej chałupie, a nie zbójeckie siedlisko. Gdy się zerwał na nogi, od razu poczuł ból w lewym boku. Pomacał się tam i poczuł pod palcami grube zwoje bandaża.
Żyję, pomyślał. Nie zabił mnie.
Przeszedł się po izbie. Okiennice zamknięto na głucho. Ciekaw był, czy drzwi także. Ruszył ku nim, ale się wstrzymał. Coś było ukryte za piecem.
W szparze ktoś schował szablę - prostą batorówkę z szerokim, zakrzywionym łagodnie ostrzem, długim jelcem i ściętą skośnie nasadą głowicy.
Oprócz szabli Dydyński wyciągnął coś jeszcze. Małe zawiniątko, w którym błysnęło coś złotego... Sygnet! Szlachecki sygnet z wybitym znakiem brogu. To był herb Leszczyc.
Drzwi odskoczyły ze skrzypieniem. Dydyński chwycił za rękojeść szabli. Do izby wszedł niski, pleczysty mężczyzna w baraniej czapie i chłopskiej sukmanie. A za nim... Za nim wmaszerował Jasiek z zakłopotaną miną. Nieznajomy zamarł, widząc szablę w ręku pana Jacka.
- Powoli, panie rębajło - mruknął. - Ledwie wydobrzałeś, od razu chwytasz za szablę?
- Jegomości okrutnie cięto - skłonił się Jasiek. - Znaleźliśmy cię przy trakcie, w lesie. Koń stał nad tobą wylękniony i pogryziony.
- Powoli, Jasiek - powiedział mężczyzna w czapie. - Jak widzisz, panie, nie jesteśmy zbóje, ale cię po chrześcijańsku wyratowaliśmy z opresji. Jam jest Mikołaj Wierusz, ojciec twego pachołka Jaśka. A ty, panie, trzymasz w ręku moją szablę.