Czarna Szabla
Czarna Szabla читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
- Co ty tu robisz, panie?! - zabrzmiał głos przypominający daleki grzmot. Dydyński się odwrócił. W drzwiach do izby tortur stał kat, trzymając w ręku tasak. Pan Jacek nie wątpił już, że w gorszych tarapatach nie był od dawien dawna.
- Jam myślał, że to złodziej! - warknął oberżysta. - A nigdym nie sądził, że szlachcic do cudzej komory może wejść i w cudzych rzeczach grzebać! I dlaczegoś mi, panie, moją kotkę Krócicę wypuścił?! Teraz z małymi mi wróci!
Dydyński milczał. Cofnął się, oparł o łoże tortur, a potem szybkim, stanowczym ruchem dobył szabli.
- Dawnom nie ścinał szlacheckiej głowy! - mruknął mistrz małodobry.
- Panie, panie, gdzie jesteś! - rozbrzmiało na górze wołanie Szawiłły. Dydyński odetchnął z ulgą. Na schodach zadudniły ciężkie kroki, a potem za plecami kata ukazał się Kozak trzymający w dłoniach pistolety.
- No cóż, gospodarzu - mruknął Dydyński. - Chybaśmy się pomylili. Wybacz. Wypada nam teraz podziękować za gościnę.
7. Dydyński skonfundowany
Długo stali nad odkrytym w lesie dołem. Deszcz już nie padał. Wyszło słońce, poranek jednak był mglisty i pełen wilgoci. Dydyński chmurnie spojrzał pod nogi. Zatrzymał dłużej wzrok na walających się w błocie kościach królików, zajęcy i bydła. Żadna z nich nie była kością człowieka.
- Do diabła, Szawiłła. Jak mogliśmy się tak pomylić?
Kozak nic nie odpowiedział. Dydyński zawrócił konia i ruszył dalej drogą. Miał nadzieję, że cała ta sprawa nie rozniesie się po okolicy i nie dotrze w Sanockie. W końcu mogło to wielce zaszkodzić jego reputacji. Jechał wolno, ale nawet nie zauważył, jak wyminął zarośnięty trawą nagrobek ukryty między gęstymi krzakami. Tylko Szawiłła dostrzegł małą kamienną tablicę na mogile. Ledwie udało mu się odczytać na wpół zatarty napis. Tomasz Wola... Tak, Kozakowi wydało się, że gdzieś już słyszał to imię i nazwisko. Jednak nie mógł przypomnieć sobie gdzie...
8. Tajemnica karczmarza
Wczesnym popołudniem kat zszedł znowu do swej ukochanej piwnicy. Miał nadzieję, że teraz nie będzie przeszkadzał mu żaden nieproszony gość. Rozsiadł się wygodnie przy katowskiej ławie, a potem z zakrwawionego wora, spod martwych królików, wydobył to, co pozostało jeszcze z Chwościka. Nieszczęsny kupiec urodził się chyba pod złą gwiazdą, skoro ledwie dwa dni temu zawitał do jego karczmy. Oberżysta obejrzał dokładnie kości i wątrobę, a potem sięgnął po kindżał, dłuto i młotek. W środku kości było coś, co od ponad stu lat okazywało się najcenniejsze dla niego: szpik. Wrzucony do alchemicznego odwaru czerwonej tynktury nadawał jej niebywałej mocy. A dla kata oznaczało to po prostu jeszcze więcej życia. Tak, oberżysta miał teraz naprawdę dużo pracy...
Nobile Verbum
1. Castrum doloris
To był pogrzeb wielkiego pana. Setki migocących świec rozświetlały wnętrze kościoła. Cienie przemykały wzdłuż kolumn, kryły się za pilastrami. Żółte światła płomieni wydobywały z mroków zarysy kamiennych epitafiów, nagrobków i posągów. Przydawały blasku portretom i rzeźbom - obrazom ukazującym dumnych mężczyzn i piękne, wyniosłe kobiety; aniołom wspartym na alabastrowych zdobieniach, i kamiennym czaszkom. Oświetlały płaskorzeźbę przedstawiająca szlachcica w żupanie z pętlicami, wspierającego się pod bok prawą ręką. Lewą podawał śmierci, która właśnie zapraszała go w tany.
Kościół pełen był szlachty, mieszczan i czeladzi. Ściany obite czarnym suknem tłumiły echa. Ośmiu hajduków w czarnych żupanach, przepasanym litymi pasami ze złotogłowiu, niosło do ołtarza prostą, drewnianą trumnę okrytą czerwona materią. Z boków szli członkowie bractwa ze świecami w dłoniach. Głowy ukryli w kapturach. Zawodzili cicho pogrzebową pieśń. Z tyłu podążali słudzy w deliach i kaftanach, niosący złotą buławę, rząd koński, szablę, kałkan i kamienną tarczę herbową...
To był prosty herb. Podkowa i dwa krzyże. Lubicz.
Za sługami postępował tłum szlachty. Jaśniały podgolone łby panów braci, mieszały się sumiaste wąsy, delie i ferezje, wilcze i niedźwiedzie kołnierze, żółte i karmazynowe barwy żupanów.
Dwaj starzy słudzy podtrzymywali młodą kobietę w czerni. Mimo żałoby postępowała ku ołtarzowi wyprostowana. Potknęła się, gdy trafiła nogą na szczelinę w kamiennej posadzce. Jeden z towarzyszących szlachciców wyciągnął dłoń, by jej pomóc, ale odepchnęła ją gwałtownym gestem.
Trumna spoczęła w strzelistym castrum doloris - na katafalku ozdobionym rzeźbionymi łbami orłów i wilków. Wysokie antyczne kolumny wznosiły się nad postumentem, wspierając łuk okryty czarnym kirem. Dwie rzeźby aniołów stykały się skrzydłami, a światło świec migotało na ich twarzach.
Gdy powiał wiatr, zamigotały płomyki świec. Wystrzeliły w górę i na białej ścianie cienie ułożyły się na chwilę w zarys sylwetki stającego dęba konia dosiadanego przez jeźdźca w rozwianym płaszczu...
Hajducy odstąpili, odsłaniając przybity do wieka portret trumienny.
Kasztelan Ligęza.
To był wyniosły szlachcic z długą siwą brodą i błyszczącymi gniewem oczyma. Jego oblicze zdobiło kilka blizn wyniesionych z bitwy. Nawet po śmierci spoglądał na świat ognistym wzrokiem. Nikt i nic nie mogło ujść jego uwadze.
Członkowie bractwa śpiewali dalej. Ich głosy brzmiały smutno i żałobnie pod wysokim sklepieniem. Ściszali głosy powoli, delikatnie, aż wreszcie zapadła cisza przerywana dalekim zawodzeniem wiatru.
Chrapanie konia, łoskot kopyt!
Jeden z ministrantów rozejrzał się trwożliwie. Nie, zdawało mu się. W kościele panowała cisza.
Przed castrum doloris wystąpił siwy ksiądz.
- Panie kasztelanie Ligęzo!
Wiatr zawył wokół kościoła. W bocznej nawie huknęły niedomknięte okiennice.
- Panie kasztelanie Ligęzo - powtórzył głośno duchowny - z prochu powstałeś i w proch się obrócisz. Przychodzisz do Pana naszego nie w delii karmazynowej i na koniu z rzędem, nie z szablą i w zbroi błyszczącej, lecz nagi i bezbronny. Oto zakończyłeś tułaczkę życia swego, porzuciłeś godności, splendory i urzędy. Za wszystkie grzechy odpokutujesz, a ród twój nigdy już do chwały nie będzie powołany.
Kamienna tarcza z herbem Lubicz upadła z łoskotem na posadzkę. Pękła na trzy części; jej okruchy rozsypały się przed castrum doloris. Z trumiennego wieka, z sześciokątnego portretu, patrzyła na nie twarz kasztelana halickiego Janusza Ligęzy, starosty bracławskiego, dolińskiego, kątskiego, dynowskiego, biłgorajskiego, mereczyckiego...
Buława padła z hukiem na posadzkę przed trumną. Po niej upadł kałkan. Potem żelazna tarcza, rząd koński, pałasz, rapier... Wysoki hajduk podniósł nad głowę karabelę. Jednym szybkim ruchem złamał ją wpół i cisnął przed oblicze martwego kasztelana.
Nikt się nie odzywał. Było tak cicho, że wszyscy słyszeli skwierczenie świec. Ksiądz odstąpił od trumny. Światła przygasły.
Nagle rozbrzmiały końskie kopyta. Łoskot zbliżał się, potężniał. Wreszcie zabrzmiał pod samymi wrotami świątyni. A wówczas wszyscy powoli, jak we śnie, odwrócili się w stronę wejścia.
Pomiędzy kolumnami stał wielki kary koń o ognistych oczach. Dosiadał go ogromny jeździec w czarnej zbroi i porwanym płaszczu. W ręku trzymał czarną szablę.
Jeździec ruszył. Koń szedł stępa, chrapiąc głośno, rżąc i bocząc się. Podkowy uderzały miarowo o posadzkę, wywołując pod sufitem grzmiące echa, budząc dreszcz przerażenia. Nikt nie śmiał się poruszyć... Aż wreszcie jeden z hajduków drgnął. Wpatrywał się w jeźdźca, a jego ręka sama sięgnęła do opartego o ścianę półhaka...
Koń ruszył skokiem. W huraganowym pędzie pomknął do ołtarza, krzesząc iskry podkowami. Gdy wpadł do lepiej oświetlonej części świątyni, na szmelcowanej zbroi jeźdźca zabłysły błękitne lilie. Rumak skoczył ku castrum doloris, jeździec osadził go przed trumną, stanął w strzemionach i ciął w portret trumienny kasztelana. Cios był potężny. Łatwo oderwał blachę od wieka i rzucił w kąt, prosto w ciemną czeluść otwartej krypty. Jeździec potoczył wzrokiem po obecnych. Nikt nie widział jego twarzy ukrytej pod ciężką przyłbicą niemieckiego hełmu.