-->

Czarna Szabla

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Czarna Szabla, Komuda Jacek-- . Жанр: Научная фантастика. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Czarna Szabla
Название: Czarna Szabla
Автор: Komuda Jacek
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 193
Читать онлайн

Czarna Szabla читать книгу онлайн

Czarna Szabla - читать бесплатно онлайн , автор Komuda Jacek

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 25 26 27 28 29 30 31 32 33 ... 49 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

Jeździec!

Obok wilczego ścierwa stał jeździec... Jego ciało osłaniała czarna zbroja. Na głowie miał hełm z przyłbicą. Ligęza usłyszał świst klingi dobywanej z czarnej pochwy.

Czarny wierzchowiec ruszył skokiem. Starosta usłyszał jego chrapanie tuż nad sobą, zobaczył błysk obnażonego ostrza, w którym odbijał się wąski sierp księżyca.

Pędził przez chaszcze, potykał się o kamienie, plątał w wysokich trawach, wpadał na krzaki. Jeździec gnał za nim. Ligęza bał się odwrócić, bał się stawić mu czoła. A strach był uczuciem zupełnie obcym jego duszy. Za sobą czuł oddech karego konia i zimną śmierć ukrytą w lśniącym ostrzu. Znienacka zbocze rozstąpiło się pod nim. Stoczył się po ostrych kamieniach na dół, rozdzierając adamaszkowy żupan i hajdawery. Czuł, jak coś lepkiego spływa mu po karku, oblepia czoło... Krew.

Potknął się o korzenie uschniętego dębu, przewrócił, przekoziołkował, ale wstał i stawił czoła zagrożeniu. Jednak gdy dojrzał ogromnego konia pędzącego na wprost, z jego ust dobył się skowyt. Czarny jeździec uczynił pałaszem świszczącego młyńca wokół swego boku, a potem zniżył broń do cięcia. Błysk stali!

Odblask światła padł na pobladłą i zakrwawioną twarz Ligęzy... Kary koń wpadł z rozpędem na kasztelanka. W ostatniej chwili szlachcic odwrócił się, chciał jeszcze uciekać, choć uchylić się przed ciosem, ale na próżno!

Pałasz ciął ze świstem, odrąbując prawy bark i ramię z szablą. Czarna krew trysnęła na pień dębu, na krzaki i chaszcze. Odrąbana ręka upadła w drgawkach, zaciśnięta kurczowo na nabijanej klejnotami rękojeści karabeli. W nocnej ciszy rozległo się wycie. Las odpowiedział echami, a potem słychać było tylko rżenie konia, oddalający się stukot kopyt i zapadła cisza.

3. Eques polonus sum

Zwodzony most opadł z hukiem. Wjechali w mroczną czeluść bramy, a dudnienie kopyt na drewnianych balach rozbrzmiało pod sklepieniem głośnym echem. Jacek Dydyński spojrzał w górę. Wysoko nad przejściem dojrzał kamienną tablicę herbową z Lubiczem. Była pęknięta. A może tylko mu się zdawało...

Wjechali na wąski, ciasny dziedziniec sidorowskiego zamku. Wysoko w górze niebo zasnuwało się mrokiem. Ciężkie deszczowe chmury przesłoniły księżyc i gwiazdy.

- Ot, szczęście, panie kochanku, żeśmy zdążyli - wysapał Anzelm Nietyksa. - Inaczej, panie kochanku, nocowalibyśmy w polu.

- A to dlaczego?

- Pan kasztelan bramy zamykać każe. I nikt po zmierzchu do zamku wkroczyć nie może.

Dydyński się rozejrzał. Na murach stali hajducy, a na wieży płonęły pochodnie.

- Boi się? Czego?

- Wszystko, panie kochanku, we właściwym czasie - wysapał Nietyksa i zlazł z konia. - Jeszcze poznasz, panie kochanku, rzeczy, które wiele ci wyjaśnią.

Dydyński zeskoczył na ziemię. Rzucił wodze pachołkowi.

Nietyksa, kołysząc się, ruszył przodem. Prawą nogę miał drewnianą. Jak sam powiadał, urwała mu ją w bitwie kula z falkonetu.

W bitwie, czyli, jak domyślił się Dydyński, w czasie jednej z prywatnych wojen, jakie jeszcze kilka lat wcześniej na Rusi Czerwonej toczyli Ligęzowie.

Nietyksa zatrzymał się nagle. Zaklął, bo drewniana noga uwięzła między kamieniami. Bezskutecznie szarpał nią w przód i w tył.

Dydyński pochylił się, chwycił drewniany bal, wyrwał kulasa ze szpary, podtrzymał Nietyksę.

- Okucie sobie, waszmość, spraw. Jak cię małżonka zdybie z dziewką, nie uciekniesz przed nią daleko.

- Całe życie od niej uciekałem i uciec nie mogłem. Choć nawet drewnianego kulasa nie miałem. Świeć, Panie, nad jej grzeszną duszą.

Ruszyli w stronę schodów.

- Litościwy jesteś, panie rębajło - roześmiał się Nietyksa. - A może też, panie kochanku, żałujesz tych wszystkich... khe, khe, khe, panów braci, których usiekłeś, co?

- Tak jest - powiedział twardo Dydyński. - Żałuję.

- Odmawiasz różańce za swoją duszę?

- Nie. Nigdy.

- A za dusze tych, których zabiłeś?

- Wieczności by nie starczyło.

Weszli na krużganek po kamiennych schodach. Przed wielkimi, nabijanymi bretnalami drzwiami do komnat kasztelana stało dwóch hajduków i wysoki szlachcic w lisim kołpaku. Wystarczyło, że pan Jacek spojrzał na przymrużone oko, przeciętą prawą brew i bliznę na czole, a od razu rozpoznał starego i raczej złego znajomka.

- O, pan Zaklika, banita i infamis! Czołem biję!

- Dydyński?! - wycharczał szlachcic. - Co tu robisz?

- Z wizytą, panie kochanku, przyjechał - zagadał Nietyksa. - To gość pana kasztelana.

- Gość w dom, bies w dom - wymamrotał Zaklika. - No, mości kawalerze, tak myślę, że znajdziemy sposobność do pogadania o naszych dawnych sprawkach. A teraz szablę oddaj, skoro do kasztelana wchodzisz.

Dydyński zawahał się, ale Nietyksa położył mu dłoń na ramieniu.

- Takie u nas prawo ostatnimi czasy. Kto do kasztelana ma sprawę, broń oddaje.

Dydyński odpiął z rapci swoją czarną serpentynę i podał Zaklice.

- To ta sama? - spytał Zaklika złowróżbnie.

- Przyłóż do szramy, jak nie poznajesz.

Zaklika splunął. Skinął na hajduków, a ci otworzyli drzwi.

Weszli do przedsionka. Nietyksa wprowadził Dydyńskiego do dużej sali. Było tu ciemno, jedynie w ogromnym palenisku płonął ogień, a na stole - trzy świece w złotym lichtarzu rzeźbionym w konie i rycerzy. Obok lichtarza leżały stare papiery - pożółkłe, złożone kilkakroć listy.

- Witam, witam waszmość pana!

Janusz Ligęza, kasztelan halicki, szedł ku nim z otwartymi ramionami. Dydyński dostrzegł jego wysokie czoło, błyszczące oczy, długą białą brodę i wytworną delię z kołnierzem z gronostajów. Objął Dydyńskiego i ucałował w oba policzki.

- Siadaj, waszmość - wskazał mu obite skórą krzesło. Skinął na Nietyksę, a ten nalał z dzbana wino do kryształowego pucharu i postawił przed gościem.

- Pewnie gawędziłeś, panie Jacku, z Zakliką - rzekł kasztelan. - Nie przejmuj się nim, bo Zaklika dobywa szabli tylko wtedy, kiedy ja mu na to pozwolę. Dopóki długów nie spłaci, wisi u rękawa mej delii. O, tutaj. - Kasztelan wskazał upierścienioną ręką obszyty futrem wylot. - Twoje zdrowie. - Uniósł w górę kielich. - Za spotkanie. I za dobicie targu.

Wypili. Węgrzyn był dobry, pochodził pewnie z piwnic kasztelana. A może jednak z loszku Boratyńskich, których zameczek Ligęza złupił wiosną, w czasie zatargu o Żurawicę?

- A o cóż mamy targu dobijać, wasza miłość? O Zaklikę? Nie jest wart tyle, abyś mnie tu wzywał. O zajazd?

Kasztelan opadł na fotel. Wpatrzył się w Dydyńskiego bystro i chytrze.

- A jak myślisz, czego mógłbym chcieć od największego rębajły w województwie ruskim? Nie zaprosiłem cię tu dla pogawędki. Jest dla ciebie zadanie. Dobrze płatne zadanie.

- A więc?

Kasztelan i Nietyksa wymienili spojrzenia. A potem Ligęza spuścił wzrok.

- Ktoś zabija moich ludzi. To morderca, najemny zbój, pewnie jakiś mój osobisty wróg. Uderza znienacka, sam jeden. Wymknął się z obław. Zabił... - głos mu się załamał - ...zabił Aleksandra, mego najstarszego syna. Jedynego dziedzica. A wcześniej ubił Samuela...

- Jak mniemam, zabija z ukrycia i nikt nie widział jego twarzy?

- Gdyby ktoś widział jego twarz, nie musiałbym wołać Dydyńskiego. Gdybym wiedział, kto to - wydyszał kasztelan - zabiłbym go dwakroć, trzykroć, czterokroć boleśniej niż on mych synów. Za jedną rękę odrąbałbym mu obie. Za jedną kroplę krwi rodu Ligęzów - wytoczyłbym z niego morze...

- Wszystko zaczęło się jakieś pół roku temu, może dawniej - podjął spokojnie wątek Nietyksa. - Najpierw zginął dzierżawca Wieruszowej - jednej z naszych wiosek. Do jego dworu wpadł jeździec w czarnej zbroi. I zabił go, porąbał na strzępy... Czarny zabił później naszego ekonoma spod Halicza. Potem jeszcze dwóch naszych ludzi...

- Zapewne jeździec był bez głowy - prychnął Dydyński. - Kiedy jechał, brzęczał łańcuchami, a dusze zabitych uwiózł do piekła! A może to nie jeździec, ale bestia, która zjada chamów, co nie dają ofiary na niedzielnej mszy?

1 ... 25 26 27 28 29 30 31 32 33 ... 49 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название