Czarna Szabla
Czarna Szabla читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
- Już oddaję. - Dydyński podał mu batorówkę. - Sygnet też twój?
- Jako żywo.
Dydyński spojrzał na sygnet, a potem na Wierusza.
- To jak to? Jasiek chłop - sam tak mówił - a jego ojciec pieczętuje się sygnetem?
- Zabrali mi szlachectwo.
- Zabrali? Zbójcy? Zaczaili się i cap! - odebrali?
- Nie zbójcy. Jeden zbój, największy w całym powiecie. Pan kasztelan z Sidorowa. Pan Ligęza. Tak sobie upodobał nasz zaścianek, że uczynił naganę naszego szlachectwa i przemienił w chłopy. Jasiek był wtedy mały. Kiedyś nazywałem się Wieruszowski herbu Leszczyc. Dziś nazywam się tylko Wierusz.
- Nie wiedziałem - mruknął Dydyński. - Ale i tak jestem wdzięczny za pomoc i uratowanie życia, panie bracie.
- Więc ty także uczyń coś dla mnie.
- Cóż takiego?
- Przestań ścigać czarnego jeźdźca.
- Co?! Dlaczego?
- Jeździec wypełnia wolę Boga. Słusznie karze grzeszników. Nie w prawie władał pan Ligęza, łamał słowa i przysięgi, zajeżdżał sąsiadów, brał, co chciał - cudze żony, dziewki i córki, wsie, zamki i miasteczka. A tymczasem jeździec wziął to, co Ligęza kochał najbardziej. Jego synów. I weźmie jeszcze córkę.
- Mówisz tak, bo nienawidzisz Ligęzy. Ilu niewinnych ludzi zabił jeździec? Iłu pomordował?
- A czy zabił ciebie?!
Dydyński spuścił wzrok. Pomacał się po boku... Ta rana nijak nie mogła być śmiertelna.
- Zabijał ludzi pana kasztelana. Jego sługi, jego hajduków, jego rękodajnych - ciągnął Wierusz.
- Czym zawinił dzierżawca, którego rozszczepił pierwszego?
- Pan Lubicz był synem kasztelana z nieprawego łoża. Katem nad nami. On ojca mego Sebastiana postawił na cztery noce pod pręgierz, aż starzec umarł...
- Jeździec to człowiek czy upiór?
Mikołaj skinął na Jaśka. Chłopak wyszedł do sąsiedniej izby. Przydźwigał ciężki parciany worek. Podniósł go z trudem i cisnął na stół. Sznur rozsunął się. Zabrzęczało złoto, na stół sypnęły się rulony czerwońców, dukatów, srebrnych groszy, pruskich talarów, florenów, kwartników i miedzianych szelągów...
Dydyński oniemiał. Wsparł się o stół i z niedowierzaniem spojrzał na stos złota.
- Wszyscy wiedzą, że waść najmujesz szablę za pieniądze. Kasztelan obiecał ci dziesięć tysięcy czerwonych. Ot, tutaj jest dwanaście. Zabieraj je i jedź, gdzie chcesz.
Dydyński pokręcił głową.
- Nie bój się, to nie jest złoto Wieruszowskich. Nie tylko Wieruszowskich. Ale myśmy też się dorzucili.
- Tu nie chodzi o złoto! Ja dałem słowo szlacheckie. Verbum nobile debet esse stabile!
- Mało jeszcze?
- Nie chodzi mi o pieniądze.
Wieruszowski odpiął od pasa chudy mieszek i rzucił go na stół.
- Bierz, bierz wszystko.
- To nie pieniądze mnie tu trzymają - powtórzył wolno Dydyński. - Obiecałem, że pokonam jeźdźca, a ja mam swój honor. Chcę zobaczyć, czyja twarz kryje się pod przyłbicą jego hełmu.
- A skąd wiesz, czy nie zobaczysz w niej odbicia własnej?
Dydyński wsparł się pod boki. Popatrzył groźnie na Wieruszowskiego.
- Mów, co wiesz o jeźdźcu.
- Nic nie powiem.
- Mógłbym zawlec cię do kasztelana. Na mękach przyznałbyś się nawet do ukrzyżowania naszego Zbawiciela.
- Nie zrobisz tego. Ty jesteś Dydyński, nie Ligęza.
- Bóg ci zapłać za opiekę, panie Wierusz. Jeśli pokonam jeźdźca, skłonię kasztelana, aby ci szlachectwo wrócił.
- Nie przekonasz.
- Dlaczego?
- Bo zginiesz. Jeździec cię zabije.
- A dlaczego nie zrobił tego do tej pory?
- Wybiłeś mu szablę z ręki, ale dałeś odjechać. A on jest honorowy, podobnie jak ty. I podobnie jak ty dał słowo, że porwie kasztelankę do piekła. Czyje słowo jest mocniejsze, twoje czy jego? Nie licz na to, że okaże ci litość za drugim razem.
Zapadła cisza. Dydyński wsłuchał się w potrzaskiwanie ognia na palenisku.
- Jasiek, przynieś żupan i delię!
- Panie Dydyński - powiedział cicho Wieruszowski - to było inaczej, niż opowiadał Nietyksa. Chrystiana von Thurna nie zabili chłopi rozwścieczeni rabunkami. Wpadł w zasadzkę urządzoną przez ludzi kasztelana Ligęzy. Został zwabiony w pewne miejsce i zabity.
- Kto zwabił go w zasadzkę?
Wierusz nie odpowiadał. Dydyński patrzył na niego długo. A potem wyszedł z chaty w czarną noc.
9. Exitus
Ligęza umierał. Cienie świec ustawione przy łożu kasztelana rzucały złote światło na jego oblicze. Podkreślały czarne cienie pod oczyma, wydobywały na wierzch kości policzkowe. Ta twarz była obliczem trupa. Sprowadzony ze Lwowa malarz skończył już portret trumienny na cynowej blasze, a na wieżach sidorowskiego zamku zawieszano czarne chorągwie.
- Tak, to prawda - wycharczał kasztelan. - Tak jest, żył kiedyś Chrystian von Thurn, którego kazałem chować na dworze, a który umiłował moją dziewkę. A teraz wrócił jako czarny jeździec. Nie wiem, czy to ten bękart, czy ktoś, kto się pod niego podszywa. Sześć lat temu kazałem go zabić, zwabiłem w pułapkę, ale powstał z grobu.
Kasztelan rozkasłał się. Medyk czuwający przy łożu podał mu zioła w kubku. Ligęza przełknął z trudem kilka łyków płynu.
- On przyjdzie tutaj... Przyjdzie po Ewę, zabierze ją. Ale to i tak nie ma znaczenia.
- Dlaczego?
- Ja umieram. Moje włości... Wszystko zdobyłem własną krwią. Patrz - zacharczał i wskazał ręką stolik, na którym leżały stosy papierów. - Już wiedzą. Już się zbierają... Gdy wilk pada, młode rozszarpują go. Moja córka nie utrzyma majętności. Nawet jeśli nie zabije jej jeździec, krewni i sąsiedzi wezmą ją pod opiekę i rozgrabią wszystko...
- Dałem ci, panie, słowo, że zabiję czarnego jeźdźca. I słowa dotrzymam.
- Obiecałem ci dziesięć tysięcy. Ale teraz chcę z tobą zawrzeć nową umowę - z wysiłkiem kontynuował Ligęza. - Uratuj Ewę, zabij jeźdźca, a... wyznaczę cię jej opiekunem. Dostaniesz dziewkę i cały majątek. Pięćdziesiąt wsi, co wyrwałem diabłu z gardła... Ehhheeeeeeeeee. Ehhheeeee!
Kasztelan znów zacharczał, chwycił się za piersi. Dławił się, dusił własną śliną.
- Ttttto chyyyyba dobraaaaa umowa? Zabijesz jeźdźca, a pothemm dostaniesz opiekę.
- Dużo dajesz. Za dużo jak na kasztelana Janusza Ligęzę.
- Nie mam wyboru. Tyyyyylko tyyyyy. Tyyyyy wyszedłeś żywy z walki z nim. Inniiiiiiii... Wynajmowałem już innych, Rożniatowskiego, Dębickich... Wszyscy zginęli... Tylko tyyyyy jesteś w stanie gooo pokonać. I wiem, że ty i Ewa...
- Chcę to na piśmie.
- Dostaniesz... jeszcze teraz, zaraz każę wpisać do ksiąg grodzkich.
- Chcę wiedzieć, gdzie pochowano von Thurna.
- Thoooo pod Narużnowiczami... Tam... Znajdź rozstaje. Nie idź w prawo ani w lewo, ale na południe, prosto, gdzie nie prowadzi żadna droga. Dojdziesz do lasu, do jaru. A w jarze jest kaplica z czasów morowej zarazy. Tam moi ludzie zabili rajtarów i zostawili ciała.
- Czy pochowali Chrystiana w zbroi?
- Odejdźcie! - krzyknął kasztelan. - Odejdźcie! Czego tu stoicie. Ja nie, ja nie... Jezus! Mario!
Dydyński wyszedł z komnaty. Medyk i dwaj rękodajni rzucili się ku Ligęzie. Jeden z nich obejrzał się, czy nikt nie patrzy, po czym szybko zdarł z ręki umierającego pierścień z rubinem.
Pan Jacek wyszedł na galerię i ruszył po schodach na górę, do sali z portretami.
Obraz ukazujący braci Ligęzów wisiał na swoim miejscu. Dydyński spojrzał na herb z czterema liliami, a potem wziął w ręce ciężkie malowidło i zdjął z haków. Trzymał przez chwilę przed sobą, wreszcie rzucił na posadzkę. Drewniane ramy pękły od razu. Dydyński oderwał je od płótna. Tak jak przypuszczał, prawy brzeg obrazu nie został przycięty, ale zgnieciony i wsunięty pod drewno.
Rozprostował płótno i spojrzał na portret.
Nieznany flamandzki malarz namalował trzech mężczyzn. Byli tam Samuel, Aleksander i...
Ten trzeci.
Chrystian von Thurn.
Wysoki młodzieniec w rajtarskiej zbroi. Bez hełmu. Ale...