Pieprzony Los Kataryniarza
Pieprzony Los Kataryniarza читать книгу онлайн
Po tamtej stronie komputera trwa wirualny ?wiat.
Dla wielu jest miejscem codziennej pracy i skarbnic? rozrywek.
Dla wtajemniczonych to arena bezwzgl?dnej walki o ?ycie.
Powie?? zawiera uderzaj?c? wizj? Polski XXI wieku wnosz?c? w er? wszechpot??nej informatyki baga? swych narodowych i historycznych nieszcz???. Czerpi?c z tradycji Ma?ej apokalipsy i ameryka?skiego cyberpunku, stanowi na polskim rynku dokonanie nowatorskie.
"Te teksty wyra?aj? nowe b?d? na nowo uaktywnione religijne i polityczne konflikty Polski i ?wiata ju? bez czerwonego knebla, ale z pozosta?o?ciami silnej czerwonki. Mo?e to jest dopiero fantastyka stricte polityczna, a nie jedynie antytotalitarna".
Maciej Parowski
"Najmniej jest tu fikcji. Owszem, pozostaje sztafa? science fiction, lecz w gruncie rzeczy jest to opowie?? o Polsce dnia dzisiejszego".
Marek Arpad Kowalski
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Niewiele natomiast dłubał w swojej własnej Studni, którą, w przeciwieństwie do większości kolegów, pozostawił w niemal takim samym stanie, w jakim wizualizował ją standardowo program. Zmienił tylko fakturę ścian na chropawą, przydając im barwy żyłkowanego na biało i czerwono marmuru. Na stykach płyt narzucił rzadkie, nierówne linie murawy, sygnalizującej mu natychmiast przejście każdego kolejnego routera. Dziesiątki niezbędnych przy pracy przycisków nabrało formy nieznacznych, prostokątnych wypukłości wielkości cegły, a gdy potrzebował użyć ekranu, jedną komendą usuwał po prostu całą ścianę, za którą rozpościerał się podgląd penetrowanego w danej chwili pejzażu.
Właśnie w ten sposób, unosząc się w swojej Studni, niczym w wypuszczonej z Fortecy na rozpoznanie głębokiej sondzie, zobaczył po raz pierwszy mapę Stref. To było miesiąc temu, i od tego czasu ten obraz stale tkwił w jego umyśle, nawet wtedy, gdy tak jak teraz starał się go za wszelką cenę od siebie odsunąć.
Zaczęło się, jak tyle rzeczy w jego życiu, przypadkiem. Zbierał dane do opracowania marketingowego dla dużego inwestora i potrzebował informacji o warunkach oferowanych przez polską sieć energetyczną. Szczególnie – o kierunkach rozwojowych tej sieci i inwestycjach czynionych w niej przez Zachód. Wydawało mu się, że to najprostsza rzecz pod słońcem i że w pamięci ministerstwa takie dane są do wyjęcia jednym hasłem. Ale w GOV-ie niczego takiego nie było, a jeśli było, to dobrze ukryte. Prasowe bazy danych też wyczerpywały się tylko na ogólnikach, i polskie, i we Frankfurcie, choć tam z reguły znajdował wszystko, co miało najdrobniejszy związek ze współpracą Wschód-Zachód, wspieraniem przemian i takimi tam. Nawet banki pamięci w Brukseli i Strasburgu zawierały jedynie same ogólniki…
Z zamyślenia wyrwał go świdrujący sygnał. Wciąż siedział nad brudnym talerzem, w swojej kuchni, oparty barkiem o złote słoje boazerii. Postanowienie, by stłumić nadchodzącą chandrę pracą, jakoś nie przeradzało się w czyn. Niepostrzeżenie znowu zaczynał się gryźć rozmyślaniami.
Sygnał wiercił w uszach, aż dotarło do niego, że to telefon. Poderwał się i spiesznym krokiem ruszył do sypialni, gdzie, jak mu się zdawało, zostawił ostatnio słuchawkę. Ale nie znalazł jej tam i zanim wrócił do gabinetu, telefon umilkł.
Przynajmniej na jedno nie mógł się skarżyć: nie miał ciasnego mieszkania. Z Tamtym Robertem właściwie było odwrotnie. Szykował się do życia bez samochodu, mieszkania i porządnego telewizora; ale mimo wszystko nie wątpił, że będzie żyć szczęśliwie…
Znowu, przyłapał się. Dość tego – ubiera się i wychodzi, pozmywa po powrocie. Wiktoria zresztą też dzisiaj zapowiadała późny powrót.
Tym razem odezwał się pulsującym buczeniem komputer. Ktokolwiek próbował się z nim skontaktować, był uparty. Obudzony wywołaniem ekran rozjarzył się, pytając, czy odebrać połączenie na głośnikach i sterowaniu głosem, czy zapisać je do pamięci.
Sięgnął do pokrywającego klawiaturę przykurzonego plastiku, nacisnął go w miejscu, gdzie znajdował się klawisz ENTER.
– Tak, słucham.
– Hm, Robert?
– Tak.
– Mówi Andrzej Socha, z telewizji. Kojarzysz mnie? Rozmówca mówił bardzo szybko, jakby pluł słowami.
Rzeczywiście, znał skądś ten głos i tę intonację.
– Tak, jasne – miał ochotę kopnąć się w kostkę. Nie potrafił się tego oduczyć. – Co u ciebie? – rzucił, licząc, że może uzyska w ten sposób jakieś dodatkowe informacje, które pozwolą mu zidentyfikować rozmówcę. Ale ten od-szczeknął tylko suchym:
– Po staremu. Mam do ciebie sprawę, chcę pogadać.
– Tak?
– O twoim szefie. Chcę robić reportaż, wiesz. Możemy się zobaczyć jeszcze przed południem?
– No… Możemy, ale… co ja ci powiem? Pogadaj z nim samym.
– A, to ty nie wiesz! – w głosie Andrzeja zabrzmiał jakby ton satysfakcji, że będzie mógł zaraz oznajmić mu nowinę, jakiej jeszcze nie zna. – Twój szef siedzi. Dziś rano zamknął go UOP, teraz przeszukują waszą spółkę.
W pierwszej chwili, aż sam się zdziwił, zupełnie go to nie obeszło. Nie miał złudzeń, kim jest właściciel jego agencji, zresztą na szczęście prawie go nie widywał, a jeśli, to tylko mijali się w hallu.
Minęło kilka sekund, zanim pojawiła się myśl, że zamknięcie szefa może także oznaczać zamknięcie spółki, co najmniej na pewien czas.
A to już było coś, czym potrafił się zmartwić.
Zmęczenie kataryniarza nie przypominało niczego innego: ciało było zastałe od długiego bezruchu i leżenia w fotelu, a nerwy rozedrgane i zszarpane. Dobrze było, jeśli czas pozwalał, ukoić je lampką koniaku w knajpce na dole, a potem długim spacerem, aż do Nowego Światu. Kiedy jeszcze Robert pracował-w Kancelarii, często kończyli pracę razem i razem schodzili na dół, do skrytej w podziemiach pałacu kafeterii.
A przy koniaku i podczas spaceru rozmowa zawsze koniec końców schodziła na politykę i roztrząsania, czy to wszystko mogło się skończyć inaczej, niż się skończyło. Brzozowski poznał Roberta może nawet lepiej niż siebie samego. Pod spokojną powierzchnią, gdzieś w głębi, kłębiły się w Robercie urazy i doznane zawody, gryzła go nieustająca furia. Wystarczało zapukać w skorupkę i dać mu się napić, a prędzej czy później wszystko to się wylewało; wtedy mówił i mówił, pogrążając się coraz głębiej. Brzozowski czuł się, jakby grzebał mu patykiem w ranie. Umiał i lubił to robić.
Przemknął przez sekretariat, rzucając mimochodem, że wybywa definitywnie i do wieczora będzie nieuchwytny. Miał nadzieję, że dziewczyny powtórzą to Waldiemu, kiedy ten za jakiś czas wpadnie jakby mu się pod tyłkiem paliło, szukając go do sprawdzenia SO Kuromaku. Potem ruszył korytarzem do windy. Mijał właśnie odgałęzienie wiodące ku biurom zaludnionym przez działaczki do spraw kobiet, rodziny i dzieci – potocznie zwano te biura w pałacu “afirmatywką” – kiedy przyszła mu do głowy myśl, żeby przed wyjściem wstąpić jeszcze na mały łyczek do Styperka. Poranny entuzjazm ulatniał się powoli, znał to doskonale, za pół godziny kataryniarskie zmęczenie zwali się na niego całą swą miażdżącą siłą, jak obluzowana płyta grobowca.
W ozdobionej imitacją barokowej cegły, nastrojowej piwniczce było o tej porze pusto. Ktoś dojadał w kącie spóźnione śniadanie. Lśniące metalicznie taśmy przy bufetach i kasach, w porze lunchu oblegane gwarnym rojowiskiem, teraz były jeszcze puste.
Styperek schronił się w dalszej części swojego ajencyjnego królestwa, niewielkiej, za to przytulniejszej sali, której strzegł zawieszony na ceglanym łuku napis: “Sala dla palących”. Siedział oparty o bar, przyglądając się bez wielkiego zainteresowania telewizyjnej transmisji z placu Zamkowego. Dźwięk był wyciszony.
– No i co pan na to, panie Styperek? – oparł się łokciami o szeroki, dębowy szynkwas. – Teraz to już zupełnie nie będzie bata ich zagonić do roboty. Przestrajkują ten kraj z kretesem ani się kto obejrzy.
– E, chyba aż tak źle to nie będzie. Myśli pan?
– Co ja mam myśleć, ja to wszystko wiem – oznajmił, tonem, jakby tylko ot, tak sobie gadał. – Pan chlapnie szklaneczkę. Tego co zazwyczaj.
Styperek podniósł się płynnym, wytrenowanym ruchem, sięgając po butelkę. Był to mężczyzna na oko dobijający sześćdziesiątki, o nieco sflaczałym wyglądzie i nie pasujących do poczciwej twarzy oczach, w których jarzyła się jakaś iskierka draństwa.
– Tak od rana, panie Brzozowski? – zapytał, stawiając przed nim szklaneczkę z koniakiem i drugą, większą, z colą do popicia.
– Dla kogo rano, dla kogo wieczór – mruknął. Nie wziął szklanek do stolika, przesunął się tylko o kilka kroków i usiadł na jednym ze stokerów. Jednym haustem obniżył poziom w szklaneczce o dobry centymetr i przez chwilę siedział w milczeniu, rozkoszując się rozlewającym po wnętrznościach płomieniem.
– A wie pan – podniósł wzrok na Styperka, który nie wrócił dotąd na swoje miejsce, wyraźnie na coś czekając. – Coś zjem. Mogą być parówki. Ale nie z ketchupem, z chrzanem.