Pieprzony Los Kataryniarza
Pieprzony Los Kataryniarza читать книгу онлайн
Po tamtej stronie komputera trwa wirualny ?wiat.
Dla wielu jest miejscem codziennej pracy i skarbnic? rozrywek.
Dla wtajemniczonych to arena bezwzgl?dnej walki o ?ycie.
Powie?? zawiera uderzaj?c? wizj? Polski XXI wieku wnosz?c? w er? wszechpot??nej informatyki baga? swych narodowych i historycznych nieszcz???. Czerpi?c z tradycji Ma?ej apokalipsy i ameryka?skiego cyberpunku, stanowi na polskim rynku dokonanie nowatorskie.
"Te teksty wyra?aj? nowe b?d? na nowo uaktywnione religijne i polityczne konflikty Polski i ?wiata ju? bez czerwonego knebla, ale z pozosta?o?ciami silnej czerwonki. Mo?e to jest dopiero fantastyka stricte polityczna, a nie jedynie antytotalitarna".
Maciej Parowski
"Najmniej jest tu fikcji. Owszem, pozostaje sztafa? science fiction, lecz w gruncie rzeczy jest to opowie?? o Polsce dnia dzisiejszego".
Marek Arpad Kowalski
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Cześć pracy, panowie. Lutek jestem, a to Syguś -oznajmił ten w ciemniejszym kombinezonie. – No, to pokażcie, panowie, co tu dla nas macie.
Mówiąc to, podał im wyciągnięty z kieszeni arkusz firmowego papieru, z tęczowometalicznym hologramem w nagłówku. Podczas gdy Grubszy, przedstawiwszy się zdawkowo, porównywał go przez chwilę z zapiskami w swoim notesie, Wyższy machnął ręką na spiętrzoną pod ścianą stertę urządzeń.
– Jak byśmy wiedzieli, co tu mamy, to was by tu nie ciągali, nie?
Lutek przyjrzał się aparaturze, ułożył swoją torbę na stole i skinął na Sygusia, by zrobił to samo. Chwilę później nie można już było mieć najmniejszych wątpliwości, kto w tej parze jest szefem, a kto pomocnikiem. Syguś otworzył obie torby i wydobywając z nich po kolei części, zaczął, obserwowany z uwagą przez Wyższego i Grubszego, montować jakieś dziwne urządzenie. Lutek wziął ze swojej tylko poręczny notatnik – prostokątną, plastikową deseczkę z umocowaną wzdłuż górnej krawędzi klamrą do papieru. Do deseczki przyczepiony miał wydruk z listą sprzętu i numerami fabrycznymi oraz szczegółowymi zleceniami.
Przechodził od jednej skorupy z twardego, chropawego plastiku do drugiej. Od czasu do czasu brał pisak w zęby i odsuwał je od ściany, jeżeli były do niej przysunięte, albo obracał o dziewięćdziesiąt stopni, jeżeli nie miał swobodnego dostępu. Spoglądał na schowane przy kratowaniach wywietrzników tabliczki znamionowe, porównywał to ze swoją listą i coś na niej odhaczał. Obchodząc w ten sposób pomieszczenie dotarł w pewnym momencie do drzwi i wyszedł do drugiego pokoju.
Jego pomocnik w tym czasie kończył składać coś, co wyglądało jak ręczny, elektryczny mrówkojad z pękiem ryjków rozmaitej grubości i kształtu, przekrzywionym niczym obiektywy mikroskopu tak, iż tylko jeden stanowił dokładne przedłużenie jego korpusu.
– Co to będzie? – odezwał się wreszcie Grubszy. Uznał, że i tak nie zdoła udać braku zainteresowania. Zresztą nie było po co udawać, nie mieli od rana nic do roboty i trochę się nudzili.
– To? – upewnił się niezbyt inteligentnie Syguś, unosząc w ręku elektrycznego mrówkojada. – Odkurzacz.
Konwersację przerwał okrzyk z sąsiedniego pokoju:
– Syguś! Podejdź tu, mam ten złom do zwrotu!
Po chwili obaj wrócili, niosąc skrzynkę komputera i kilka upstrzonych kontrolkami kostek, które rozłożyli obok niego na stole.
Wyższy i Grubszy przyglądali się uważnie. Lutek z Sygusiem najpierw pozdejmowali i poodkładali na bok obudowy, odsłaniając lśniące szeregami kart, złotych igieł, drutów i taśm wnętrzności aparatury. Syguś wcisnął coś u nasady elektrycznego mrówkojada, który rozśpiewał się przenikliwym wizgiem, zbliżył prosty ryjek do obnażonych trzewi komputera i wyssał z niego potężny tuman kurzu. Potem okręcił głowicę, czyniąc przedłużeniem mrówkojada długą, wąską rurkę, u końca spłaszczoną i zagiętą jak łom, i zaczął nią wybierać kurz spod podstaw kart.
– Zmodulowane, co? – rzucił domyślnie Grubszy do Lutka. Ten ostatni grzebał przez chwilę w torbie, wreszcie wyciągnął z niej plastikowe pudełko.
– Zmodulowane – potwierdził. Z otwartego pudełka błysnęły dziesiątki czarno-srebrnych kostek, najeżonych złotymi sztyftami. Kostki były spięte w arkusz przezroczystym plastikiem, w taki sam sposób, jak puszki piwa w supermarkecie połączone są w paczki po sześć. Na oko niczym nie różniły się od siebie ani od kostek w czyszczonych właśnie przez Sygusia gniazdach. Jedyną różnicą były nadrukowane czarnymi kropeczkami cyfry i litery przy górnej krawędzi każdej z nich.
– To łatwo je wymieniać, prawda? Przy naprawie? -Grubszy nie zamierzał rezygnować z mile rozpoczętej konwersacji.
– Taa? – Lutek rozwinął wydobyty z pudełka arkusz, przyglądając się bacznie owym ledwie zauważalnym kodom. W końcu znalazł, czego szukał, wybrał jedną z kostek i dwoma palcami wycisnął ją z foliowego arkusza jak pigułkę aspiryny. – To czemu się sami za to nie bierzecie? Nieźle płacą.
Frodo miał tego dnia, o ile można wobec niego użyć takiego określenia, pełne ręce roboty. W każdej chwili dziesiątki użytkowników potrzebowały odczytania lub zapisania informacji, menadżerowie łączyli się z Systemami Eksperckimi, by po zapoznaniu się z uwarunkowaniami swej sytuacji, móc podjąć decyzję, komputery sklepowe łączyły się z bankami, by sprawdzać wiarygodność kredytową klientów i pobierać należności z ich kont, terminale kasowe, wczytujące szeregi kresek przechodzących przed ich laserowymi oczami kodów paskowych lub zatopionych w krzemie chipów znamionowych, łączyły się z magazynami, a magazyny z hurtowniami, by płynnie dysponować uzupełnianie towaru; radiowozy z różnych stron kraju łączyły się przez strzeżony tajnym kodem węzeł sieci ze swoją bazą pamięci, sprawdzając numery samochodów, tablic rejestracyjnych i paszportów, zgłaszały się do Froda komputery z przejść granicznych i z biur, z firm konsultingowych i z ministerstw, z tysięcy innych miejsc, zmuszając go do rozpięcia i podtrzymywania kolejnej Nici wirtualnego połączenia, a jeszcze każdy wolny ułamek sekundy Frodo wykorzystywał do pchnięcia taką drogą, jaka akurat się otworzyła, pakietów z krążąca po sieci pocztą i skompresowanymi programami.
Tak było codziennie. Jednak tego dnia ponad cały ów codzienny ruch zdecydowanie wybijały się komputery agencji informacyjnych, redakcji i prasowo-telewizyjnych koncernów. Przeszukiwano bazy danych, wyciągano skróty i podsumowania ostatnich wydarzeń, okoliczności wynegocjowania Gwarancji Społecznych, sięgano po szkicowe dzieje Polski od czasów Kazimierza Wielkiego aż po marzec 1968, przygotowywano syntezy o znanym na całym świecie polskim antysemityzmie, wydobywano z binarnych archiwów i transferowano do odległych krajów fotografie głównych protagonistów. Wprawdzie pech sprawił, że tego akurat dnia zdobyła Mount Everest pierwsza w historii ekspedycja złożona wyłącznie z gejów i lesbijek, co w dziennikach zachodnioeuropejskich zepchnęło Polskę na drugą pozycję, niemniej miała ona dziś swoje miejsce w światowych mediach i pani prezydent słusznie mogła ten fakt podkreślić w swoim wieczornym wystąpieniu.
Nad tym wszystkim zaś SysOpi systemów informacyjnych stale domagali się od Froda przywoływania zarządzającego warszawskim węzłem Sieci i rezerwowali kanały multimedialne, łącza Skorupy oraz bufory pamięci operacyjnej na wieczór, na bezpośrednie transmisje. Już około połowy dnia Frodo stwierdził – o ile takie określenie ma w ogóle w odniesieniu do niego sens – że tego wieczora jego łącza będą wyjątkowo obciążone i nie obejdzie się bez montowania doraźnych obejść przez podległe mu sieci lokalne i specjalistyczne, a z nich przez węzły innych miast.
Frodo był trzecim już o tej nazwie, potężnym mainframem, pełniącym rolę warszawskiego węzła sieci publicznej i łączącym ją z WorldNetem.
– Dobrze, zacznijmy już. Najpierw to, co chcę mieć w kluczowych punktach – wicedyrektor Centrum Prasowego URM zawiesił na chwilę głos i uniósłszy głowę sponad notatek, powiódł wzrokiem po słuchających go pracownikach biura III Centrum, wśród pracowników nazywanego po prostu Zespołem. Było ich pięciu, raczej młodych, tylko jeden dobijający czterdziestki. Tylko ten jeden miał na sobie marynarkę. Pozostali byli w samych koszulach. Mogli sobie na to pozwolić, ponieważ narada miała charakter roboczy i rutynowy. Niemniej jednak zdjęcie marynarki wyczerpywało przysługującą pracownikom Centrum swobodę. Rozpinanie mankietów i kołnierzyków lub luzowanie krawatów w żadnym wypadku nie wchodziło w grę.
Cała szóstka znajdowała się w oznaczonej numerem 112 sali narad Centrum, na pierwszym piętrze gmachu Urzędu Rady Ministrów. Tak jak wszystkie sale na tym piętrze, wyłożony był on charakterystycznymi chodnikami w kolorze zwanym przez bywalców gmachu “czerwienią rządową”. Czerwone były także obicia pseudoantycznych krzeseł. Wystroju dopełniały utrzymane w tym samym stylu stoły i kryształowe wazoniki, których design sugerował, iż postawiono je tam jeszcze za Gomółki.