Pieprzony Los Kataryniarza
Pieprzony Los Kataryniarza читать книгу онлайн
Po tamtej stronie komputera trwa wirualny ?wiat.
Dla wielu jest miejscem codziennej pracy i skarbnic? rozrywek.
Dla wtajemniczonych to arena bezwzgl?dnej walki o ?ycie.
Powie?? zawiera uderzaj?c? wizj? Polski XXI wieku wnosz?c? w er? wszechpot??nej informatyki baga? swych narodowych i historycznych nieszcz???. Czerpi?c z tradycji Ma?ej apokalipsy i ameryka?skiego cyberpunku, stanowi na polskim rynku dokonanie nowatorskie.
"Te teksty wyra?aj? nowe b?d? na nowo uaktywnione religijne i polityczne konflikty Polski i ?wiata ju? bez czerwonego knebla, ale z pozosta?o?ciami silnej czerwonki. Mo?e to jest dopiero fantastyka stricte polityczna, a nie jedynie antytotalitarna".
Maciej Parowski
"Najmniej jest tu fikcji. Owszem, pozostaje sztafa? science fiction, lecz w gruncie rzeczy jest to opowie?? o Polsce dnia dzisiejszego".
Marek Arpad Kowalski
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Ten bezustanny ruch nie mógł pozostać bez wpływu na Tamten Świat i Brzozowski był teraz zły na siebie: przecież wychodząc ze Studni czuł, jak obciążone są węzły sieci i mógł się po tym domyślić, że znowu stracił poczucie czasu. Nie wiedział, dlaczego ciągle mu się to zdarzało i choć był to nieistotny drobiazg, ta skaza na własnej doskonałości drażniła go jak swędząca krostka w niewygodnym miejscu.
Węzły sieci zawsze były o tej porze dnia przeciążone, nawet jeśli nie podpisywano akurat Gwarancji Społecznych. Sekretarki, skoro już nagadały się przy kurkach i maszynkach do kawy, zabierały się pod okiem różnej rangi szefów do pisania mniej lub bardziej potrzebnych listów i faksów, a kiedy już je napisały, naciskały klawisz ENTER i posyłały zapisane słowa w obieg po plątaninach elektronicznych sieci. Ze sklepów do banków i z banków do sklepów płynęły zera i jedynki przyjmowanych i wypłacanych pieniędzy. Rachunki i specyfikacje. Opinie służbowe i życiorysy. Polecenia i dyspozycje. Rezerwacje i zamówienia. Raporty i sprawozdania. Monity i zapytania. Odpowiedzi i wypowiedzenia. Rekomendacje i protesty. Noty i bilanse. Oferty reklamowe i podziękowania. Z biur, kas, central, agencji, urzędów, redakcji, uczelni, hurtowni – do hurtowni, uczelni, redakcji, urzędów, agencji, central, kas i biur. Przez okablowania osiedlowych telewizji, przez łącza podziemne i podwodne kable, przez linie telefoniczne i łącza satelitarne, przez radiolinie i specjalne kanały przesyłu danych, przez ogólnodostępne sieci i zamknięte systemy, przez małe, kilkustanowiskowe sieci lokalne i infostrady oplatające świat z prędkością światła.
Wszędzie i w każdej chwili. Żaden obywatel cywilizowanego świata nie mógł zrobić kroku, aby nie wzbudzić w Tamtym Świecie strumieni zer i jedynek, rozchodzących się wokół niego niczym fale na wodzie.
Niepostrzeżenie, niezauważalnie dla zaprzątniętych swoimi sprawami Przeżuwaczy, w miarę, jak w każdym domu i biurze przybywało ekranów, klawiatur, elektronicznych gogli i sensorycznych rękawic, w miarę jak komputerowe łącza przejmowały przekazy telewizyjne i radiowe, Tamten Świat, jakkolwiek go zwano, cyberprzestrzenią, rzeczywistością wirtualną czy jeszcze inaczej, stawał się coraz wierniejszym odbiciem naszego.
Nie lustrzanym odbiciem. Raczej cieniem – nie odwzorowywał zdarzeń dokładnie, z lustrzaną symetrią, lecz oddawał je poruszaniem swego tworzywa, czasem w trudny do przewidzenia sposób.
Nie, również nie cieniem. Fale w Tamtym Świecie często wyprzedzały poruszenia, które je wzbudziły, jak żmudna praca Roberta w Piramidzie stosu pamięci Firmy wyprzedziła przyjazd Lancy i jego grupy po prezesa. Często były nieproporcjonalnie do nich wielkie, lub właśnie przeciwnie, nieoczekiwanie znikome.
Po prostu, był to Tamten Świat, tak samo jak ten przepełniony bezustannym, wirowym ruchem, którego nikt już nie umiał ogarnąć, opisać, podzielić na składowe ani odróżnić w nim dobra i zła. Nikt oprócz kataryniarzy.
I dlatego mówiło się i pisało, że to właśnie do nich, do kataryniarzy należy przyszłość.
Co do przeszłości, tu także nikt nie wątpił: należała ona do spiżowych postaci na cokołach, pozostałości czasu tak bardzo minionego, że trudno już było uwierzyć, czy naprawdę kiedyś istniał. A zresztą, jeżeli nawet istniał, to goście z jego głębin nie obchodzili już nikogo, prócz paskudzących im na głowy gołębi oraz pań w rządowych biurach, zobowiązanych raz na dwanaście miesięcy zamówić rocznicową wiązankę.
Miasto Kataryniarza było pełne skamieniałych od upływu wieków bohaterów. Stali milcząco na placach i ulicach, przed frontonami pałaców, omijani, nie dostrzegani przez tłum, nie należący do tego pełnego ruchu świata i nie niepokojeni, prowadząc między sobą niespieszne rozmowy, spoglądając spod kamiennych powiek na obcy sobie tłum i pokutując za swe zamierzchłe przewiny. Król Zygmunt pochylał się znudzony, trzymając w jednym ręku krzyż, w drugim szablę, nie bardzo potrafiąc sobie wyobrazić, na co dziś jeszcze komu potrzebne i jedno, i drugie. Stojący opodal szewc, którego nie cierpiał i z którym nie rozmawiał, wymachiwał bezmyślnie nad głową obnażonym brzeszczotem, zwołując lud do wieszania burżujów, zdrajców i innej nomenklatury, tudzież dzielenia się zgromadzonym przez nich dobrem. Odpowiadał mu salutem krótkiego, rzymskiego miecza książę Józef, patron bohaterów – frajerów, gotowych bez zbędnych pytań nadstawiać łba za cudze sprawy i zdobywać najeżone działami wąwozy czy klasztorne góry w zamian za kopa w tyłek i wyrazy międzynarodowej solidarności. Jeszcze dalej, też konno, pysznił się we wspaniałej zbroi zwycięzca spod Wiednia, zaszczuty przez własnych poddanych i rodzinkę. Przygarbiony, stary marszałek przyglądał się w zdumieniu kłębiącemu się wokół eleganckiego hotelu tłumowi cwaniaczków, dziwek i nadskakiwaczy, wciąż nie mogąc pojąć, gdzie się podział naród, który znał. Wielki kompozytor rozmarzył się pod płaczącą wierzbą, jak słodko i pięknie jest wzruszać paryskie salony nie swoimi cierpieniami. Narodowy wieszcz łapał się ręką za serce, ilekroć pomyślał z furią nad głupotą i niewdzięcznością tego kraju, który nie chciał posłuchać głosu męża bożego i odrobinę się poświęcić wielkiemu dziełu zbawienia wszystkich Słowian. Trzech wystrychniętych na dudków saperów, z tyłkami wypiętymi jak zaproszenie do kopniaka, trzymało się kurczowo wbitego w śmierdzące fale Wisły słupa. W innym miejscu wychylali ponad ocembrowanie włazu głowy w za dużych hełmach wpuszczeni w kanał małoletni powstańcy. Co i raz wartki nurt poranka rwał się na spiżowej figurze jakiegoś pokutującego króla, żołnierza albo wodza, a każdy wystrychnięty na durnia, wydymany przez sojuszników, zabity strzałem w plecy, każdy godzien być wyrzutem sumienia świata, gdyby świat mógł mieć, jak tego oczekiwali poeci i konfederaci, jakiekolwiek sumienie – milcząca galeria skamielin, nie obchodzących nikogo, oprócz pań w rządowych biurach, zobowiązanych kupić i złożyć w porę rocznicową wiązankę, i oprócz gołębi, które – pac! pac! pac! – używały kamiennych głów do ćwiczenia celności bombardowań z lotu wznoszącego, koszącego i płaskiego.
Dwaj mężczyźni, który wysiedli z zakurzonej i odrapanej półciężarówki typu pick-up i weszli do na wpół zrujnowanej kamienicy na tyłach placu Bankowego, wyglądali dokładnie tak, jak wygląda większość pracowników Firmy. To znaczy: na kogoś innego niż pracownicy Firmy.
Mieli na sobie sfatygowane robocze kombinezony w różnych odcieniach niebieskiego. Ze skrzyni półciężarówki ściągnęli wypchane na puchato torby, w kroju wojskowych pokrowców od namiotów. Gdyby ich samochód był mniej poobijany, a kombinezony miały jednolity krój. można by podejrzewać w nich monterów jakiegoś serwisu. Bardziej jednak wyglądali na drobnych rzemieślników, pchających z trudem od zlecenia do zlecenia podupadający smali business, Idący przodem, w ciemniejszym kombinezonie, wdusił przycisk domofonu w przegradzającej półpiętro kracie. Nie musiał tego robić po raz drugi. U szczytu schodów dosłownie w kilkanaście sekund pojawił się bysiorowaty blondyn. Zamachał do nich, drugą ręką zwalniając zamek.
Jeden z przybyszów sięgnął po ID, ale młody bysior pamiętał ich już z jakiejś innej okazji, więc zawinął potężnym łapskiem co-wy-co-wy i uściskał obydwóm piątki tak serdecznie, jakby wreszcie miał przed sobą długo oczekiwanych druhów. Bysior swą rangą w Firmie niewiele tylko przewyższał kosz na śmieci i w chwili obecnej służył wyłącznie do tego, zęby robić na przychodzących wrażenie i co zresztą przychodziło mu bez trudu), siedzieć na taborecie możliwie blisko drzwi oraz czytać kolorowy tygodnik, poświęcony różnym aspektom sportu, motoryzacji i życia płciowego.
Przybysze wymienili z nim kilka zdań i wnieśli swoje torby do pomieszczenia kataryniarzy. Przesiadywało tam dwóch innych pracowników Firmy, z których jeden był grubszy, a drugi wyższy.