Pieprzony Los Kataryniarza
Pieprzony Los Kataryniarza читать книгу онлайн
Po tamtej stronie komputera trwa wirualny ?wiat.
Dla wielu jest miejscem codziennej pracy i skarbnic? rozrywek.
Dla wtajemniczonych to arena bezwzgl?dnej walki o ?ycie.
Powie?? zawiera uderzaj?c? wizj? Polski XXI wieku wnosz?c? w er? wszechpot??nej informatyki baga? swych narodowych i historycznych nieszcz???. Czerpi?c z tradycji Ma?ej apokalipsy i ameryka?skiego cyberpunku, stanowi na polskim rynku dokonanie nowatorskie.
"Te teksty wyra?aj? nowe b?d? na nowo uaktywnione religijne i polityczne konflikty Polski i ?wiata ju? bez czerwonego knebla, ale z pozosta?o?ciami silnej czerwonki. Mo?e to jest dopiero fantastyka stricte polityczna, a nie jedynie antytotalitarna".
Maciej Parowski
"Najmniej jest tu fikcji. Owszem, pozostaje sztafa? science fiction, lecz w gruncie rzeczy jest to opowie?? o Polsce dnia dzisiejszego".
Marek Arpad Kowalski
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Boże mój, kto jeszcze dzisiaj tak mówi albo myśli o ludziach. Dobry człowiek. Taki, który jej nie zdrad/i, nie zrani, który nie będzie zdolny zrobić niczego podłego. Człowiek, z którym można razem przeżyć życie i do którego miłość przyjdzie sama z siebie, z czasem, po prostu narodzi się z szacunku i przywiązania. Tak wierzyła.
Usiadła przy swoim biurku, dotknęła lekko klawiatury. Ekran komputera natychmiast pojaśniał. Machinalnym, wytrenowanym ruchem poprowadziła kursor do panelu “nowe”.
Robert był dobrym człowiekiem, nie omyliła się. Była szczęśliwa. Starała się odwzajemnić jego uczucie i być równie dobrą dla niego. Myślała, że jest z nią równie szczęśliwy, jak ona z nim.
Ale widocznie nie był. Brakowało mu czegoś.
A może po prostu za dużo się nasłuchała tych idiotek zza ściany i ich mądrości z cyklu: “Garkotłuki wszystkich krajów, łączcie się”. Miłość, miłość. Dla nich to znaczyło tyle, co apetyt na ciasteczka.
Teksty już tam były. Wyedytowała pierwszy z nich na ekran, okienko w prawym górnym rogu zamigotało adnotacją: “Wersja polska na 4500 znaków!” Wciąż jeszcze pogrążona w myślach otworzyła osobne okno edytora, przywołała na wszelki wypadek menu słownika i zaczęła tłumaczyć tekst w miarę jego czytania.
ZEMSTA CYBERPRZESTRZENI?
“Wiedziałam, wiedziałam, że dzieje się z nim coś złego, ale lekarze nie umieli mi pomóc” – Helga Pillai nie potrafi powstrzymać łez. Straszliwa tragedia zburzyła jej szczęśliwe życie, uderzając nagle jak błyskawica ze spokojnego nieba. Jeszcze kilka miesięcy temu jej ukochany mąż był jednym ze wspaniale zarabiających i szanowanych przedstawicieli wciąż bardzo elitarnego zawodu: operatorem bezpośrednim rozległych sieci komputerowych. Obecnie pan Pillai jest ludzką rośliną. Aparatura szpitala im. Mercury'ego, do której jest od kilku tygodni podłączony, może podtrzymywać procesy życiowe jego organizmu jeszcze przez wiele miesięcy, ale lekarze nie rokują pacjentowi szans na wyjście ze stanu głębokiej śpiączki, w którą popadł z niewiadomych przyczyn podczas jednego z rutynowych dni pracy w nadzorowanej przez siebie sieci.
Nie jest to jedyny…
Uświadomiła sobie, że indirect controller znaczy tyle samo, co polskie “kataryniarz”. Cofnęła się wzrokiem, ale nie zdecydowała na zmianę. Kataryniarz to było potoczne, ale jak brzmi polska nazwa oficjalna? Nie mogła sobie przypomnieć. Może właśnie operator bezpośredni.
…Redakcja [uwaga, tu wstaw nazwę redakcji dla której dokonujesz adaptacji, lub, jeśli pośredniczysz, pozostaw tę adnotację] jest na tropie ukrywanego przez czynniki oficjalne niebezpieczeństwa zagrażającego ludziom zawodowo używającym biosynaps do pracy w środowisku wirtualnym. Uderzająca wydaje się zbieżność w relacjach kilkunastu osób, bliskich ofiar tajemniczej choroby, z którymi rozmawiali nasi reporterzy: pierwszym objawem tajemniczej, nie znanej nauce przypadłości są wyraźne oznaki depresji i przygnębienia, poprzedzające zazwyczaj o kilka tygodni nagły atak śpiączki, który następuje podczas przebywania w rzeczywistości wirtualnej.
Zdaniem doktora Renato Zielberga ze Związkowej Akademii Medycznej we Frankfurcie…
Daj spokój, nie bądź idiotką. To przecież taka głupia pisanina dla półanalfabetów. Wyssane z palca bzdury.
– …chwili obecnej nie sposób sobie wyobrazić, zwłaszcza w niektórych dziedzinach, co działoby się, gdyby nagle trzeba było zrezygnować z usług bezpośrednich operatorów sieci. Czy jednak, pyta doktor Zielberg, dla uniknięcia strat finansowych wolno narażać życie ludzkie, ukrywając przed opinią publiczną…
Wyssane z palca bzdury. Przecież wiesz. Przestań.
Strasznie chciało się jej pić. Podniosła się i wyszarpnąwszy z podajnika styropianowy kubeczek, nalała sobie wody.
Nie mogła powstrzymać się przed spojrzeniem znowu na to zdanie:
…wyraźne oznaki depresji i przygnębienia, poprzedzające zazwyczaj o kilka tygodni nagły atak śpiączki…
Co do serwerów Corbenicu i wsparcia, jakiego potrafiły udzielić swym użytkownikom, to tej samej nocy co Brzozowski korzystał z nich także Scenarzysta. Scenarzysta nie był kataryniarzem i w ogóle nie znał się na komputerach bardziej niż przeciętny niedzielny kierowca na samochodach. Korzystał ze standardowego zestawu Yirtual Reality, szerokich gogli świecących wprost w oczy trójwymiarową projekcją i sensorycznej rękawicy bez palców, pozwalającej nieznacznym ruchem ręki przesuwać świecący kursor po ikonach wirtualnego panelu sterowania, ciągnącego się od sufitu do podłogi i od prawej do lewej ściany. Poza tym Scenarzysta, kiedy chciał coś zapisać, używał normalnej, alfanumerycznej klawiatury, której zgodny z rzeczywistością obraz wkomponowywał w projekcję sterujący wizualizacją koprocesor.
Ujęte w formę okien menu, które wyświetlał komputer w panelu przed Scenarzystą, niewiele różniło się od używanego powszechnie w dziesiątkach biur i domów. Od lat cały wysiłek firm dostarczających oprogramowanie nastawiony był na to, aby uczynić nowe aplikacje jak najbardziej debiloodpornymi. Wysiłek ten nie szedł na marne. Wypracowywany przez producentów sprzętu wzrost mocy i szybkości domowych komputerów programiści zużywali natychmiast na trójwymiarowe animacje, melodyjki, zupełnie-jak-żywe ikony, które odzywały się ludzkim głosem, kiedy muskał je prowadzony ruchem rękawicy kursor, i temu podobne głupstwa, tak że nigdy nikt nie miał wystarczająco dobrego i nowoczesnego komputera dłużej niż przez jeden sezon.
Scenarzysta należał do tych nielicznych szczęśliwców, dzięki czemu mógł korzystać ze swych programów nie wiedząc nawet, czego właściwie używa – nie mówiąc już, jak to działa. Gdyby jego gogle mógł założyć fachowiec, zauważyłby zapewne w wirtualnych oknach mniejszy, dodatkowy panel – co nie było niczym specjalnie dziwnym, gdyż ten system operacyjny z założenia pozwalał, dzięki otwieranym w miarę potrzeb dodatkowym oknom, wkomponowywać dowolne aplikacje, także te pochodzące z konkurencyjnych systemów operacyjnych – a w tym dodatkowym panelu zupełnie mu nie znane, szczególne menu, pozwalające po podaniu kilku haseł w paru kliknięciach wjechać do miejsca w Sieci, które samo identyfikowało się jako Corbenic.
W porównaniu z tym, czego potrzebował od Corbenicu Brzozowski, programy dostępne z menu Scenarzysty wydawały się zupełnymi błahostkami. Ten najczęściej przez niego odpalany miał na identyfikacyjnym pasku okna nazwę: “telenowela” i otwierał dostęp do funkcji wspomagających konstruowanie zasadniczej linii scenariusza, rozpracowywanie jej wybranych punktów na poszczególne odcinki czy generowanie postaci. Wystarczało wybrać któryś z podsuwanych przez komputer wariantów złożonego schematu rodzinnych, służbowych i uczuciowych zależności między bohaterami, zdecydować się, która część tej struktury umieszczona zostanie w centrum akcji i wypełnić ją imionami oraz drugorzędnymi danymi według własnej fantazji lub dobierając je przypadkowo z menu pomocniczego.
Konstruowanie fabuły było jeszcze prostsze. W każdej chwili można było otworzyć przed sobą okno z wyborem wszelkich możliwych zapętleń i spiętrzeń fabularnych, wszelkich skradzionych lub sfałszowanych listów, nagłych amnezji i równie nagłego odzyskiwania zepchniętych do podświadomości wspomnień, zdrad, pożarów, operacji plastycznych, nagłych objawień co do prawdziwego pochodzenia, przekazanej z pokolenia na pokolenie zemsty, grozę budzących souvenirów z egzotycznych podróży i tak dalej, do wyboru, do koloru. Corbenic sam wiedział, jak zagęścić i skompilować tę konstrukcję przy najmniejszym wysiłku użytkownika. Sam pamiętał, że w obrębie każdego półgodzinnego odcinka stale musi się coś dziać, ale tak, aby zdarzenia wzajemnie się likwidowały, by widz nie tracił rozumienia sytuacji, nawet jeśli zajęty swoimi sprawami, zerkał w telewizor tylko co jakiś czas, zadowalając się fonią, i by mógł bez szkody dla orientacji w całości odpuścić nawet dwa, trzy odcinki. Wystarczyło kliknąć parę razy w wyświetloną listę opcji, aby po chwili mieć przed sobą konkretną propozycję rozpisania zaplanowanej treści odcinka na poszczególne dialogi. Corbenic pamiętał także, że wszystko, co bawi, powinno także uczyć i sygnalizował Scenarzyście miejsca, w których nie od rzeczy będzie zawrzeć coś, co wedrze się widzowi do mózgu i zalegnie w zaklejającym go szlamie, podsuwając od razu szeroką gamę sugestii.