Pieprzony Los Kataryniarza
Pieprzony Los Kataryniarza читать книгу онлайн
Po tamtej stronie komputera trwa wirualny ?wiat.
Dla wielu jest miejscem codziennej pracy i skarbnic? rozrywek.
Dla wtajemniczonych to arena bezwzgl?dnej walki o ?ycie.
Powie?? zawiera uderzaj?c? wizj? Polski XXI wieku wnosz?c? w er? wszechpot??nej informatyki baga? swych narodowych i historycznych nieszcz???. Czerpi?c z tradycji Ma?ej apokalipsy i ameryka?skiego cyberpunku, stanowi na polskim rynku dokonanie nowatorskie.
"Te teksty wyra?aj? nowe b?d? na nowo uaktywnione religijne i polityczne konflikty Polski i ?wiata ju? bez czerwonego knebla, ale z pozosta?o?ciami silnej czerwonki. Mo?e to jest dopiero fantastyka stricte polityczna, a nie jedynie antytotalitarna".
Maciej Parowski
"Najmniej jest tu fikcji. Owszem, pozostaje sztafa? science fiction, lecz w gruncie rzeczy jest to opowie?? o Polsce dnia dzisiejszego".
Marek Arpad Kowalski
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Coś w tym było. Najuważniejszymi widzami wszystkich dzienników byli politycy. Śledzili je z zapartym tchem i wyliczali ich zawartość co do sekundy. Krzysztof sam do końca nie pojmował ich mistycznej wiary, że to właśnie ta sekunda pokazywania kogoś w telewizji dłużej lub krócej powoduje fluktuacje popularności obu partii w cotygodniowych sondażach. W gruncie rzeczy owe procent w górę, procent w dół nie zdradzały żadnych obserwowalnych korelacji z niczym i tak naprawdę nie miały żadnego znaczenia.
– Jeśli można, panie dyrektorze – odezwał się Krzysztof. – Ja bym proponował coś takiego – zerknął na ekran swojego komputera. – Jeden: Gwarancje przynoszą korzyść wszystkim, nie tylko jakiejś określonej grupie społecznej. Dwa: zwiększenie uprawnień związków zawodowych wiąże się z ich aktywniejszym włączeniem w procesy gospodarcze, a więc oznacza uruchomienie rezerw i zdynamizowanie gospodarki. Trzy: ponieważ inne kraje nie dopracowały się jeszcze takiego systemu, uaktywniającego społeczeństwo, więc Gwarancje przyspieszą sukces transformacji ustrojowej.
Zapadła chwila ciszy. Wicedyrektor zrobił mądrą minę i pokiwał potakująco głową.
– To trzeba oczywiście ująć jakoś zwięźlej i zręczniej, ale… tak, ja bym to zaakceptował…
To zdanie otworzyło kolejną dyskusję.
Krzysztof podniósł wzrok przez znajdujące się naprzeciwko niego okno. Słuchając jednym uchem, kontemplował widok zieleni w Łazienkach i gęstniejący ruch uliczny w Alejach Ujazdowskich. Za parę godzin miał pod Urząd przymaszerować tłum związkowców ze Starego Miasta i kilkunastu ludzi w niebieskich drelichach otaczało właśnie budynek rzędem stalowych barierek.
Zwyczaj urozmaicania tego, co w komputerowym żargonie nazywało się pejzażem, Robertowi kojarzył się zawsze z gumowymi potworkami, zawieszanymi na lusterku przez kierowców. Albo ze zdjęciami bujnociałych panienek, którymi wylepiali sobie wnętrza szafek ubraniowych robotnicy. Znał parę lokalnych sieci, gdzie fantazja SysOpów i użytkowników wydawała się nie pozostawiać im już czasu i energii na cokolwiek, poza animowaniem wirtualnych smoków, kłapiących zębiskami potworów i cycatych tancereczek. Sieć Lokalna InterDaty nie była jednak przeznaczona dla dzieciaków, podniecających się możliwościami, stwarzanymi przez komputerowe gogle, multimedialny interfejs i obsługiwany w VR debilnie prosty program do pisania programów. Sieć Lokalna InterDaty, ze stałymi podłączeniami wszystkich jej użytkowników i większości ważnych klientów, przeznaczona była dla kataryniarzy, operujących w Tamtym Świecie z wielokrotnie większą sprawnością i doświadczających go wszystkimi zmysłami.
Dlatego Sieć Lokalna InterDaty urządzona została z zauważalnym smakiem i wyczuciem. Żadnych jaskrawych, tandetnych barw, wywoływanych jednym kliknięciem w podstawowy panel, żadnych jarmarcznych stworków rodem z banków wideoclipów ani prostych, modnych melodyjek technogiba. Mimo iż Robert w organizowaniu pejzażu swej sieci brał znikomy udział, czuł się w nim swojsko i przyjemnie. Po to właśnie był kataryniarzom potrzebny pejzaż.
Mgliście przypominał sobie, co mówili im faceci z Krzemowej Doliny podczas szkolenia w Anglii. Szkolenie to, które zrobiło z niego kataryniarza, było fragmentem jakiegoś sponsorowanego przed Unię Europejską programu pomocy dla dzikusów ze Wschodu, a on załapał się tam dzięki swojej dobiegającej wówczas końca pracy w Biurze Prasowym Belwederu.
Programista z Krzemowej Doliny, podobno jeden z tych, którzy rzucili ideę Skorupy i WorldNetu, zaczął od przypomnienia cyberpunkowych książek, w których Tamten Świat nazywany był cyberprzestrzenią i przedstawiany jako rozległy, nie kończący się ocean barw, jako wyrysowana światłem płaszczyzna, upstrzona piramidalnymi konstrukcjami stosów pamięci, ponad którą operator unosił się niczym ptak, ogarniając całą złożoność sieci jednym spojrzeniem.
W rzeczywistości, ciągnął, nie mogło to tak wyglądać. Tamten Świat nie był pozbawioną ograniczeń przestrzenią. Był siecią, nawarstwioną latami chaotyczną plątaniną, co i raz gęstniejącą w lokalnych systemach o przeróżnych architekturach, rządzących się własnymi, specyficznymi obyczajami. W owej gęstwie zakorzeniały się niezliczone, drzewiaste struktury katalogów, o pniach przechodzących w inne pnie, rozdwajających się, rozchodzących w relacyjne wielokąty baz danych. Eksploracja Tamtego Świata nie przypominała w niczym żeglugi po bezkresnym oceanie. Była raczej penetrowaniem schodzących coraz głębiej sztolni, zawiłego systemu lochów o tysiącach ukrytych zapadni, drzwi pułapek, nieoczekiwanych wyjść i wejść. Nie było w budowie tego świata ani geometrii, ani logiki. Korytarz wiodący w jedną stronę pod górę mógł wieść pod górę także z powrotem; ślepa komnata o jednym jedynym wejściu, gdy wchodziłeś do środka, okazywała się rozgałęziać na pięć nowych dróg. Tak było nawet wtedy, gdy penetrujący Sieć kataryniarz trzymał się stosunkowo prostych połączeń lokalnych i czasu rzeczywistego. Czas wirtualny, studnie WorldNetu i przeskoki, jakie umożliwiała Skorupa, zawijały wizualizowaną przestrzeń w szaleńcze, niemożliwe w realnym świecie sploty, jakie dawniej powstawały tylko w pracowniach grafików, zabawiających się złudzeniami optycznymi.
Gdyby to środowisko wizualne, tłumaczył Amerykanin, pozostawić tylko zimnemu praktycyzmowi komputera, podłączony do niego kataryniarz nie wytrzymałby długo; natłok nie doświadczanych nigdy wcześniej bodźców i niemożność ich posortowania musiałyby go doprowadzić do utraty zmysłów, wylewu albo ataku serca. Dlatego właśnie potrzebny był osobny, nadzorujący biosprzężenie komputer, zwany sterownikiem, z jego zdolnościami bliskimi przewidywanym dla Sztucznej Inteligencji i stosowną do nich ceną, przekraczającą koszta reszty zestawu. Zadaniem sterownika było zestrojenie z serwerami sieci i stworzenie na użytek zmysłów kataryniarza pejzażu, możliwie najwygodniejszego i najprzyjemniejszego do pracy. Dla zwykłego użytkownika komputera, pracującego w goglach lub na trójwymiarowym ekranie, owe wszystkie biurka, pełne szaf pokoje czy stare komody z mnóstwem szufladek, w jakie pozamieniały się programy użytkowe, były kwestią wygody. Dla kataryniarzy były czymś daleko ważniejszym.
Ich Sieć Lokalna wizualizowała się użytkownikom jako Forteca. Wchodząc do niej ze Studni, Robert znajdował się za stalowymi drzwiami, w trawiastym przekopie, wiodącym do przeciwstokowej półkaponiery. Graniaste wzgórze, od wierzchu porośnięte darnią, z boków obudowane stromymi ścianami z ciemnych cegieł, okalała biegnąca po wewnętrznej stronie głównego muru fosa. Za każdym jej załamaniem widać było następne stalowe drzwi, podobne do tych, z których wychodził on sam. Z placu za potężną, ciężką bramą, przysłoniętą widocznym w ponad-bramnych ambrazurach ostrogiem, wiodła załamana pod kątem prostym ścieżka do poufnej bazy danych. Broniła jej nadrdzewiała tablica z trupią czachą i ostrzeżeniami wypisanymi czarną szwabachą. Wszystko było w niezwykle naturalnych barwach, przygaszonych, złamanych brunatnym odcieniem, uderzało perfekcją i mozołem wypracowania.
Jeśli dobrze pamiętał, był to jeden z fortów pancernych zewnętrznego pierścienia twierdzy Przemyśl, według stanu z 1914 roku. Jego fotografie i szczegółowe plany wynalazł w którejś z austriackich bibliotek Jogi; robił wtedy zlecenie dla Japończyków z amerykańskiej wytwórni filmowej, przygotowując im dane wyjściowe do komputerowego odtworzenia dekoracji pierwszej wojny światowej. I bodaj także on był pomysłodawcą oparcia na nich pejzażu ich lokalnej sieci.
Forteca chwyciła, każdy dokładał do niej w wolnej chwili coś od siebie. Jeden zaprogramował osłaniający obwodowy przykop cień, drugi zajął się porastającą zbocza trawą, doprowadzając ją do takiej perfekcji, że w gęstwie dawało się odróżnić poszczególne źdźbła. Nawet Robert w końcu wziął w tym udział; dopisał sekwencję, ubierającą każdego gościa z zewnątrz w postać żołnierza 23 Dywizji Piechoty Honwedów, z długim jak nieszczęście karabinem mannlicher w garści. Niestety, nie był w stanie zaprogramować tego tak, aby obcy kataryniarz wchodzący do Fortecy rzeczywiście poczuł czterokilogramowy ciężar broni. Nie był najlepszy w programowaniu, ale wątpił, czy coś takiego w ogóle dałoby się zrobić.