Fallout – Powieic (СИ)
Fallout – Powieic (СИ) читать книгу онлайн
AS-R – ukrywaj?cy si? pod pseudonimem fan gry Fallout postanowi? napisa? powie?? na bazie tej niezwykle popularnej gry i udost?pni? j? zupe?nie za darmo. Robi? to sukcesywnie, publikuj?c rozdzia? po rozdziale na swoim blogu. Dzi? dzie?o jest ju? uko?czone i gotowe do pobrania w formatach: PDF, EPUB i MOBI.
T?o fabularne powie?ci Fallout, podobnie jak gry, to scenariusz typu historia alternatywna, gdzie Stany Zjednoczone pr?buj? opanowa? fuzj? nuklearn?, dzi?ki czemu mog?yby w mniejszym stopniu polega? na ropie naftowej. Nie dzieje si? tak jednak a? do 2077, zaraz po tym jak konflikt o z?o?a ropy naftowej prowadzi do wojny mi?dzy Stanami a Chinami, kt?ry ko?czy si? u?yciem bomb atomowych, przez co gra i powie?? dziej? si? w postapokaliptycznym ?wiecie.
Autor o ca?ym przedsi?wzi?ciu pisze:
Powie?? Fallout powsta?a na motywach kultowej gry z lat 90-tych. Utw?r inspirowany, gdzie z w?asnej literackiej perspektywy podejmuj? si? przedstawienia znanej wi?kszo?ci z Graczy fabu?y, lecz od nowej i zaskakuj?cej strony. Ca?o?? prowadz? w formie bloga (http://fallout-novel.blogspot.com/), na kt?ry wrzuca?em do tej pory poszczeg?lne rozdzia?y – teraz za? jest ju? dost?pna pe?na wersja ksi??ki: format pdf, mobi i epub. Ca?o?? prowadz? anonimowo, pod pseudonimem. Nie roszcz? sobie praw autorskich do dzie?a jak r?wnie? nie wi??? z nim ?adnych korzy?ci finansowych.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Piętrzące się w kupie kamiennego pyłu i osadu schodki pomiędzy piętrem czterdziestym ósmym, a czterdziestym dziewiątym, istniały już chyba tylko na dawnych schematach projektowanego przez firmę Watson & Stone-duality wieżowca.
Blaine wątpił, by plany te zachowały się gdziekolwiek w pobliżu.
Schodów bowiem nie było.
Zamiast nich zionęła wielka, pusta dziura. Gdzieniegdzie metalowe pręty łączyły się z resztkami stalowej balustrady o drewnianej, nabitej drzazgami poręczy. Jednak główna część prowadzących na wyższy segment budynku schodów, po prostu nie istniała. Co gorsza, nie było jak się złapać, podsadzić, podskoczyć, wspiąć, czy w ogóle zrobić czegokolwiek, co w miarę bezpiecznie umożliwiało przedostanie się wyżej.
Blaine zebrał ślinę i nachylając się nad wyrwą, splunął na stopnie poniżej. Potem spojrzał w górę, pokręcił głową i uznał, iż pięć kolejnych pięter może już sobie chyba darować. W głębi siebie bardzo chciał ujrzeć panoramę Bakersfield ze szczytu najwyższego w mieście wieżowca. Czuł jednak, że wcale tak wiele nie traci. Bakersfield przeszło do historii ustępując miejsca Nekropolis. Nekropolis zaś stanowiło kupę gruzów, śmieci i resztek po zjedzonym przez bomby i promieniowanie świecie. Zupełnie jak to miasteczko z gry Torment, które za sprawą zła i zepsucia mieszkańców, zapadło się w niższe sfery, gdzie biesy, diabły, potwory i oszalali magowie-delirycy, pokazali rdzennej ludności, jak bawi się śmietanka w Piekle.
- Ech, do stu chujów – stęknął Blaine i dopijając duszkiem słodki płyn, zamachnął się błękitną butelką, posyłając ją przez brakującą ścianę zewnętrzną prosto w dół.
Zbliżył się do krawędzi. Większość fasady budynku leżała w stercie szczątków samej siebie czterdzieści siedem pięter poniżej. Zewsząd wystawały pręty, kawałki drewnianych wsporników, grudy betonu, spękane płyty i wszędobylski, rozbijający się po pomieszczeniach niczym gęstym dym z tworzyw sztucznych, cementowy pył.
Widok był niesamowity. Blaine podziwiał chylące się z wolna ku zachodowi słońce. Miało piękny, marchewkowy odcień wyzierający zza gęstych chmur w kolorze gnijących wrzosów.
- Boże, jak tu pięknie – westchnął Blaine, po czym jak małe dziecko uniósł niewielki kawałek betonu i cisnął nim zamaszyście w pustkę.
Zachodnia część Bakersfield lśniła malującym się na niej złocistym blaskiem serowych chrupek tygrysa Cheetosa. Reszta niknęła w nadciągającym nieubłaganie mroku. Gdzieniegdzie, świszczący pomiędzy strzelającymi w niebo szkieletami dawnej ludzkiej codzienności wiatr, porywał ze sobą resztki cementu, pyłu czy okraszającego wszystko niczym pył spalonych w piecu zwłok, kurzu. Miasto Umarłych, miasto, które samo dawno już przestało żyć, stanowiło ostatni bastion dorobku ludzkości, który teraz, po latach od odpalenia pocisków, przekształcał się w odpychającą, wzbudzającą rozpacz i współczucie stertę gruzu. Zewsząd pochłaniała ją pustynia. Chmary szpargałów, fragmentów budowli i dawnych domostw rozpadały się jak kremowy kopczyk, przykrywając własnymi resztkami kaczeńcowy piasek. Piasek ten zawsze pokazywał, iż ostatnie słowo tej mało romantycznej batalii należy do niego. Rubieże Nekropolis dawno już zniknęły pod żółtymi ziarenkami niczym niewinna górska chatka w Alpach zasypana przez bezwzględną lawinę.
- Jeszcze kilkanaście lat i nic tu nie będzie. Wielka kupa piachu.
Głos Blaina był refleksyjny i na swój sposób dawało się wyczytać z niego ckliwą nostalgię. Sam nigdy nie doświadczył normalnego życia w prosperującym przed wojną świecie zewnętrznym. Jednak jak każdy człowiek w obliczu apokalipsy i widma wymarcia całego ludzkiego gatunku, odczuwał ściskający żołądek skurcz - rozlewający się w żyłach falą palącego bólu.
Zupełnie jak gwałcące Nekropolis pustynne wydmy.
Po co to wszystko? Po co? Wszystko stracone. Rozpieprzyliśmy zielony niegdyś, wypełniony uśmiechami dzieci i kolorami świat. To, co masz teraz przed sobą, to wszystko, co po nas pozostało. Tamten świat dawno już przepadł. Teraz nadszedł czas ludzi takich jak Garl, Gizmo. Stworzeń z kleszczami, szponami i wielkich zielonych facetów, którzy na myśl o puszczaniu bąków wpadają w infantylną euforię zanosząc się śmiechem i popuszczając przy tym w swoje wielkie, szmaciane gacie…
Blaine rozłożył Pogromcę Arbuzów. Lufę karabinu oparł o zbudowany z kawałków ściany kopczyk. Sam położył się nakrywając brezentem i skierował lunetę w stronę budynku pompy wodnej, a potem układając dwa palce prawej dłoni w przypominające szczęki żuka widełki, zagwizdał najgłośniej jak tylko potrafił…
102
Ss sssssZZZZZZZzzzzzSSSSSssszzzzzz…
Czekający na sygnał od swojego pana, wierny Ochłap zastrzygł uszami kierując je w stronę najwyższego w Bakersfield wieżowca.
SssssssZZZZZZZzzzzzSSSSSssszzzzzz …
Czy to gwiżdże jego pan? Czy to jest ten znak, na który czekał?
SssssssZZZZZZZzzzzzSSSSSssszzzzzz…
103
Blaine z wciśniętym w lunetę oczodołem i połyskującą w świetle zachodzącego słońca puszką wypełnioną amunicją kalibru 5,56mm, obserwował dającego mu znaki nosem Ochłapa. Skończył gwizdać dopiero, kiedy pies rozwarł szczęki w niemym z tej perspektywy i odległości szczeknięciu, a następnie wolnym, ostrożnym krokiem ruszył w stronę garnizonu Supermutantów.
104
Wielkie chłopaki w kolorze gnijącego gówna przepełnionego szpinakiem, robili sobie właśnie przerwę w swoich piłkarskich mistrzostwach. Siedzieli jeden obok drugiego, zebrani w kółku niczym skupione nad ogniskiem małpy i opowiadali dowcipy.
- Słuchajcie! Słuchacie tego! – wrzasnął ten, który myszkując wcześniej ukradkiem opędzlował ghouli udziec. – Chyba mam coś fajnego!
- Dawaj, Matty! Dawaj! – reszta zachęcała go gromkim rykiem napełnionych testosteronem samców.
- Dobra, to… eee… tego. Wiecie, jak często trzeba zmieniać żarówkę w lodówce?
Przez niepokojąco długą chwilę nikt mu nie odpowiadał. Matty uznał zatem, iż wypada płynnie przejść do puenty.
- Aaa… chcecie, żeby Matty wam powiedział?
Spaślaki jak stado orangutanów, pokiwały jednocześnie głowami.
- Dobra. To puenta kawału jest taka: zależy od tego, jak często się je!
Ponownie zapanowało niepokojąca cisza. Była to cisza długa, okalająca zewsząd niczym karmelowa melasa orzeszka w środku batonika i co gorsza, cisza, pośród której dałoby się zarejestrować dźwięk spadającego na ziemię piórka.
Po kilkudziesięciu długich, bardzo długich sekundach, Matty poczuł się skrępowany.
- N-nie śmieszne?
Stado orangutanów pokręciło przecząco głowami. Miny mieli dość marsowe.
- No… dobra, to może Matty opowie jeszcze jednego dowcipa?
Oczka niektórych Supermutantów zawęziły się złowrogo. Wielcy, zieloni chłopcy byli z reguły głupi jak zbutwiałe buty (aczkolwiek zdarzały się wyjątki). Jednocześnie nie mieli do siebie za grosz dystansu, a celowe bombardowanie ich informacjami, których nie byli w stanie zrozumieć, uznawali za afront.
Afront natomiast był powodem do zdenerwowania, a wielcy, zieloni chłopcy, nie byli bynajmniej specjalistami w zakresie świadomej kontroli gniewu.
- Dobra, to Matty mówić. Teraz kawał prosty. Tak, że wszyscy się śmiać. Słuchać Matty… któregoś dnia Matty wchodzić w Katedrze do windy, a w windzie stoi Larry, wiecie, ten, co to pilnuje bomby nuklearnej na czwartym poziomie i mówi…
Matty nie był jednak w stanie dokończyć swojego ujmującego i wprawiającego w dobry nastrój kawału. Jeden z jego kolegów, ten, który podczas meczu rzucił się na pozbawionego oka dryblasa, zerwał się na równe nogi i wskazując wielkim, napęczniałym palcem wyglądającym jak palec trolla spod mostu, krzyknął:
- Patrzcie! Pies!
Stado zielonych orangutanów ryknęło gromkim, prostackim śmiechem. Śmiali się wszyscy, poza Supermutantem dowódcą i Matty’m, któremu Supermutant dowódca zepsuł kawał.