Wilk z Wall Street
Wilk z Wall Street читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
- Tak. Nie biorę od czterdziestu trzech dni.
- Gratulacje. To niemałe osiągnięcie. Powinieneś być z siebie dumny. - Przekrzywił głowę i przyjrzał mi się uważnie. - Ja cię skądś znam. Nie dosłyszałem twego imienia...
No to fajnie - pomyślałem. Zaczyna się. Te pieprzone pismaki - nie było przed nimi ucieczki. Fred Flintstone widział moje zdjęcie w gazecie i zaraz mnie zbluzga. Musiałem strategicznie zmienić temat.
- Jordan, ale muszę opowiedzieć ci coś zabawnego. Siedziałem kiedyś w moim domu w Old Brookville i o trzeciej nad ranem...
Kiedy opowiedziałem mu o Flintstonie i o rzeźbie Remingtona, uśmiechnął się i ciężko westchnął.
- Nie ty jeden. Ci z Sony powinni mi płacić dolara od każdego telewizora sprzedanego ćpunowi, który rozwalił go po moim spocie. - Cicho zachichotał i sceptycznie dodał: - Przyjechałeś z Old Brookville? Piękna okolica. Mieszkasz z rodzicami?
- Nie. Jestem żonaty i mam dwoje dzieci, ale ta reklama...
Nie dał mi dokończyć.
- Wpadłeś tu na Dzień Pamięci?
Jezu Chryste! Cały plan zaczynał brać w łeb. Facet zmusił mnie do obrony.
- Nie, mam tu dom.
- Naprawdę? - spytał zaskoczony. - Gdzie?
Wziąłem głęboki oddech.
- Przy Meadow Lane.
Fred Flintstone odchylił do tyłu głowę i zmrużył oczy.
- Mieszkasz przy Meadow Lane? Naprawdę?
- Naprawdę.
Flintstone uśmiechnął się zjadliwie. Najwyraźniej zaczynał się czegoś domyślać.
- Powiedziałeś, że jak się nazywasz?
- Nie powiedziałem, ale nazywam się Belfort. Czyżby coś ci to mówiło?
George stłumił śmiech.
- O tak, i to dużo. To ty założyłeś tę... tę firmę. Jak ona się nazywa? Strathman?
- Stratton - poprawiłem go bezbarwnym głosem. - Stratton Oakmont.
- Właśnie, Stratton Oakmont. Jezu święty, wyglądasz jak nastolatek! Jakim cudem udało ci się narobić takiego zamieszania?
Wzruszyłem ramionami.
- Prochy, George, prochy.
Kiwnął głową.
- Tak... Straciłem u was paręset tysięcy na jakichś szemranych akcjach. Nawet nie pamiętam czyich.
O cholera - pomyślałem. Kiepsko. W każdej chwili może mi przyłożyć tym swoim łapskiem. Zwrócę mu wszystko co do centa. Tak, pobiegnę do domu i wyjmę kasę z sejfu.
- Nie mam już z nimi nic wspólnego, ale chętnie...
Znowu mi przerwał.
- Posłuchaj, bardzo miło mi się rozmawia, ale muszę wracać do domu. Czekam na ważny telefon.
- Przepraszam, nie chciałem cię zatrzymywać. Przyjdę za tydzień, może jeszcze pogadamy.
- Bo co? Spieszysz się gdzieś?
- Nie. Dlaczego?
- Chciałem zaprosić cię na kawę. Mieszkam niedaleko ciebie.
Uniosłem brwi.
- Nie jesteś zły za te dwieście tysięcy?
- Przestań. Co to jest dwieście tysięcy dla dwóch pijaków? Poza tym chciałem odpisać to od podatku. - Uśmiechnął się, położył mi rękę na ramieniu i ruszyliśmy do drzwi. - Spodziewałem się, że kiedyś cię tu spotkam. Krąży o tobie mnóstwo zwariowanych historii. Cieszę się, że w porę tu dotarłeś... Ale zaproszę cię do siebie pod jednym warunkiem.
- Jakim?
George podejrzliwie zmrużył oczy.
- Powiesz mi, czy zatopiłeś ten jacht dla kasy z ubezpieczenia.
Uśmiechnąłem się szeroko.
- Nie ma sprawy. Chodź, opowiem ci po drodze.
I tak wyszedłem ze spotkania z moim nowym mentorem: George’em B.
*
Mieszkał przy South Main Street, jednej z najbardziej eleganckich ulic w Southampton, pod względem cenowym nieco mniej prestiżowej niż Meadow Lane, chociaż najtańszy dom kosztował tam co najmniej trzy miliony. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie przy kosztownym stole z bielonej dębiny w jego rustykalnej francuskiej kuchni.
Opowiadałem mu właśnie o moich planach, o tym, że kiedy tylko zaliczę dziewięćdziesiątkę, z premedytacją zabiję tego sukinsyna Dennisa Maynarda. Uznałem, że mogę z nim o tym pogadać po tym, jak opowiedział mi o facecie roznoszącym pozwy sądowe, który regularnie go nachodził. Ponieważ George nie otwierał drzwi - ładnych, mahoniowych, ręcznie polerowanych - facet zaczął przybijać do nich pozwy młotkiem. Pewnego razu George zaczaił się, zaczekał, aż gość weźmie zamach, błyskawicznie otworzył drzwi, przyłożył mu w nos i szybciutko je zamknął. Zrobił to tak błyskawicznie, że facet nie potrafił opisać go policji i sprawę umorzono.
- ...czysta podłość - mówiłem. - I ten sukinsyn ma czelność zwać się profesjonalistą. Okej, zabronił jej odwiedzać mnie w tym wariatkowie. Dobra, nieważne, chociaż już za samo to powinienem połamać mu nogi. Ale zapraszać ją do kina? Próbować zaciągnąć ją do łóżka? To zasługuje na śmierć! - Rozwścieczony pokręciłem głową i wypuściłem powietrze, ciesząc się, że wreszcie to z siebie wyrzuciłem.
A George się ze mną zgodził! Tak, uważał, że Maynard zasługuje na śmierć. Dlatego przez następne kilka minut zastanawialiśmy się nad najlepszymi sposobami na morderstwo, poczynając od obcięcia mu fiuta hydraulicznymi kleszczami. Ale George uważał, że to za mało bolesne, bo zanim fiut zdążyłby upaść na dywan, Maynard doznałby wstrząsu i nic nie czując, wykrwawiłby się na śmierć. Dlatego przeszliśmy do ognia, do śmierci w płomieniach. To podobało się mu znacznie bardziej, bo śmierć w płomieniach jest cholernie bolesna, martwiło go tylko, że razem z Maynardem trzeba by spalić jego dom. Potem zastanawialiśmy się nad czadem - tlenkiem węgla. Szybko doszliśmy do wniosku, że to stanowczo zbyt łagodne, więc zaczęliśmy rozważać wszystkie za i przeciw śmierci przez otrucie. Uznaliśmy jednak, że zalatuje to trochę dziewiętnastym wiekiem, i wtedy przyszło nam do głowy zwykłe włamanie, które doprowadziłoby do zabójstwa (włamywacz musiał pozbyć się świadków). Pomysł był bardzo dobry, ale zaraz potem doznaliśmy olśnienia i postanowiliśmy zapłacić pięć dolców jakiemuś ćpunowi, który miałby podbiec do Maynarda i dźgnąć go w brzuch zardzewiałym nożem. Dzięki temu - myślał na głos George - facet wykrwawiłby się na śmierć bardzo powoli, lecz skutecznie, zwłaszcza jeśli ćpun dźgnąłby go tuż nad wątrobą, co spotęgowałoby ból.
Nagle otworzyły się drzwi i usłyszałem czyjś głos.
- George, czyj to samochód? - Głos był ciepły i słodki, w dodatku mówił z silnym brooklyńskim akcentem.
Chwilę później do kuchni weszła jedna z najbardziej uroczych kobiet, jakie kiedykolwiek poznałem. George był wielki, a ona malutka i drobniutka. Miała jasnorude włosy, złocistobrązowe oczy, delikatne rysy twarzy, starannie wypielęgnowaną cerę i mnóstwo piegów. Dawałem jej czterdzieści pięć, pięćdziesiąt lat, chociaż świetnie się trzymała.
- Annette, to jest Jordan - przedstawił nas sobie George. - Jordan, to jest Annette.
Wstałem i wyciągnąłem do niej rękę, ale minęła ją, objęła mnie ciepło i pocałowała w policzek. Pachniała świeżością i bardzo kosztownymi perfumami, których nie mogłem rozpoznać. Uśmiechnęła się, odsunęła mnie na długość ramienia i przyjrzała mi się uważnie.
- Powiem jedno - stwierdziła rzeczowo. - Nie jest pan typowym przybłędą, jakich George tu przyprowadza.
Wybuchnęliśmy śmiechem, a ona przeprosiła nas i zajęła się swoimi sprawami, czyli umilaniem życia mężowi. Na stoliku błyskawicznie stanął dzbanek kawy, taca z ciastkami, ciasteczkami i pączkami i miska ze świeżymi owocami. Potem zaproponowała, że przyrządzi mi na kolację coś konkretnego, bo jestem za chudy.
- Szkoda, że nie widziała mnie pani czterdzieści trzy dni temu - odparłem.
Piłem kawę i dalej nawijałem o Maynardzie. Annette szybko do nas dołączyła.
- A to sukinsyn - powiedziała. - Ma pan pełne prawo obciąć mu jaja. Prawda, Chrabąszczyku?
Chrabąszczyku? Ciekawe przezwisko. Bardzo miłe, chociaż zupełnie do George’a nie pasowało. Co innego Sasquacz. Goliat. Albo Zeus.
Chrabąszczyk kiwnął głową.
- Facet zasługuje na powolną, bolesną śmierć. Pomyślę o tym przed snem. A jutro wszystko zaplanujemy.
- Tak jest! - W pełni się z nim zgadzałem. - Maynard zasługuje na powolną, bolesną śmierć w płomieniach.