Ultimatum Bournea
Ultimatum Bournea читать книгу онлайн
W Zwi?zku Radzieckim Jason Bourne staje do ostatecznej rozgrywki ze swoim najwi?kszym wrogiem – s?ynnym terroryst? Carlosem – i tajnym mi?dzynarodowym stowarzyszeniem. ?eby przeszkodzi? pot??nej Meduzie w zdobyciu w?adzy nad ?wiatem, raz jeszcze musi zrobi? to, czego mia? nadziej? nie robi? nigdy wi?cej. I zwabi? Carlosa w ?mierteln? pu?apk?, z kt?rej ?ywy wyjdzie tylko jeden z nich…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Dlaczego miałbym… mielibyśmy pana okłamywać, monsieur? – zapytał bohater Francji.
– Dlatego że to wszystko brzmi jak klasyczna francuska farsa. Podobne, ale jednak nieco różniące się nazwiska; jedne drzwi się otwierają, drugie zamykają; jeden sobowtór wchodzi, drugi wychodzi. To cuchnie, panowie.
– Jest pan może uczniem Moliera lub Racine'a…?
– Jestem wyznawcą zasady całkowitego braku zaufania, szczególnie wtedy, kiedy chodzi o Szakala.
– Nie wydaje mi się, żebyśmy byli do siebie podobni – zaoponował sędzia z Bostonu. – Oczywiście, z wyjątkiem wieku.
Zadzwonił telefon. Jason szybko podniósł słuchawkę.
– Tak?
– W Bostonie wszystko się zgadza – oznajmił Conklin. – Nazywa się Brendan Prefontaine. Był kiedyś sędzią federalnym, ale udowodniono mu "kierowanie się korzyściami majątkowymi podczas sprawowania urzędu", co oznacza po prostu, że brał cholerne łapówki. Został skazany na dwadzieścia jeden lat, z czego odsiedział dziesięć, ale i tak stracił wszelkie szansę na jakiekolwiek stanowisko. Alkoholik, ale całkowicie nieszkodliwy. Podobno wielu ptaszków trafiłoby za kratki, a jeszcze więcej dostałoby znacznie wyższe wyroki,
gdyby nie rady, jakich udzielał ich obrońcom. Krótko mówiąc, jest uważany za czołowego prawnika wszystkich knajp i sal bilardowych w mieście. Ponieważ miałem kiedyś dokładnie takie same problemy, mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że radzi sobie znakomicie. Lepiej niż w swoim czasie ja.
– Ale ty masz to już za sobą.
– Właśnie dlatego, że nie potrafiłem się dobrze ustawić. Kto wie, co by było, gdyby mi się udało.
– Co z jego klientem?
– Dawno temu nasz były sędzia miał wykłady na Harvardzie, a wśród jego studentów znajdował się także niejaki Randolph Gates… Prefontaine zna go, to pewne. Zaufaj mu, Jason. Nie ma żadnego powodu, żeby kłamać. Zjawił się tam tylko dlatego, że zwietrzył szmal.
– Mam nadzieję, że zająłeś się klientem?
– Za pomocą wszystkich dyskretnych środków, jakie mam w moim domowym warsztacie. Przecież on może nas zaprowadzić do Carlosa… Ślady wskazujące na powiązania z "Meduzą" okazały się fałszywe. Po prostu jakiś głupi generał z Pentagonu próbował umieścić kogoś blisko Gatesa.
– Jesteś tego pewien?
– Teraz już tak. Gates jest między innymi wysoko opłacanym konsultantem firmy prawniczej reprezentującej interesy działającego na wielką skalę dostawcy broni, którym zainteresowała się komisja antytrustowa. Gates nawet nie odpowiadał na telefony Swayne'a, był na to za mądry, znacznie mądrzejszy od generała.
– To już twój problem, przyjacielu, nie mój. Jeśli tutaj wszystko potoczy się zgodnie z moimi planami, nie chcę już więcej słyszeć o Królowej Wężów. Szczerze mówiąc, już zaczynam zapominać, że cokolwiek o niej słyszałem.
– Wielkie dzięki, że zwaliłeś to na mnie – wydaje mi się, że mówię to zupełnie serio. Aha, przy okazji: w zeszyciku, który pożyczyłeś od tego snajpera w Manassas, znaleźliśmy sporo interesujących rzeczy.
– Na przykład?
– Pamiętasz tych troje podróżników z książki hotelowej w Mayflower, którzy osiem miesięcy wcześniej byli razem w Filadelfii, a potem znaleźli się przypadkowo w tym samym hotelu?
– Jasne.
– Znamy już ich nazwiska. Nie mają nic wspólnego z Carlosem; stanowią część "Meduzy". W zeszycie jest jeszcze sporo innych ciekawostek.
– Nie jestem zainteresowany. Korzystajcie sobie z nich na zdrowie.
– Tak też zrobimy, ale po cichu. Za kilka dni ten zeszycik stanie się najbardziej poszukiwanym przedmiotem w całych Stanach.
– Cieszę się, ale mam jeszcze sporo roboty.
– Nadal nie chcesz, żeby ci pomóc?
– W żadnym wypadku. Czekałem na ten dzień od trzynastu lat. Tak jak ci powiedziałem na początku: to wyłącznie sprawa między nami.
– "W samo południe", ty cholerny idioto?
– Raczej logiczne przedłużenie skomplikowanej partii szachów. Wygra ten, kto zastawi lepszą pułapkę, a moja będzie lepsza, ponieważ wykorzystam to, co on przygotował dla mnie.
– Zbyt dobrze cię wyszkoliliśmy, panie uczony.
– Jestem wam za to niezmiernie wdzięczny.
– Udanego polowania, Delta.
– Do zobaczenia. – Bourne odłożył słuchawkę i spojrzał na dwóch starców, usiłujących bezskutecznie ukryć malującą się na ich twarzach ciekawość. – Zdał pan właśnie bardzo trudny egzamin, panie sędzio – poinformował Prefontaine'a – A cóż mogę panu powiedzieć, Jean Pierre? Moja żona, która przyznaje, że mógł ją pan zabić i nawet by pan okiem nie mrugnął, namawia mnie, żebym panu zaufał. To chyba nie ma większego sensu, nie uważacie?
– Jestem tym, kim jestem, i zrobiłem to, co zrobiłem – rzekł z godnością były sędzia. – Ale mój klient posunął się zbyt daleko. Świetlany wizerunek jego postaci musi zniknąć, i to jak najszybciej.
– Nie potrafię tak pięknie mówić, jak mój wykształcony, przyszywany krewniak – odezwał się stary Francuz – ale wiem jedno: nie można dopuścić do dalszych morderstw. Moja żona cały czas usiłowała mi to przekazać. Nie chcę być hipokrytą, bo przecież sam także zabijałem, i to nieraz, więc powiem dokładniej: chodzi mi o ten rodzaj zabijania. To nie żaden biznes, tylko zemsta szaleńca domagającego się śmierci kobiety i dwojga dzieci. Gdzie tu jest konkretny zysk? Nie, Szakal również posunął się za daleko. Jego także koniecznie trzeba powstrzymać.
– Nigdy w życiu nie słyszałem tak cholernie mrożącej krew w żyłach logiki! – krzyknął od okna John St. Jacques.
– Uważam, że znakomicie pan to ujął – powiedział były sędzia z Bostonu do byłego przestępcy z Paryża. – Tres bien.
– D'accord.
– A ja chyba postradałem zmysły, żeby wiązać się z wami – wtrącił Jason Bourne. – Ale w tej chwili chyba nie mam wyboru… Za dwadzieścia pięć dwunasta, panowie. Czas biegnie naprzód. Cokolwiek się zdarzy, nastąpi w ciągu najbliższych dwóch, pięciu, dziesięciu lub dwudziestu czterech godzin. Teraz wrócę na Montserrat, żeby urządzić na lotnisku głośną scenę: powracający mąż dowiaduje się o śmierci żony i dzieci. Zapewniam was, że nie będę miał z tym żadnych problemów. Usłyszycie mnie aż tutaj… Zażądam, żeby natychmiast przewieziono mnie na Wyspę Spokoju, a kiedy tu dotrę, na nabrzeżu będą czekały trzy sosnowe trumny ze zwłokami moich najbliższych.
– Tak właśnie powinno być. – Francuz skinął głową. – Bien.
– Nawet bardzo bien – zgodził się Bourne. – Uprę się, żeby otwarto jedną z nich, po czym wrzasnę albo zemdleję lub zrobię obie te rzeczy naraz, tak żeby ci, którzy będą się przyglądać, długo tego nie zapomnieli. St. Jacques będzie się starał mnie uspokoić – Johnny, masz być ostry i przekonujący – a wreszcie odprowadzi mnie do ostatniej willi, tej najbliżej schodów na plażę. Potem nie pozostanie mi już nic innego, jak tylko czekać.
– Na tego Szakala? – zapytał bostończyk. – A on będzie wiedział, gdzie pan jest?
– Oczywiście. Masa ludzi, w tym cały personel, zobaczy, dokąd idę. Dowie się, dla niego to dziecinna zabawa.
– Chce pan na niego czekać, monsieur? Uważa pan, że monseigneur da się wciągnąć w taką pułapkę? Ridicule!
– Skądże znowu – odparł spokojnie Jason. – Przede wszystkim wcale mnie tam nie będzie, a kiedy on się o tym przekona, będzie już za późno.
– Jak chcesz to zrobić, na Boga? – wykrzyknął St. Jacques.
– Wykorzystując to, że jestem lepszy od niego – odparł Jason Bourne. – Zawsze byłem lepszy.
Wszystko odbyło się zgodnie ze scenariuszem. Obsługa lotniska Blackburna na Montserrat długo nie mogła dojść do siebie po zniewagach, jakimi obrzucił ją wysoki, wrzeszczący histerycznie Amerykanin. Oskarżał wszystkich o to, że dopuścili, by jego żona i dzieci zostali zamordowani przez terrorystów, twierdził nawet, że pozostawali w zmowie z zabójcami jego bliskich. Tubylcy, którym naubliżał od cholernych czarnuchów, byli nie tylko wściekli, ale także czuli się dotknięci. Nie dawali poznać po sobie wściekłości, ponieważ rozumieli jego ból, lecz pełni urazy nie potrafili pojąć, dlaczego właśnie ich usiłuje obarczyć winą, używając w dodatku słów, jakich jeszcze nigdy od niego nie słyszeli. Czyżby ten dobry mon, zamożny brat powszechnie lubianego Johnny'ego St. Jay, ten przyjaciel, który zainwestował tak wiele pieniędzy w Wyspę Spokoju, wcale nie był przyjacielem, tylko białym śmieciem obwiniającym ich za nie popełnione czyny tylko dlatego, że mieli ciemną skórę? Zagadkowa sprawa, mon. Stanowiła część szaleństwa przyniesionego przez spadający z gór Jamajki wiatr, który rzucił na ich wyspy jakieś straszne przekleństwo. Obserwujcie go, bracia. Obserwujcie każdy jego ruch. Może ten człowiek jest również jak burza, co prawda nie zrodzona nad oceanem, lecz równie groźna w skutkach? Nie spuszczajcie go z oka. Jego gniew jest niebezpieczny.
I był obserwowany. Przez wielu ludzi. Urzędujący w siedzibie gubernatora nerwowy Henry Sykes dotrzymał słowa. Oficjalne śledztwo, nad którym objął pieczę, było dyskretne, drobiazgowe… a w rzeczywistości nawet się nie rozpoczęło.
Na nabrzeżu w Pensjonacie Spokoju Amerykanin zachowywał się jeszcze gorzej; posunął się do tego, że uderzył swego szwagra, aż wreszcie Saint Jay zdołał go jakoś uspokoić i odprowadził do najbliższej willi. Służba przyniosła tam natychmiast jedzenie i picie, a kilku osobom pozwolono osobiście złożyć kondolencje, w tym także wystrojonemu w paradny mundur zastępcy gubernatora. Zaszczytu tego dostąpił także pewien stary człowiek, znający okrucieństwo śmierci jeszcze z czasów wojny, który nalegał, by pozwolono mu porozmawiać ze zrozpaczonym ojcem i mężem; towarzyszyła mu kobieta w stroju pielęgniarki, jej twarz zasłaniał czarny, żałobny welon. Później przybyli również dwaj mieszkający w pensjonacie Kanadyjczycy, dobrzy przyjaciele właściciela; obaj poznali nieszczęśliwego Amerykanina przed siedmiu laty podczas szampańskiego przyjęcia wydanego z okazji otwarcia pensjonatu. Pragnęli złożyć wyrazy ubolewania i zaproponować wszelką pomoc, jakiej tylko mogliby udzielić. John St. Jacques zgodził się, proponując jednak, żeby wizyta nie trwała zbyt długo.
Człowiek, na którego spadło tak wielkie nieszczęście, siedział w kącie pogrążonego w niemal całkowitej ciemności pokoju. Zasłony w oknach były szczelnie zaciągnięte.