Glowa Minotaura
Glowa Minotaura читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Część II
Komnata Minotaura
/…/ każde zaniedbanie jest świadome, każde przypadkowe zetknięcie jest uplanowanym spotkaniem, każde upokorzenie – karą, każde fiasko – tajemniczym zwycięstwem, każda śmierć – samobójstwem.
Jorge Luis Borges, Deutsches Requiem (przeł. Zofia Chądzyńska)
Worochta, poniedziałek 8 lutego 1937 roku,
godzina czwarta po południu
Rita Popielska szusowała po Jelenim Stoku, który prowadził od niedawno wybudowanego schroniska po ciemny pas buków. Jej zgrabna sylwetka, jasna, porcelanowa cera oraz policzki, które od mrozu i wiatru nabrały barwy rumianych jabłek, zwracały powszechną uwagę. Podczas schroniskowych posiłków starsze panie patrzyły na Ritę z lekką pogardą, zakładając, iż każda piękna dziewczyna prędzej czy później zostanie ulicznicą lub utrzymanką, młodsze – z zazdrością, panowie zaś – albo z pożądaniem, albo z bezsilną rezygnacją. Ona sama, nie zdając sobie nawet sprawy, iż wywołuje tak różnorodne uczucia, oddawała się śnieżnym rozrywkom z takim zapamiętaniem, jakby każdy dzień był ostatnim dniem zimowych wakacyj. Z ciotką Leokadią, która nieustannie grała w bridża, miała kontakt tylko w restauracji przy posiłkach. Nawet jednak wtedy nie musiała znosić jej ironicznych spojrzeń ani mędrkowatych uwag, ponieważ przy ich stoliku od pierwszego dnia wywalczyli sobie miejsce dwaj bracia, panowie Krzemiccy, z których młodszy, Adam, był studentem Politechniki Lwowskiej, a starszy, Zygmunt – podchorążym z Pułku Strzelców Kresowych w Stanisławowie. Rita z radością rzucała się podczas posiłków w błyskotliwą i pełną flirtów rozmowę z oboma młodzieńcami, zwłaszcza gdy ciotka Leokadia, przełknąwszy zaledwie kilka kęsów, biegła w stronę zastawionego palmami foyer, skąd dochodził zapach cygar i szelest tasowanych kart. Rita – dziewczę płoche i niestałe w zainteresowaniach – bardzo często z beztroskim uśmiechem przerywała rozmowę z braćmi, którzy jeden po drugim czerwienili się jak uczniacy, porzucała ich w pół słowa i biegła do swojego pokoju, aby tam przebrać się w ciepłe majtki, grube pończochy, wąskie narciarskie spodnie oraz dwa zakopiańskie swetry; czapki nigdy nie nosiła, gdyż wełna gryzła ją i drapała w głowę. A potem pędziła z nartami na stok i zjeżdżała w szalonym tempie w dół, z rozwianym czarnymi włosami, pozostawiając za sobą i braci Krzemickich, i kilku innych gimnazjalistów czy studentów, którzy na darmo starali się dorównać wysportowanej pannie. Było to prawie niewykonalne – dogonić dziewczynę, która na nartach jeździła od piątego roku życia i każde wakacje zimowe spędzała w Karpatach.
Myliłby się jednak ktoś, kto by sądził, że Rita Popielska rzuca się w wir wiatru i śniegu tylko z atawistycznej, młodzieńczej potrzeby wyładowania energii. Czyniła to z zupełnie innego powodu. Uznała bowiem, skądinąd bardzo słusznie, że im szybciej mija dzień, im bardziej zmęczona zanurza się wieczorami w chłodną, pachnącą pościel, tym szybciej upłynie jej cały dwutygodniowy pobyt w Worochcie i tym rychlej powróci do Lwowa. A tam chciała już być za wszelką cenę. Bo tam ktoś na nią czekał. Tajemniczy mężczyzna, który przez konduktora podał jej w pociągu liścik, kiedy nocą, otulona grubym pikowanym szlafrokiem, wracała z ustępu do sleepingu, dzielonego z chrapiącą ciotką. Konduktor uchylił wtedy czapki, wręczył jej pachnącą męskimi perfumami kopertę i powiedział, iż na dworcu we Lwowie pewien zamaskowany młodzieniec prosił go o tę przysługę, którą właśnie spełnia.
Rita dlatego między innymi uwalniała się od towarzystwa różnych adoratorów, bo chciała być sama. Pragnęła stanąć pomiędzy starymi świerkami i bukami i po raz setny przeczytać ów list, po którym czuła przyjemny mętlik w głowie.
Niepokojąca Panno Rito!
Zanim Pani nie ujrzałem w pewnym zakazanym miejscu na Zamarstynowie, w towarzystwie jakiejś panny oraz cyrkowych atletów, byłem zupełnie innym człowiekiem – znudzonym i cynicznym bon vivantem, który wszystko już przeżył i wszystko widział. Człowiekiem, który poznał i zło, i dobro w najczystszej postaci. Aby Pani udowodnić, że nie są to czcze słowa, dodam tylko, że byłem poszukiwany przez policje trzech krajów, siedziałem w więzieniu i doszedłem do ogromnego majątku. Dla przeciwwagi dodam, że jestem wysoko wykształcony i mam lat dwadzieścia siedem. W tej chwili nie muszę już pracować na mój byt, nie muszę robić niczego. W moje życie wkradła się potężna i obezwładniająca nuda. Aż do tego styczniowego dnia, kiedy Panią ujrzałem. Jeśli wcześniej poznałem zło i dobro w postaci czystej, to teraz w Pani osobie zobaczyłem najwyższe piękno. Słaby mężczyzna napisałby: – „Nie mogę spać ani jeść, marzę o jednym Pani spojrzeniu, o jednym uśmiechu
Pani cudownych ust”. Ja tak nie napiszę, ja jestem mocnym mężczyzną, typem zdobywcy, który cały świat może rzucić Pani do stóp, i dlatego powiem coś śmiałego i zuchwałego: marzę o Pani całej. Pani obecność w tej spelunce na Zamarstynowie świadczy, że jest Pani również osobą zdecydowaną i drwi sobie z tego, co społeczeństwo uważa za przyzwoite. Rito! Jeśli tylko zdobędzie się Pani na tak śmiały krok i zgodzi się otrzymać ode mnie następny list (do którego dołączę moje zdjęcie), to niechże Pani zechce którejś niedzieli w samo południe stanąć pod zegarem kawiarni „Wiedeńskiej” na Hetmańskiej. Co niedziela w samo południe będę stał w pobliżu i patrzył na przechodzących tamtędy ludzi. Wiem, że którejś niedzieli i Ty będziesz między nimi.
Lwów, środa 17 lutego 1937 roku,
godzina szósta po południu
Popielski od dłuższego czasu był stałym gościem kawiarni „Szkockiej” na rogu ulic Łozińskiego i Fredry i zdołał już przyzwyczaić personel do swoich dziwactw. Niczego nigdy nie zamawiał poza niezliczonymi szklankami gorzkiej mocnej herbaty, gdyż – jak oznajmił pierwszego dnia – przechodzi właśnie okres diety, która ma oczyścić organizm ze zbędnych trucizn. Nie dodawał już, że te trucizny są głównie alkoholowego pochodzenia, bo i po co miał się zbytnio spoufalać z kelnerami i kelnerkami, którzy w tym lokalu i tak wykazywali sporą dezynwolturę wobec gości. Z każdym dniem głodówki czuł, jak jego waga spada, a irytacja na cały świat rośnie: na Hannę, której poranne śpiewanie godzinek coraz częściej wybudzało go z dopiero rozpoczętego snu, na swoich kolegów z urzędu połicyjno-śledczego, którzy zbyt opieszale szukali ludzi o uderzającej brzydocie, i na matematyków, bywalców „Szkockiej”, którzy traktowali go z góry i nieco ironicznie.
Zdążył już poznać większość z nich i zorientować się w problemach, które ich zajmowały. Jednakże jego wiedza matematyczna, zdobywana onegdaj w Wiedniu u znakomitego Wielkopolanina, Franciszka Mertensa, i u posępnego Wilhelma Wirtingera, była już mocno zwietrzała, więc wybuchy entuzjazmu lwowskich matematyków nad jakimiś zagadnieniami, które nosiły osobliwe, a czasami i poetyckie nazwy, wydawały mu się szczenięcą ekscytacją. Kiedy profesor Stefan Banach unosił ręce – a nierzadko w każdej z nich jednocześnie dymił papieros – i zachwycał się nowym przyczynkiem do „kanapki Steinhausa”, „gry Mazura” lub „trójnogu i kostki Hilberta”, Popielski miał wrażenie, że przeniósł się w swoje lata gimnazjalne, gdy z kuzynką Leokadią grał w szachy i różne posunięcia określali nazwiskami bohaterów czytanych właśnie książek, w wyniku czego zrodził się „mat Winnetou” i „gambit Kmicica”. Kiedy Stanisław Ulam, skacząc jedną nogą po krześle, a drugą po podłodze, wywodził o „zagęszczaniu osobliwości” albo o „przestrzeniach niby-gęstych”, Hugo Dionizy Steinhaus i Stefan Kaczmarz rozlewali kawę, a niekiedy i wódkę, i każdy na swój sposób krytykował jakąś najnowszą pracę francuską o szeregach ortogonalnych, a Stanisław Mazur epatował liniowymi metodami summacji, komisarz – może pod wpływem skręcającego go głodu – popadał w coraz większą mizantropie i w głęboki kompleks swoich niewykorzystanych szans. Przypominał sobie szczęśliwe lata wiedeńskie i kochaną niegdyś matematykę, którą porzucił dla filologii z powodów zdrowotnych – wykłady i seminaria filologiczne na Uniwersytecie Wiedeńskim odbywały się zwykle wieczorami, wobec czego mógł unikać słonecznego światła. Nie zdążył zatem poznać skomplikowanych zagadnień, o których dyskutowali. Przychodził do „Szkockiej” w porze obiadu, siedział w ponurym milczeniu, sam, w pierwszej sali, pod kotarą wejścia prowadzącego w głąb lokalu, i przypatrywał się bardzo uważnie wchodzącym. Wiedział, że morderca zna doskonale z gazet jego aparycję i czekał, aż zobaczy na jakiejś twarzy przestrach na swój widok. Zdarzyło się tak tylko raz, lecz twarz wchodzącej osoby była niestety niebrzydka i na dodatek kobieca. Należała do pewnej prostytutki, która niegdyś wyśmiała dotkliwie jego męską poalkoholową niemoc. Nudził się więc Popielski haniebnie. Gazet nie czytał, a szachów nawet nie rozkładał, gdyż obawiał się, że jeszcze któryś z geniuszy matematycznych zechce z nim zagrać i spotka go natychmiastowa i nieunikniona klęska.