Glowa Minotaura
Glowa Minotaura читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Mock i Popielski błyskawicznie posprzątali salonkę. Dziewczętami się nie przejmowali, gdyż obie smacznie spały w pomieszczeniu obok. Zubik wszedł, ceremonialnie się z kolegami przywitał, wypytał o cel podróży, pochwalił ich pracowitość, a potem zaniemówił ze wzrokiem wbitym w sufit. Popielski powoli powędrował za jego spojrzeniem.
Z żyrandola zwisała pończocha oraz dwie zużyte prezerwatywy.
Rybnik, sobota 30 stycznia 1937 roku,
południe
Zastępca dyrektora szpitala psychiatrycznego, doktor Ludwika Tkocz, nie znosiła, kiedy ją adorowali mężczyźni. Dlatego w obejściu z nimi była stanowcza, małomówna, dość obcesowa i przerywała ich zaloty natychmiast, skutecznie i nieodwołalnie. Takie postępowanie zaleciła sobie jeszcze na studiach medycznych na Uniwersytecie Jagiellońskim. Kiedyś jeden z jej kolegów grubiańsko sobie zażartował przy innych studentach, że profesor Władysław Heinrich nagrodził jej pracę seminaryjną publikacją w „Przeglądzie Psychiatrycznym” nie z powodu lekkiego pióra koleżanki Tkocz, lecz przez wzgląd na jej lekkie obyczaje. Pominąwszy już fakt, że była to zwykła, podła i nieuzasadniona potwarz, Tkocz zrozumiała wtedy jedno – że odwoływanie się do płci w naukowej dyskusji jest rozpaczliwe, bezsilne i stosowane przez miernoty i zawistników. Owemu studentowi mocno przywaliła z kolana w genitalia i kiedy zwijał się z bólu, wygłosiła wobec wszystkich swój manifest potępiający ograniczoność płciowych rozróżnień. Zgodnie z nim postępowała do dziś. Nie wyszła za mąż, aby nie być niczyją niewolnicą, nie używała kredki ani szminki, by żaden samiec nie ślinił się na jej widok, ubierała się po męsku, aby nikt nie traktował jej, jako kobiety, w sposób uprzywilejowany.
W ciągu dziesięciu lat od ukończenia uniwersytetu zrobiła błyskotliwą karierę. Z wielkim sukcesem zaliczyła trzy lata psychiatrycznych studiów uzupełniających na Sorbonie, zrobiła świetnie oceniony doktorat, a po objęciu – za drobną jednak protekcją – stanowiska wicedyrektora szpitala psychiatrycznego przygotowywała pracę habilitacyjną. Nie natrafiła nigdy na mężczyznę swojego życia, który byłby jednocześnie stanowczy wobec innych, a cierpliwy i uległy wobec niej samej, błyskotliwie inteligentny i potrafiący, kiedy trzeba, być jedynie tłem dla jej wywodów. Wręcz przeciwnie, przyciągała do siebie jednostki słabe i zagubione, które szukały u niej wsparcia i niemal matczynej troskliwości. Nie znosiła takich mężczyzn. Kiedy uświadomiła sobie, że nie znajdzie już swej platońskiej drugiej połówki, przestało jej w ogóle zależeć na jakichkolwiek związkach z płcią brzydką. Na plotki i złośliwości, wśród których nie brakowało podejrzeń o hołdowanie przez nią namiętności safickiej, prychała pogardliwie i załatwiała je śląskim przekleństwem: „A niech wos dunder świśnie!”, jakie nieraz słyszała u swojego ojca, sztygara w rybnickiej kopalni „Emma”. Stała się jeszcze bardziej zdecydowana i pewna siebie, spódnicę ostatecznie zmieniła na spodnie, a z łazienki wyrzuciła wszystkie kosmetyki oprócz mydła i proszku do zębów.
Mimo tych antypielęgnacyjnych działań i bezlitosnego upływu lat nie udało się Ludwice Tkocz ukryć swej urody. Tę delikatną blondynkę o porcelanowej cerze omijały najgorsze kataklizmy niewieściej aparycji – wszelkie burze hormonalne oraz przed- i poporodowe otyłości. Nie dziwiła się ona zatem, że dwaj siedzący w jej gabinecie mężczyźni pożerają ją wzrokiem. Była do tego przyzwyczajona. Dziwiła się raczej temu, że wpatrują się w nią mimo jej szorstkiego zachowania przy powitaniu, kiedy wyrwała jednemu z nich rękę, gdy już podnosił ją do ust, i ostro zapowiedziała, że nie znosi takich czułości. Ci dwaj byli chyba przypadkami beznadziejny mi, które nigdy nie zrozumieją istoty damsko-męskiego partnerstwa. Dwaj typowi policjanci, którym się zdaje, że świat do nich należy, a kobiety jedynie czekają na ich skinięcie. Dwa puszące się pawie po pięćdziesiątce, wydzielające zapach najlepszej wody kolońskiej i świecące jej w oczy sygnetami, zapalniczkami i brylantami, zatkniętymi w krawatach. Wypchane portfele są ich pryncypium, a pomarszczone robaki w kalesonach jedynym ich zmartwieniem! Co najgorsze, odniosła natychmiast wrażenie, że u tych dwóch mężczyzn nastąpiła gwałtowna zmiana, kiedy znaleźli się przed jej obliczem. Od słowa do słowa wzrastała między nimi jakaś niezgoda. Zaczęli się wzajemnie krytykować i stroić z siebie nawzajem coraz bardziej złośliwe żarty. Poczuła gorycz w ustach. To o nią nieświadomie rywalizowali, to ona miała się nabrać na perkal i koraliki ich przeciętnej inteligencji! Popatrzyła na nich z nieukrywaną pogardą, lecz pohamowała się szybko. Nie chciała, żeby rozszyfrowali jej prawdziwe uczucia. Nie chciała być bezbronna. Z zawodowego nawyku zaczęła rejestrować różne szczegóły ich stroju i zachowania.
Łysy mężczyzna po jakiejś – jak mu się pewnie zdawało – celnej ripoście, wymierzonej w jego tęższego, ciemnowłosego kolegę, patrzył na nią w nadziei na akceptację swoich słów. Jego piękne i wysmukłe palce były gotowe do każdej akcji, jego dobrze uformowane ciało było pełne napięcia, a piwnozielone oczy – przewrotnego oczekiwania.
Mój drogi panie – zwróciła się do łysego mężczyzny po niemiecku, którego to języka nadzwyczaj nie lubiła. -Zanim jeszcze pan zaatakował swojego kolegę tym kiepskim dowcipem o gryzieniu z namiętności… A zatem, zanim pan pokazał, jaki jest błyskotliwy, zapytał pan, czy ta pacjentka, Maria Szynok, ma rodzinę. Otóż nie. Nie ma ona żadnej rodziny. Jest wychowanką – zajrzała do kartonowej teczki – Sierocińca Mielęckiego w Katowicach. To takie typowe dla tego państwa i jego społecznych instytucyj! – Zza okularów spojrzała surowo na swoich rozmówców, jakby to oni właśnie byli owym krytykowanym państwem. – Wychowana przez siostry w niechęci i w pogardzie do swojego ciała! Nauczona, że jej jedynym celem jest wyjść za mąż i urodzić pięcioro dzieci… Nic dziwnego, że kiedy tego celu z jakichś tam powodów nie mogła osiągnąć, oddała się marzeniom. U niektórych na tym się kończy, u niej te marzenia przeszły w paranoję. Bardzo ostrą zresztą, ujawnioną natychmiast pod wpływem tego tajemniczego zdarzenia, po którym znalazła ją policja. Może to był gwałt? Stąd jej zmyślenia o małżeństwie z jakimś mitycznym hrabią, z jakimś księciem na białym koniu. Nie mogę tylko zinterpretować tych ran na twarzy… – Zamyśliła się na chwilę. – Nie do końca wierzyłabym tutejszemu medykowi policyjnemu, który uznał je za ugryzienia psa. To człowiek nieodpowiedzialny. Nawet nie zbadał jej ginekologicznie i nie wiemy, czy została zgwałcona, czy też nie. Ja te rany interpretuję zupełnie inaczej niż on…
– A jak, pani doktor? – Ciemnowłosy mężczyzna miał również piwnozielone oczy. – Jak pani to interpretuje? Bardzo jesteśmy ciekawi!
– Ty nie bądź taki ciekawy! – ofuknął go wesoło łysy. -Bo sprowokujesz panią doktor do wykładu naukowego, takiego jak po naszym przyjściu. A ja, jeśli jeszcze raz usłyszę o chorobie afektywnej i manii depresyjnej, to naprawdę oszaleję… To zresztą nie byłoby takie złe. Być pacjentem pani doktor i móc ją codziennie widywać… – Jego usta rozsunęły się, ukazując równe, mocne zęby.
– Moja interpretacja – Tkocz dopiero teraz zwróciła uwagę na starannie wypielęgnowaną bródkę łysego policjanta – jest następująca. Te rany to samookaleczenie, samoukaranie albo wstęp do przyszłej racjonalizacji. Krótko mówiąc, ona się okaleczyła niejako na przyszłość, aby sobie tak oto tłumaczyć swoje niepowodzenia w próbach zdobycia męża: nie mogę znaleźć męża? Nic dziwnego, jestem taka brzydka… Oczywiście, będzie tak sobie tłumaczyć, kiedy stąd wyjdzie i zaleczy się jej chorobę. To może być nawet za dziesięć lat!
– A wtedy znajdzie sobie jeszcze jeden powód do racjonalizacji. – Łysy założył nogę na nogę i pokazał swoje błyszczące trzewiki, na których nie było śladu śniegu z błotem, zalegających ulice po ostatniej odwilży. – Będzie sobie mówiła: jestem brzydka i stara…