Glowa Minotaura
Glowa Minotaura читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Wiluś – zwrócił się do Zaremby – my z panem Mockiem zabieramy tego obywatela, a ty, bracie, jedź czym prędzej do domu, aby ta hałastra z knajpy nie rozpoznała naszego wozu. W domu czekaj, aż zatelefonuję. Na pewno będziesz jeszcze dzisiaj potrzebny – wskazał głową Kasprzaka, którego Mock przyciskał do oparcia kanapy – żeby gdzieś wyrzucić jego ścierwo.
Zaremba skinął głową i czekał, aż Popielski uczyni to, co zapowiedział. Komisarz wysiadł, otworzył drzwiczki, chwycił Kasprzaka za nogi i mocno pociągnął. Ten szarpnął gwałtownie rękami w kajdankach i choć zakneblowany, wydobył z siebie jakiś bulgot. Dobrze go obezwładnił, Popielski pomyślał o Mocku z pewnym uznaniem. Ten, siedząc wciąż obok Kasprzaka, podkurczył nogi, oparł stopę na ramionach leżącego obok nauczyciela i przeklinając swój brzuch, wypychał delikwenta z auta, głośno dysząc. Kiedy już prawie całe ciało Kasprzaka – oprócz głowy – spoczywało na bruku, Mock wyskoczył z auta, obszedł je dokoła i chwycił pod pachy leżącego, który rzucał się jak ryba, zawieszony między kanapą a jezdnią. Wtedy Popielski chwycił go za nogi i kiwnął głową. Na tę niemą komendę unieśli go obaj i z trudem zatargali w stronę bramy. Kiedy już wkroczyli do wnętrza budynku, Mock poczuł, że śliska skóra jego rękawiczek i materiał płaszcza Kasprzaka tracą ze sobą kontakt. Usiłował jedną ręką sięgnąć głębiej pod pachę mężczyzny, ale była to próba całkowicie nieudana.
Uderzenie głowy Kasprzaka o pierwszy drewniany schodek było głośne, jak się im zdawało, niczym mała eksplozja. Otworzyły się wtedy drzwi mieszkania na parterze. Popielski zrozumiał, że stanie się teraz najgorsze – zostaną zdemaskowani. W jednej chwili w jego umyśle pojawiła się wizja: oto stoi w gabinecie komendanta Goździewskiego i odbiera z jego rąk dymisję z dożywotnim zakazem pełnienia jakichkolwiek obowiązków państwowych. Zastygli wraz z Mockiem w oczekiwaniu na rozwój wypadków.
Tymczasem w drzwiach mieszkania stali w rozpiętych płaszczach dwaj chwiejący się na nogach mężczyźni. Jednemu z nich kaszkiet zjechał na potylicę, drugiemu druciane okulary – na czubek nosa. Obaj byli pijani.
– Ta, Józku, daj pyszczydła – wrzasnął jeden z nich.
– Ty byku krasy – odwrzasnął drugi. – Tylku nas dwóch jest na tym świeci, ty i ja!
Mężczyźni padli sobie w objęcia, a ich pijackie całusy były jak klaśnięcia dłoni o policzek. Popielski mrugnął do Mocka. Obaj chwycili pod pachy Kasprzaka i zaczęli go ciągnąć po schodach, szybko znikając z plamy światła, dochodzącego z otwartych drzwi. Kasprzak coś za-bełkotał. Ten odgłos oraz ruch na schodach nie uszedł uwagi dwóch pijaków.
– A co si dzieji? – Jeden z nich nasunął okulary na nos i wciąż się chwiejąc, starał się coś dojrzeć, wpatrując się w ciemne sylwety na schodach.
– A mój kulega fest dał du wiwatu – powiedział Popielski bałakiem – i niosy go na chawiry!
Buty Kasprzaka zadudniły o schody. Poły jego płaszcza wycierały kurz i zmiatały niedopałki. Znaleźli się na półpiętrze. Po drewnianych stopniach potoczył się urwany guzik. Zardzewiały gwóźdź, wystający z tralki, zaczepił o kieszeń spodni Kasprzaka. Mocno wdarł się w materiał i uniemożliwił dalszy transport. Szarpnęli. Nie pomogło. Pijacy wciąż spoglądali ku górze, lecz półmrok i wódka mąciły im wzrok. Popielski znów szarpnął. Usłyszał trzask materiału, lecz ciało ani drgnęło na zakręcie schodów.
– Zamykaj te drzwi! – wrzasnął ktoś ze środka mieszkania. – Bo zimno i muchi leco!
– Ta już zamykam! – Okularnik wpatrywał się w pół-piętro. – Ali trzeba tu jednemu oświecić, co kirusa kulege taszczy.
– Komu oświecić? – W knajpie rozległo się szuranie krzeseł i butów po trocinach pokrywających podłogę. – Pokaż no, kto si tam tarabani! Mozy to Tadziu? On nigdy fasonu ni trzyma!
Popielski i Mock szarpnęli. Na darmo. „Szanowany profesor gimnazjalny, skatowany przez sławnego policjanta”, takie nagłówki gazet widział już Popielski oczami wyobraźni. Na dole potężniały głosy ludzi poirytowanych zimnem dochodzącym z otwartych drzwi lokalu. „Dożywotni zakaz pełnienia obowiązków państwowych”. Poczuł jedyne w swoim rodzaju swędzenie w szczękach – znak nadchodzącej furii. Sięgnął ręką w stronę brzucha Kasprzaka i namacał pasek. Zaparł się piętą o stopień, zacisnął zęby i pociągnął. Wtedy zauważył gwóźdź, który zahaczał o spodnie profesora. Nie odczepił go. Spojrzał na Mocka ze wściekłością. Szarpnęli. Gwóźdź rozdarł materiał spodni, przebił kalesony i skórę. Jęk bólu wydostał się przez knebel. Ciało przesuwało się ku górze, a szpic gwoździa przecinał materiał i orał naskórek. Głowa Kasprzaka zadudniła na posadzce pierwszego piętra.
Na dole trzasnęły drzwi. Zapadła ciemność. Mock i Popielski ciężko oddychali, a Kasprzak znieruchomiał na ziemi. Po chwili Popielski wstał i kopnął w jedne z drzwi. Otwarły się i w smudze czerwonego światła stanął Juliusz Szaniawski. Miał na sobie bujną perukę, obcisłe majtki i sterczącą spódniczkę baletnicy. Z wnętrza mieszkania dochodził zapach tureckich kadzidełek oraz czerwone światło.
Ktoś głośno grał na gramofonie czardasza z Jeziora łabędziego.
Nie uprzedził mnie pan komisarz o swojej wizycie. -Tancerz poruszył dłonią, a dym z palonego przez niego papierosa zakręcił się w piekielnym poblasku. -Ani o swym towarzystwie… – Spojrzał obojętnie na Mocka i na człowieka z workiem na głowie, leżącego pod drzwiami. – Ale witam, witam, jak zwykle serdecznie. Pańskie gniazdko jest wolne.
Lwów, piątek 29 stycznia 1937 roku,
godzina szósta po południu
W łazience Szaniawskiego, zwanej szumnie przez gospodarza „pokojem kąpielowym” albo „gniazdkiem Popielskiego”, paliło się światło. W wannie leżał Kasprzak w bieliźnie. Jego ubranie było zwinięte w kłębek i wepchnięte w kąt łazienki. Mock siedział na krześle, a Popielski na zamkniętym waterklozecie. Siedzieli bez marynarek, palili papierosy i wpatrywali się w Kasprzaka ciężkim, nieruchomym wzrokiem. Rękawy ich koszul były podwinięte, a krawaty – poluzowane. Było im duszno, ciężko oddychali, a przed chwilą ledwo zdołali uniknąć zdemaskowania. Patrzyli ponuro na mężczyznę w wannie. W oczach mieli złość. Nie musieli jej udawać. – Powiedziałeś, Kasprzak – Popielski mówił wolno i z naciskiem – że nie widziałeś mnie nigdy w teatrze. To prawda, bywam tam rzadko. A wiesz, czemu? Bo aktorzy za głośno krzyczą i zbyt mocno tupią na scenie. Mam kiepską wyobraźnię i jakoś nie mogę uwierzyć, że jestem na przykład w pałacu
Capulettich, gdy jakaś deska sceny tak potwornie skrzypi…
Kasprzak sprawiał wrażenie, jakby nie słyszał słów Popielskiego. Syczał i jęczał z bólu, ślinił palec i próbował nim dotknąć rany na udzie. Krew spływała na dno wanny cienkim strumykiem, kalesony wisiały w strzępach po obu stronach nogi i odsłaniały chudą, kosmatą łydkę. Niezbyt czysta skarpetka opadła na kostkę, a pod kolanem kiwała się gumowa podwiązka. Drżał, jakby znajdował się w eskimoskim igloo, a nie w gorącej łazience.
– Napiszesz list, który ci podyktuję. – Popielski uniósł klapę waterklozetu, wrzucił niedopałek do wody i pociągnął rączkę rezerwuaru. – Zachowam go sobie na pamiątkę. A kiedy się dowiem, że rozmawiasz z moją córką poza klasą, kiedy się dowiem, że wciąż chcesz ją angażować do jakichś przedstawień, kiedy się dowiem, że rozpływasz się nad jej talentem aktorskim, wtedy pójdę z tym listem do dyrektor Madlerowej. A jeśli to nie pomoże, to pokażę go w magistracie, a „Sprawiedliwość” wydrukuje go w najbliższą sobotę pod tytułem Spóźnione amory belfra. A pierwsze, co masz zrobić, to zwolnić moją córkę z gry w Medei. Powiedz, że zrozumiałeś, co mówię!
Kasprzak nie zareagował. Popielski mrugnął do Mocka, a ten wstał ciężko z krzesła i pochylił się nad wanną.
– Tak, wiem! – wrzasnął Kasprzak, patrząc na Mocka. – Wszystko zrozumiałem!
Popielski wstał, podsunął krzesło kolegi do wanny. Z wewnętrznej kieszeni marynarki Kasprzaka wyciągnął jego bilet wizytowy oraz wieczne pióro. Następnie podał mu marynarkę.